Srebrny księżyc wyróżniał się na tle ciemnego nieba,
które roziskrzone milionem gwiazd rzucało nikłą poświatę na dwa nagie ciała otulone miękką kołdrą niecierpliwych
oddechów. Jego smukłe dłonie z niebywałą subtelnością pełną namiętnej precyzji błądziły
po zgrabnym ciele blondynki, która pod wpływem tego dotyku i drobnych
pocałunków, które rozsypywał na jej gładkiej skórze, prężyła się niczym kotka
jeszcze bardziej przywierając do jego rozgrzanego ciała. Każdy jego ruch
przepełniony był nieziemskim pożądaniem, a każdy pocałunek niepojętą
namiętnością. Drobne ciało dziewczyny zdawało się niknąć w jego silnych
ramionach. Otoczyła go rękoma splatając je na jego karku. Jej nabrzmiałe z
podniecenia piersi przywarły do jego torsu, gdy przyciskając ją mocniej do
siebie, tonęli w gorącym pocałunku. Jego dłonie wędrowały wzdłuż jej pleców,
wywołując u dziewczyny dziką falę dreszczy. Podniecenie coraz mocniej
rozpływało się w każdym najmniejszym odcinku jej ciała, a każda kolejna
wyrafinowana pieszczota sprawiała, że czuła się niczym bogini. Jedna jedyna, której dano szansę stanąć u
wrót nieba. Najlepiej jak umiała, starała się oddawać każdy jego pocałunek
i każdą pieszczotę chłonąc całkowicie każdy najmniejszy gest z jego strony. On
zaś nie czuł nic poza pożądaniem.. Nic
poza dziką rządzą, która pozwalała mu zaspokoić zmysły, dając z siebie
niewielki odsetek tego co mógłby dać. Kolejna,
słodka, istotka, która uchylając kawałek nieba pozwoliła mu zrobić kolejny krok
w stronę piekła Objął ją szczelniej rękoma, delikatnie kładąc na miękkiej
pościeli. Kładąc się przy niej omiótł pożądliwym wzrokiem jej niezwykle kobiece
ciało, jednocześnie wiodąc dłonią po jej płaskim brzuchu i zataczając opuszkiem
palca kręgi wokół jej pępka. Roześmiała się cicho z trudem łapiąc oddech.
Spojrzał w jej roziskrzone oczy i uśmiechnął się szelmowsko. Zagryzła dolną
wargę i przyciągnąwszy go do siebie, wpiła się w jego wargi. Przywierając do
niej czuł, jak waliło jej serce, jak drżała, czuł jaka była rozpalona i
ogarniało go poczucie satysfakcji, coraz mocniej tłumione kolejnymi falami
dreszczy i nieziemskim pożądaniem. Miał kolejną kobietę, która nie była w
stanie mu ulec. Nikt mu nie mógł mu nie ulec, nawet on sam. Ułożył ją pewniej
na plecach i zaciskając dłonie na jej jędrnych pośladkach, przyciągnął jej
biodra jeszcze bliżej swoich. I stali się jednością. Tonął w niej, dając upust
całej swojej żądzy. Kochał ją zaciekle doprowadzając do białej gorączki. Ich
ciała grały w jednym rytmie ignorując czas i oddech grzęznący w piersiach. Kochał
ją całym swoim żarem, całym swoim pożądaniem, całym zapałem. Duszne powietrze
gęstniało bardziej z każdym kolejnym pełnym rozrzewnienia jękiem. Słysząc jak
blondynka wydobywa z siebie krzyk rozkoszy i czując jak jej ciało rozluźnia
się, błogo tonąc w jego ramionach. Kilka sekund później po jego ciele rozlała
się euforyczna fala rozkoszy i głośno krzycząc, z wyczuciem opadł na kruche
ciało dziewczyny. Tak jak ona dyszał ciężko nie mogąc złapać oddechu. Ich
klatki piersiowe unosiły się i opadały w równym stopniowo się wyciszając. Gdy
był już w stanie normalnie oddychać, a w jego głowie nie panował chaos, zsunął
się z niej i okrył ich nagie ciała kołdrą. Zaczynało świtać. Żadne z nich nie
spało. Tonąc w brzasku wpatrywali się w siebie milcząc. Ona rozważała to co
przeżyła tak bardzo niedawno, to jak przeżyła, to z kim przeżyła, to co jeszcze
czuła na swojej skórze, na swoich wargach, to co czuła całą sobą. Przepełniało
ją uczucie rozkosznej satysfakcji, spełnienia. Miała tego, który był dla wielu
nieosiągalnych. Trzymał ją w ramionach, traktując jak boginię. Tylko to się
liczyło. Trzymała ręce pod głową, złożone jak do modlitwy i lekko się
uśmiechała. I w dodatku tak na nią patrzył. Zaś on, w skupieniu, ściągając brwi
lustrował każdy milimetr jej twarzy. Zastanawiał się co przemówiło za tym, że
tego wieczora był z nią. Miała długie blond włosy, lekko zawijające się na
końcach, ewidentnie farbowane. Buzię miała ładną, nawet odrobinę beztrosko
niewinną, ale trochę przyniszczoną od częstego makijażu. Pełne wargi i duże
szare oczy, to było najbardziej wyraziste. To mu się spodobało. Zgrabny tyłek i
duże piersi dopełniły wszystkiego. Była jak inne. Prawie zawsze trafiało na
blondynki. Chwilami łapał się na tym, że to stawało się rutyną. Picie w lokalu,
polowanie, a potem ostry seks w hotelu. Lubił tą rutynę, dzięki tym dziewczynom
na chwilę zapominał o całym świecie, który zaraz ‘po’, znów objawiał mu się
nazbyt wyraźnie. Nie lubił tego powrotu, wolał trwać w słodkim otumanieniu,
wolał nie pamiętać, że musiał zapominać. Teraz znów wrócił, dziwne uczucie
wykręcało mu żołądek. Źle się poczuł. Bez słowa odrzucił kołdrę i ani trochę
nie wstydząc się swojej nagości, wstał. Przyglądała się jego napinającym się
mięśniom, gdy zakładał ubrania. Był męski, bardzo męski i tak bardzo w jej
typie. Dopiero, gdy był już prawie ubrany dotarło do niej, że to już koniec.
Zagryzła dolną wargę i przewróciła się na plecy. Schowała kosmyki włosów za
uszy i zaplatając ręce na piersiach, spojrzała w okno. Nie chciała tego
kończyć, chciała go zatrzymać i kochać nie raz nie dwa. Poczuła się znów
spragniona jego dłoni, jego pocałunków, całego jego. Poczuła też coś w rodzaju
złości. Chciał tak po prostu odejść bez słowa? Jak to możliwe, że najpierw
kochał ją bez opamiętania, a potem tak po prostu wstał i zostawił ją? Złapała
się na tym, że w duchu liczyła na coś więcej niż tylko przygodny seks.
Doskonale zdając sobie sprawę na co się pisała, czuła się zawiedziona. Zdając
sobie sprawę, że przyglądał się jej, spojrzała na niego. Stał przy drzwiach, jedną
ręką ujmując klamkę. Nie było w nim nutki uczucia. Jego twarz nie wyrażała nic.
Patrzył na nią chwilę i dostrzegł nagły grymas na jej buzi. Jak każda
wyobrażała sobie bajkę z Happy Endem, a to tylko seks. Niczego nie obiecywał.
Sama chciała. Znała reguły gry.
- Jak właściwie masz na imię? – jego ochrypły głos
przeciął ciężką ciszę. Odkaszlnął nie spuszczając wzroku z blondynki.
- Emily – uśmiechnął się machinalnie.
- Miło było Emily. Pokój opłacony jest do południa.
Możesz zostać do której Ci pasuje. – uchylił drzwi z zamiarem wyjścia.
- Tom… Może zostaniesz jeszcze? – kręcąc głową spojrzał
na nią znów.
- Nie - powiedział cicho, jednak na tyle stanowczo, by zburzyć resztki jej
nadziei. - Wiedziałaś, że tak będzie. Od początku znałaś zakończenie. Znasz mnie
lepiej, niż ja sam siebie.
- Nie musisz taki być. Mogę pomóc Ci poznać siebie. Mogę
Ci pomóc poznać inną stronę życia.
- Muszę. - Wzrok miał jakby nieobecny i zamglony. - Nie byłoby Cię tutaj, gdybym był kimś
innym. Nie próbuj mnie zmieniać, bo ani Tobie, ani żadnej innej się to nie uda. Pragnęłaś mnie tylko dlatego, bo
jestem tym, kim jestem. I muszę nim pozostać.
- Przecież ty nic nie musisz, Tom. Ty możesz wszystko. -
Zaśmiał się gorzko. Więcej w tym było kłamstwa, niż prawdy, o ile jeszcze wiedział
czym ta prawda jest. Z każdym dniem mogąc więcej, tak naprawdę miał mniejszą
moc i doskonale o tym wiedział.
- Łączyła nas chwila, która właśnie minęła. - wyszedł, cicho zamykając za sobą
drzwi. Mając przed oczami jej buzię pełną gniewnego zawodu, roześmiał się. Byłą
jedną z tych, które liczyły na wielką miłość. Choć zgrywała taką obojętną, nie
była inna. Była tak samo naiwna, tak samo zbita z tropu, gdy ją zostawiał, tak
samo rozrzewniona jego słowami, tak samo gotowa poświęcić się dla niego, tak samo naiwna i tak samo interesowna. Nawet
w łóżku nie była rewelacyjna, jeszcze trochę niedoświadczona, jak inne.
Świtało już, a on nadal siedział skulony na miękkiej
sofie, lekko pochylony do przodu, a w rękach trzymał zdjęcie. To zdjęcie.
Znalazł tą ramkę kilka dni wcześniej w pokoju Toma. Kiedy go nie było chodził
tam czasem i myślał. Ostatnio często to robił. Całą noc czekał na Toma. Całą
noc wpatrywał się w to zdjęcie, Całą noc zastanawiał się, kiedy to się stało?
Całą noc głowił się nad tym, kiedy przestali być tymi pełnymi pasji
nastolatkami. Czuł się trochę otępiały i zesztywniał. Nie zmrużył oka nawet na
chwilę. Chyba nawet nie chciał. Przez głowę przeszło mu mnóstwo myśli.
Wspominał sytuacje, słowa, gesty, spojrzenia i nadal nie potrafił wyczuć momentu,
w którym jego brat zaczął się gubić. Kiedy prawie, że przestali rozmawiać,
kiedy Tom odsunął się na bok, kiedy kraśniał nie do końca szczerą radością zdobywając
kolejną statuetkę, rozpoczynając nową trasę i wszystko, co kiedyś było ich
niedoścignionym snem. Widział, teraz tak bardzo dokładnie widział, że Tom coraz
częściej uciekał. Wymykał się do kobiet, do alkoholu, do imprez, do wszystkiego
co pomogło mu zapomnieć. Bill poczuł swojego rodzaju żal do siebie, że on brat
bliźniak tak późno zorientował się, że z Tomem działo się coś nie tak. Mocniej
ścisnął w dłoniach drewnianą ramkę i spuścił głowę. Tkwił w takim zawieszeniu,
po raz tysięczny tej nocy całe ich życie. Jak na złość wszystko kumulowało się
na raz. Intensywna praca w studio, występy, sesje, wywiady, a przy tym ich
prywatne życie ewidentnie zaczęło się sypać. Będąc tak bardzo szczęśliwym,
spełnionym, widząc Toma, czując to co piętrzyło się między nimi, brutalnie
spadał na ziemię. Toma nie było już kolejną noc z rzędu w domu. Odkąd wrócili do
Berlina, prawie go nie widywał. Czuł się źle. Wiedział, że jego bliźniaka coś
trapiło, a w żaden sposób nie mógł mu pomóc, bo Tom z każdym dniem bardziej
zamykał się w sobie. Nie potrafił się odnaleźć w tej sytuacji, ale wiedział
jedno; jeżeli miał upaść na samo dno, on upadnie razem z nim i poda mu dłoń,
kiedy nie będzie miał siły wstać. – W końcu mieliśmy iść razem przez noc,
braciszku. – Słysząc dźwięk zamka w drzwiach, odłożył ramkę i stanął w futrynie
opierając się o nią. Był zmęczony, zasypiał wręcz na stojąco, ale świadomość,
że doczekał się Toma dodawała mu trochę sił. Przykładając skroń do futryny na
moment przymknął powieki.
Było już około szóstej, kiedy przekraczał próg
mieszkania. Czuł piasek w oczach i suchość w gardle. Chciał jak najszybciej
znaleźć się w swoim łóżku i zasnąć, twardo i nie śnić. Popaść w stan totalnej
pustki i otępienia, bez udziału jakichkolwiek bodźców, a potem obudzić się i
znów iść swoją drogą. Swoją, bo przecież nie było innej. Miał tą, którą wybrał
i spalone mosty za sobą. Nic więcej. Cicho zdjął buty i kurtkę. Mijając lustro,
nie spojrzał w nie. Nie chciał patrzeć na tego chłopaka. Miał już wchodzić do
swojego pokoju, ale zatrzymało go westchnienie Billa. Gwałtownie zatrzymał się
i odwrócił się do niego. Stał w przejściu do salonu tonąc w brzasku. Był blady,
miał zaczerwienione i podkrążone oczy, zdawał się być jeszcze szczuplejszy niż
był naprawdę. Nie spał w nocy. Widział to i przez myśl przeszło mu, czy on też
tak wyglądał? Utkwił swoje spojrzenie w
Billu, który ociężale się wyprostował, cały czas spoglądając na Toma. Milczał.
Nie wiedział czy Bill chciał mu cos powiedzieć, czy może tak po prostu… czekał
na niego?
- Stało się coś, Bill? – chłopak dostrzegł w głosie Toma,
tak bardzo zapomnianą nutkę troski. Lubił, gdy mogli troszczyć się o siebie tak
po prostu, z każdego powodu. Dawno tego nie robili. Każdy żył swoim życiem,
pędząc i nie zwracając uwagi na drugiego. Świętowali razem tylko, gdy opijali
kolejną statuetkę. Teraz po nieprzespanej nocy, z milionem niewygodnych myśli w
głowie czuł, że jego Tom na moment wrócił. Nie wiedział tylko na jak długo.
- Tom, wszystko w porządku? Jesteś jakiś nieswój. –
chłopak uśmiechnął się smutno i włożywszy ręce do kieszeni, spuścił głowę
potrząsając nią lekko. Bill czekał na niego. Martwił się. Dotarło do niego, że
między nimi działo się coś, co w tym momencie zależało tylko i wyłącznie od
nich. Mogli spaść całkiem na dno, albo odbić się od niego. Razem, albo osobno.
Na myśl o tym drugim, coś przewróciło mu się w żołądku. Nie chciał żeby Bill
się martwił. W końcu razem mieli iść przez noc.
- Wszystko pod kontrolą braciszku. Mały moralniak, już mi
mija. Musisz się wyspać, bo marnie wyglądasz. - Posłał mu kolejny przygaszony
uśmiech i poklepawszy go po ramieniu, zniknął w swoim pokoju. Widząc zamykające
się drzwi, Bill chciał wejść i powiedzieć Tomowi coś. Cokolwiek, choć w gruncie
rzeczy nie wiedział co. Jego otwarta dłoń zawisła tuż nad klamką, wstrzymał
oddech i zacisnął ją w pięść. Nie potrafił. Nie tylko Tom uciekał. Oparł się
plecami o drzwi i zsunął się po nich, siadając na podłodze.
Zamknął za sobą drzwi i kiedy już to zrobił nagle poczuł,
że nie powinien tak zakończyć tej rozmowy. Odwrócił się gwałtownie i już prawie
nacisnął klamkę, ale zatrzymał rękę w połowie drogi i zaciskając dłoń w pięść,
cofnął ją. Ciężko wypuścił powietrze z płuc i oparłszy się o drewnianą
powierzchnię, osunął się po nich na podłogę.
A ciszę rozdzierała bolesna pustka.
*
Trzymała głowę na klatce piersiowej Paula, wtulając się w
niego najbardziej jak mogła. Chłopak okalał ją ramionami, sprawiając, że czuła
się całkowicie bezpiecznie. Przymykając powieki słuchała rytmu jego serca. Paul
był osobą jakiej nigdy wcześniej nie znała. Wzorowy student historii sztuki.
Syn ludzi z wyższych sfer. Jego tata był politykiem, a mama rzecznikiem
prasowym. Był osobą o jakiej nigdy nie śniła. Nienagannie wychowany,
kulturalny, inteligentny i dowcipny, a w dodatku przystojny. Chłopak jakiego
nigdy nie spotkałaby na mieście, albo w szkole. Stanowił idealną partię. Choć
nie myślała jeszcze o wychodzeniu za mąż, wiedziała, że Paul byłby idealnym
kandydatem. Dbał o nią i traktował, jak królową. Często zaskakiwał ją jakimś
drobiazgiem, albo kwiatkiem. Nieraz wydawało się jej, że czytał w jej myślach. Westchnęła
i pogładziła dłonią go po brzuchu. Poczuła, że się uśmiechnął i mocniej ją do
siebie przytulił. Byli w jego luksusowym mieszkaniu i leżeli na jego super
wygodnej sofie. Wszystko było takie ładne i piękne, że zdawało się jej, że nie
pasowała do tego cudownego świata. Ona i jej przeszłość. Liv będąc teraz
ustatkowaną i ułożoną uczennicą ostatniej klasy gimnazjum, jeszcze kilkanaście
miesięcy wcześniej była zupełnie nieułożoną i nieustatkowaną krnąbrną
dziewuchą, jak określała ją wychowawczyni. Miała problemy w domu, nie mogła
dogadać się z rodzicami, w szkole i nawet z policją. Raz skończyło się w
areszcie za brawurową jazdę na deskorolce i naruszenie mienia publicznego,
czyli kwiatków w rabatce przed urzędem skarbowym. To nie był bunt. Gdyby nie
problemy w szkole, w domu nie spierałaby się z rodzicami. Taka po prostu była.
Najpierw robiła potem myślała. Była dumna i zadziorna, pewna siebie i wgadana. Bywała
wszędzie ze wszystkimi i nigdy nie brakowało jej tam, gdzie coś się działo. Nie
umiała usiedzieć w miejscu i często musiała potem za to słono płacić. Wszystko
zmieniło się, odkąd poznała Paula. Wkraczając do jego wzorowego świata, gdzie
wszystko jest poukładane, ma swoje miejsce i czas, postanowiła, że temu
dorówna. Skończyły się wypady i szalone eskapady, nawet deskorolka wylądowała w
szafie. Zaczęła się wzorowo uczyć i zbierać same pochwały. Stała się Liv Hannah
jakiej nie powstydziłby się nikt, w szczególności rodzice. Z Paulem zaczęła
wieść zupełnie inne życie. Zamiast na koncert rockowy szli do kina. Zamiast na
imprezę, to na spacer albo kolację do jednej z najlepszych restauracji w
mieście. Paul ogólnie był zdecydowanym domatorem. Nie lubił tłumów, obcych,
nawet znajomych nie miał zbyt wielu. Wychowywany pod kloszem rodziców, bywał na
bankietach, będących szczytem jego rozrywki. Grywał w golfa i w tenisa. Znał
cztery języki i był w tylu krajach, ile ona odwiedziła palcem po mapie. Ich
światy były diametralnie inne. Oni byli diametralnie inni. Mimo tego Paul był
jej swojego ratunkiem. Wyciągnął ją ponad powierzchnię. Wcześniej tak go nie
postrzegała. Na początku był kumplem, a potem przyjacielem, a jeszcze później
niepostrzeżenie kimś całkiem bliskim, kto pokazał jej zupełnie inne życie.
Gdyby nie poznała go, nadal wiodłaby szalone życie, nie zastanawiając się co
mogło być jutro. W tej chwili jej jutro było całkiem zaplanowane. Chwilami
przerażało ją to. Chwilami miała wrażenie, że dusiło ją to wszystko, to całe
nowe życie. Zdając sobie sprawę, że wszystko teoretycznie było przesądzone,
chciała spakować torbę, wepchnąć do niej Scarlett, gdyby zechciała protestować
i uciec daleko. Zostać jej menagerem, pomóc zrobić jej karierę i odciąć się od
wszystkiego, być wolną. Jednak zaraz
odganiała takie myśli i przyprowadzała się do pionu. Miała to o czym wcześniej
mogła tylko marzyć. Miała stabilizację, bez której nie utrzymałaby się na
powierzchni. Nie miała prawa narzekać. Z Paulem mogły ją spotkać tylko same dobre
rzeczy. W końcu kochał ją i chciał jej dobra. Nie mogła tego nie doceniać. Paul
nie był człowiekiem bez wad, ale na tle jej niedoskonałości wydawały się
całkiem niknąć. Nie miały najmniejszego znaczenia. Ukokosiła się wygodniej przy
jego boku i podparłszy się na łokciu nachyliła się nad Paulem i namiętnie go
pocałowała. Tak jakby chciała mu wynagrodzić swoje myśli. Chłopak uśmiechnął
się i wciągnął Liv na siebie. Uśmiechnęła się i zagryzając dolną wargę, ujęła
jego twarz w dłonie i znów pocałowała.
- Paul, zróbmy coś. – szepnęła mu do ucha, kątem oka
spoglądając na niego.
- Co? – wymruczał, mocniej ją do siebie przytulając.
Wcale nie miał ochoty nic robić, ani nigdzie się ruszać. Czasem denerwowała go
ta przesadna energia Liv, ale była zbyt urocza, by mógł się z nią kłócić o
cokolwiek, po prostu starał się jak mógł stopniowo ją temperować i chyba mu się
udawało. Była jego kaczuszką, która z każdym dniem stawała się piękniejszym
łabędziem. Nawet spodobała się mamie, a to coś znaczyło.
- No chodźmy gdzieś, do kina, do parku, do mnie,
gdziekolwiek. Nie nudzi Cię siedzenie w domu?
- Z Tobą, nie.
- Paaaaul.
- Liiiiv?
- Jesteś okropny.
- Za to mnie kochasz. – pokręciła głową teatralnie
wywracając oczami. Jakoś się złożyło, że wykręciła się od odpowiedzi. Klepnęła
go lekko w klatkę piersiową i wstawszy, stanęła na podłodze. Poczuła
nieoczekiwany wywrót w żołądku. Musiała czymś zając ręce. Podeszła do kominka i
wzięła aparat. Paul posiadał taki o jakim ona od zawsze marzyła. Nie mogła
prosić rodziców o taki. Nie mogła i nie chciała obarczać ich ceną swoich
marzeń. Doskonale wiedziała, już wiedziała dzięki Paulowi, że nie zawsze
powinna odbierać ich dosłownie. Nauczył ją symboliki postępowania rodziców i
łatwiej jej było się z nimi porozumieć. Chociaż często działo się to wbrew
niej, chociaż często gryzła się w język i szła na kompromis wiedziała, że tak
powinna. Nauczyła się ważyć sytuacje na takie, w których mogła pozwolić sobie
na wybór oraz takie, w których postępowanie było z góry założone. Paul ją tego
nauczył. Dzięki temu, że próbowała ich rozumieć, postanowiła, że nie będzie
wymagała od nich czegoś, czego dać jej nie mogli. Włączyła go i na przekór jego
minie i przeczącemu kiwaniu głowy, pstryknęła pierwsze zdjęcie. Uwielbiała
fotografię. Kochała uwieczniać wszystkie ulotne chwile. Zwłaszcza te
najszczęśliwsze, by mogła je zatrzymać na zawsze. By mogła pamiętać o nich,
spoglądając na zdjęcia, zawsze wtedy, kiedy było źle.
- Liv, nie. – dziewczyna z przekornym uśmiechem dalej
robiła zdjęcia, krążąc wokół sofy, na której już teraz siedział Paul. Nie
lubiła, gdy był taki sztywny. – Liv, wiesz, że tego nie lubię. – jego ton stał
się chłodniejszy, a twarz przybrała poważny wyraz. Nie lubił, gdy robiła coś
czego nie mógł skontrolować, coś wbrew jego upodobaniom. Lubił swoja malutką
Liv, która tylko przy nim czuła się pewnie. – Liv. – westchnęła i wyłączyła
aparat. Poddała się. Znów, a jej żołądek wykonał kolejne kilka obrotów. Umysł
kazał sobie iść. Zaś serce…? Wolała nie słuchać, co mówiło. Odłożyła aparat i
usiadła na sobie obok Paula. Uśmiechnął się czule i objął ją ramieniem.
Zadziwiające, że tak nagle znów nabrał humoru. Wolała nie roztrząsać. Wbiła się
w oparcie i pozwoliła, by objął ją szczelniej, bliżej przysuwając do siebie. W
końcu przecież była szczęśliwa.– Może obejrzymy coś?
*
Para unosiła się znad kubka pełnego gorącej kawy.
Scarlett pieczołowicie odmierzywszy ilość cukru i śmietanki, dokładnie wszystko
wymieszała. Patrzyła jak ciecz wiruje, najpierw szybko, a potem coraz wolniej i
wolniej. Tak jak wirowało jej życie. Nawet nie zauważyła, kiedy do kuchni
weszła mama. Zorientowała się dopiero, kiedy Sophie odkręciła wodę. Spojrzała
na nią i upiła łyk kawy. Kobieta chwilę krzątała się po kuchni, nagle
zatrzymała się na wprost Scarlett i spojrzała na nią uważnie.
- Dzwonili ze szkoły. – Ciało dziewczyny zalała gorąca
fala, a zaraz po niej całkiem lodowata. Nie pozwoliła po sobie poznać
zdenerwowania. Powoli przeniosła wzrok na matkę i prychnęła;
- Dziwne, że dopiero dzisiaj.
- Scarlett, to nie jest śmieszne.
- Przecież się nie śmieję. – rzuciła lekceważąco i
wyprostowawszy się, opadła na drewniane oparcie krzesła. Zdawała sobie sprawę,
że taka zagrywka mogła działać tylko na jej niekorzyść. Jednak nie umiała nie
odeprzeć ataku, choćby najmniejszego. A tak się właśnie czuła, zaatakowana. Nie
potrafiła inaczej odbierać słów Sophie. Zawsze zdawało jej się, że były pełne
pretensji i surowości. Była bardzo praktyczna i zachowawcza, umiała wszystko
racjonalnie wytłumaczyć i nigdy nie próbowała wmawiać córkom, że życie cos samo
im da. Zawsze powtarzała, że same muszą walczyć o siebie. Scarlett czasem
odnosiła wrażenie, że mama chce w tym utwierdzić bardziej siebie niż je.
Wiedziała, że gotowa była wytoczyć każdą artylerię. Wiedziała, że czekała ją
ciężka przeprawa, ale w głębi duszy liczyła, że jakoś ugada się z mamą. W końcu
to była jej mama.
- Pamiętasz, jaka była umowa. Musisz mieć zaliczoną
matematykę. – sam ton Sophie odarł Scarlett z ostatniej nadziei, ale
postanowiła walczyć. Tak jak miała w zwyczaju. Zawsze i o wszystko. Tak jak
uczyła ją mama. Wzięła głęboki oddech.
- Wiem mamo. Wiem i o niczym innym nie myślę,
przynajmniej od początku roku szkolnego. Staram się, próbuję, ale ta stara
prukwa mnie nie lubi. Robi wszystko, żeby mnie usadzić, ale Ty mamo widzisz
tylko jedną stronę. Skupiasz się tylko na tych nieszczęsnych ocenach, nie
widzisz, że się staram. – próbowała być jak najbardziej opanowana, próbowała
przybrać jak najspokojniejszy ton, próbowała przeskoczyć samą siebie, ale z
każdym słowem wydawało jej się to bardziej niemożliwe. Sama Sophie zdawała się
jej to uniemożliwiać.
- W końcu liczy się efekt. Scarlett próbujesz się teraz
wybronić. Umowa jest umową. Wszystko zależy od Ciebie.
- Gdyby zależało
ode mnie, to nie musiałabym się o nic martwić. – spojrzała mamie głęboko w
oczy. Choć dzieliła je duża przestrzeń chciała tym spojrzeniem pokazać, że
naprawdę jej zależało, że mówiła prawdę. Ukorzyła się przed nią, a ona nie
potrafiła tego docenić. Poczuła złość. Miała ochotę wszystko jej wykrzyczeć,
ale jeszcze się wstrzymała. Jedynie zacisnęła dłonie w piąstki, na tyle mocno,
że wbiła sobie paznokcie w miękką skórę. – Wiesz co, mamo? – koniuszkiem języka
zwilżyła swoje spierzchnięte wargi. – Ty po prostu nie chcesz, żeby mi się
udało. – wstała z krzesła, chwytając kubek. Czuła gorycz i to nie przez kawę. Miała
wrażenie, że odbijała się ze skrajności w skrajność. Myślała, że mama będzie
inna. Chociaż raz. Myliła się. Sophie nigdy nie zmieniała zdania, więc dlaczego
miałaby to zrobić teraz? Minęła ją i wstawiła kubek do zlewu. Kobieta w
milczeniu przyglądała się jej, dopóki nie doszła do drzwi. Tam ją zatrzymała.
- Jak możesz, Scarlett? Nawet gdybym nie chciała, żeby Ci
się nie udało, to nie pozwoliłabym Ci pracować w klubie przed osiągnięciem
pełnoletniości. Nie zganiaj na mnie. Sama zawaliłaś sprawę. – wzruszyła
ramionami.
- A Tobie dziwnym trafem nie jest, ani trochę szkoda! To,
że Tobie się nie udało i musiałaś poświęcić pasję dla rodziny, to nie znaczy,
że musisz odgrywać się na mnie. Nie ja
zepsułam Ci życie. Nie musiałaś rodzić, ani mnie, ani Liv. Sama wybrałaś. –
syknęła. Jednak nie wytrzymała. Mama była taką osobą, z którą nie potrafiła nie
walczyć przy każdej sposobności. Jeśli chciała, a bywało tak rzadko, zaciskała
usta i nie mówiła nic. Jednak nie mogła zdzierżyć, nie mogła i nie umiała
pozwolić na to, by mama miała nad nią przewagę. Samoistny instynkt
samozachowawczy. I często bywało jak teraz, że źle na tym wychodziła.
- Irytujesz mnie, Scarlett! Zaczynasz przeginać. Nie
szanujesz mnie i wcale mi się to nie podoba! – rzuciła ścierkę i przeszedłszy
całą długość kuchni, stanęła naprzeciw córki. Była odrobinę niższa, więc
wyprostowała się najbardziej jak umiała i uniósłszy głowę spojrzała w oczy
dziewczyny. Brunetka lekko zmrużyła swoje, czekając na dalszy słowotok. –
zachowujesz się skandalicznie, ostatnio mamy z Tobą same problemy. Zmieniłaś
się. Nie tylko nie możemy się z Tobą dogadać, ani nad Tobą zapanować. W
dodatku, jak Ty się prowadzisz? Jak Ty wyglądasz? – Sophie wyraźnie się
rozemocjonowała, a na jej piegowate policzki wstąpił szkarłatny rumieniec. Za
to Scarlett przeczekawszy, aż mama skończy, nabrała powietrza do płuc i
uśmiechnęła się zjadliwie.
- Tu Cię boli tak? Co robię i jak wyglądam? Też kiedyś
taka byłaś. Piękna, młoda i z wieloma perspektywami na przyszłość. Miałaś przed
sobą wszystko, ale wpadliście i się skończyło. Już nie byłaś tą rozchwytywaną
przez wszystkich świetnie zapowiadającą się gwiazdką. Zgasłaś zanim zdążyłaś
zabłysnąć. Przykro mi mamo. Żeby nie powiedzieć, żal mi Ciebie. Odebrano Ci
coś, a teraz chcesz odebrać to mnie, bo walczę. I będę dopóki wystarczy mi sił
i pomysłów. Będę sobą i nie pozwolę Ci odebrać sobie tego, co jest tylko moje.
Nie odbierzesz mi pasji. Nie pozwolę, żeby głupia matematyka zamknęła mi drogę
do szczęścia. Będę śpiewała, nawet jeżeli miałabym to robić wbrew Tobie! Aha i
mów za siebie i nie asekurują się tatą. –
wyrzuciła na jednym wdechu i nie zważając na to czy Sophie coś jeszcze mówiła,
odwróciła się na pięcie i poszła do swojego pokoju. Kobieta stała osłupiała i
patrzyła przed siebie, gdzie jeszcze przed chwilą jej wzrok napotykał Scarlett.
Nico wszedł do kuchni i stając przed żoną, uśmiechnął się pobłażliwie.
- Zupełnie jak Ty. Tak samo uparta. – pokręcił głową - Wiesz,
że najpierw zrobi wszystko, żeby śpiewać, a potem zajmie się tą matmą?
- Wiem, ale konsekwencja…- westchnęła ciężko. Nico podszedł
bliżej i mocno objął żonę. Sophie wtuliła się w jego silny tors i objęła go
rękoma. Pocałował ją w czubek głowy i wsparł na nim brodę.
- Chcesz dobrze, ale krzykiem nie zawsze można wszystko
osiągnąć i wiem, że nie możesz zdzierżyć tego, że jest taka zawzięta, ale ma to
kropka w kropkę po Tobie. Dlatego jest wam tak trudno. Powinniśmy być z niej
dumni, ale musi poprawić matmę. Pójdę do niej. – ujął buzię Sophie w dłonie i
czule musnął jej wargi. Choć minęło już tyle lat, nadal kochał ją tak samo
mocno. Choć nie raz musiała z nią walczyć, z jej upartością, z jej widzimisie,
z całą jej trudnością, to i tak kochał tą walkę. Sophie w swojej delikatności
był niezwykle dzielną i wspaniałą kobietą. Poświęciła wszystko dla swoich
miłości, a potem poświęciła nawet miłość. Cenił ją i był szczęśliwy, że była
jego żoną. Jednak nie potrafił przyjąć tego, że i ona nie umiała przyjąć
swojego własnego poświęcenia. Czasami miał wrażenie, że miała pretensje do
całego świata, że jej życie potoczyło się nie tak jak chciała. Nie tak jak
chcieli. Jednak on pogodził się z rzeczywistością. Przyjął do wiadomości to, że
w ich idealnym planie znalazła się luka. Zostawił marzenia i podjął walkę z
rzeczywistością. Ona też podjęła, ale potykała się. Zmuszony był na to patrzeć
i nie mógł jej pomóc, nawet, gdy prowadził ją pod rękę. Nawet wtedy nie umiał
jej do końca ochronić. Tak jak teraz. Bywały dni, kiedy zdawała się żyć chwilą,
a bywały i takie, kiedy przeszłość dopadała ją, boleśnie raniąc w samo serce.
Bolało go, że najczęściej wtedy cierpiały ich dziewczynki. Niewinnie i
nieświadomie, bo przecież nie znały ich przeszłości. Wiedziały tylko, że też kiedyś mieli marzenia. Westchnął i
czule pogłaskawszy ją po plechach, wypuścił ją ze swoich objęć i poszedł do
pokoju Scarlett.
Leżała na łóżku wpatrując się w sufit. Czarne jak smoła
włosy, frywolnie rozsypywały się na pościeli. Raz po raz wzdychała i w myślach
liczyła ile czasu zostało jej do wyjścia. Tak samo było w każdy piątek. Po
powrocie do domu tylko odliczała, kiedy znów miała wyjść do klubu. Słysząc
szelest otwieranych drzwi podniosła się lekko, a widząc w nich tatę, znów
opadła na poduszki. Bez słowa podszedł do jej łóżka i usiadł na nim.
- Znów będziesz rozjemcą? – nie spoglądając na Nica,
twardo patrzyła w sufit. Wiedziała, że samo spojrzenie taty wystarczyło, by jej
bojowość spadłą do zera.
- Zaraz rozjemcą. Słyszałem waszą rozmowę i przyszedłem
powiedzieć Ci co myślę.
- Kazanie? – nadal mówiła do sufitu. Nico uśmiechnął się
ciepło patrząc na jej zaciętą minę i pokręcił głową. Niezależnie, czy Scarlett
miała pięć, dziesięć czy prawie osiemnaście lat jej buzia była tak samo słodka,
gdy się dąsała. Chciała być groźna, ale tylko wywoływała uśmiech na jego
twarzy. I niezależnie od tego była jego małą córeczką. Tylko już trochę dorosłą
i jak dla niego, za bardzo samodzielną.
- Nie. Moja ocena sytuacji, ale wolałbym, żebyś
rozmawiała ze mną, a nie ze sufitem. – nie wytrzymała. Na jej buzię wpłyną
delikatny uśmiech, który bardzo szybko zastąpiła poważną miną, ale i tak nie umknął Nico. Spojrzała na tatę,
lokując swoje spojrzenie na jego błękitnych tęczówkach. Spojrzenie
odziedziczyła właśnie po nim. Tak samo sile w swoim uroku, tak samo
hipnotyzujące.
- Mama jest mamą i to nie podlega dyskusji, dla niej
liczą się fakty. Zrób choćby mały krok do przodu, a to doceni. Ja nie wątpię w
to, że się starasz, ale… zrozum też nas. Musimy dopilnować, żebyś miała
zapewnioną przyszłość.
- Tato, ja mam zapewnioną przyszłość. Będę śpiewać. – jej
determinacja była mu tak bardzo bliska. Tak doskonale pamiętał swoją wiarę,
swoje marzenia i swoją pewność. Nie chciał, żeby upadła. Tak jak on upadł.
- Scarlett.
- Nie kończ. Wiem. Zaraz wychodzę do klubu. Tam
przynajmniej we mnie wierzą. – podniosła się na posłaniu i wstała z niego drugą
stroną, obchodząc tatę naokoło. Była wyprostowana i nosiła lekko uniesioną
głowę. Zupełnie jak Soph…
- Ja wierzę, ale zawsze musisz mieć plan B.
- Wy nie mieliście.
- Racja. Nie chcę, żebyś powieliła nasz błąd. Nie chcę,
żebyś cierpiała. Wystarczy, że sam posmakowałem złamanych marzeń.
- Może kiedyś mi powiesz, jakie one były.
- Kiedyś na pewno. – otworzyła szafę i bezmyślnie
przerzuciła w niej kilka ubrań. Wstał i podszedł do niej. Przytulił ją i
pocałował w głowę. – Wierzę w Ciebie. – potem bez słowa wyszedł z pokoju.
Naprawdę wierzył w Scarlett. Tak samo mocno w to, że zrobi wszystko, by dopiąć
swego, jak i w to, że pokona wszystkie przeciwności z matematyką na czele. Uśmiechnął
się lekko i krokiem salsy płynnie doszedł do schodów. Wierzył.
*
- Nie występujesz dzisiaj, ani jutro, ani za tydzień. –
humor jaki miała wchodząc do garderoby prysł jak bańka mydlana. Gwałtownie
zatrzymała się w miejscu, bojowo zakładając ręce na biodra. To jej się
zdecydowanie nie spodobało.
- Jak to?
- Twoja mama rozwiązała umowę. Była tutaj dzisiaj rano.
- Nie mogła. – zrobiło jej się nienaturalnie gorąco.
Serce zaczęło walić jak oszalałe. Opuściła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła dłonie
w pięści.
- Przykro mi Scarlett. Nie powiem, żeby Twoje odejście
zadziałało na moją korzyść, ale Twoja matka miała do tego prawo, póki nie
będziesz pełnoletnia. – mężczyzna wzruszył ramionami robiąc trochę zniesmaczoną
minę.
- Karl, nie możesz. – warknęła. Czuła, że grunt ustępował
jej pod nogami. Wewnątrz zaczęła cała dygotać. Nie wiedziała czego się chwycić.
Jakiego użyć argumentu. Śpiewanie w klubie było jej jedynym dotychczasowym
sensem. Miała cichą nadzieję, że usłyszy ją tam ktoś, kto się liczył, kto mógł
jej pomóc, a teraz… teraz czuła się spanikowana. Twardo patrzyła na mężczyznę
stojącego przed nią. Karl był może około czterdziestki, jednak wyglądał na
znacznie mniej był zadbany i kulturalny. Oferował jej dobre warunki, a ona jemu
promocję lokalu. Jego klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, mocno
zarysowując się pod obcisłym t-shirtem, stanowiącym dobre połączenie z równie
dobrze skrojoną marynarką. Miał zasady i postępował według zasad.
- Mogę i muszę. Nie mogę zatrudniać Cię bez jej zgody.
Przykro mi, Scarlett…
- Więc mnie nie zatrudniaj. – zrobił zdziwioną minę. –
Tylko pozwól mi śpiewać. - jedyne co przyszło jej do głowy. Mogła tam pracować
za darmo, byleby tylko pozwolił jej dalej tam śpiewać. Gotowa była na każde
poświęcenie. Gotowa była na walkę z każdym, kto stanąłby na jej drodze.
Spojrzała mu w oczy i z ogromnym naciskiem, dodała. – Proszę. – Przyglądał się
jej, jakby zobaczył coś dziwnego. Nie mógł znieść tego jej turkusowego
spojrzenia. Miała niezwykłe oczy. Raz błękitne, a raz niemożliwie turkusowe.
Biła z nich niemożliwa determinacja. Determinacje przemieszana z prośbą.
Malował się w nich smutek. Zniknęły z nich iskierki. Nie chciał, by zniknął z
nich i blask. Scarlett miała potencjał. Zdążył poznać ją odrobinę i choć tego
nie okazywał, gdzieś tam w środku chciał, żeby się jej udało. To pomogłoby i
jemu. Z jego restauracji wyszłaby gwiazda. To przecież coś.
- Niedługo kończysz osiemnaście lat. Chyba nie stanie się
tragedia, jak zostaniemy na starych zasadach, ale ja Twoja matka mnie dopadnie…
- Biorę to na siebie. – jej buzia pokraśniała radością.
Posłała mu ostanie spojrzenie i zdejmując kurtkę ruszyła w stronę toaletki.
Widział ją już pięć razy i za każdym razem była inna. Począwszy
od melancholijnej romantyczki raczącej swoim słodkim głosem przy
akompaniamencie fortepianu, do drapieżnej kocicy, takiej jak dzisiaj, seksownej
i pełnej drapieżnej zmysłowości. Zastanawiał się czy dobierała piosenki do
nastroju, czy była tak bardzo zmienna. Uwodziła. Spodobała mu się od samego
początku i najdziwniejsze dla niego było to, że będąc tak blisko była mu
całkiem odległa. Nie znał jej imienia, nie wiedział nic. Wychylając kolejne
szklaneczki whisky miał coraz bardziej bujne myśli. Wiedział, że śpiewała w
lokalu, w którym lubił pić. Nic więcej. I właśnie to zdawało mu się całkiem
paradoksalne. Miał setki kobiet, które pragnął. Wszystkie były w zasięgu jego
ręki, kiedy tylko zechciał i wreszcie trafiła się jedna, która chyba była tą
niewielu najbardziej zjawiskowych i była całkowicie niedostępna. Jedynym co
mógł to widywać ją co piątek, sobotę i niedzielę w tym lokalu i słuchając jej,
snuć swoje wyobrażenia, a wyobraźnia już nie raz płatała mu figle. Patrzyła na
niego. Widział to. Wychwytując jej spojrzenie uśmiechnął się zniewalająco i
wypił na jej zdrowie.
Stwierdziła, że Tom chyba stał się stałym klientem.
Przyszedł już któryś raz z rzędu powielając swój rytuał. Za każdym razem
kończyło się tak samo. Za każdym razem jej się przyglądał i za każdym razem pił
na jej zdrowie, bynajmniej tak to wyglądała. Jedna kolejka. Będąc zadowoloną,
że mogła śpiewać dla kogoś takie jak Tom Kauliz, jednocześnie przerażało ją to
co działo się z nim. Przerażały ją ilości wypitej whisky, szara cera i
zapadnięte policzki. Przerażały ją te kobiety, z którymi wychodził. Choć nie
musiało ją to ani trochę obchodzić, poczuła, ze nie mogła obojętnie przejść
obok niego. Nie była to chęć zaistnienia, ani torowanie sobie drogi. Myśląc o
nim nie myślała o tym kim jest. Bała się coraz bardziej o to jaki jest.
Znów wyszedł żegnając ją smutnym uśmiechem.