23 listopada 2008

2. Ku zatraceniu. Ku wygranej. By poczuć słodko - gorzki smak życia.

Srebrny księżyc wyróżniał się na tle ciemnego nieba, które roziskrzone milionem gwiazd rzucało nikłą poświatę na  dwa nagie ciała otulone miękką kołdrą niecierpliwych oddechów. Jego smukłe dłonie z niebywałą subtelnością pełną namiętnej precyzji błądziły po zgrabnym ciele blondynki, która pod wpływem tego dotyku i drobnych pocałunków, które rozsypywał na jej gładkiej skórze, prężyła się niczym kotka jeszcze bardziej przywierając do jego rozgrzanego ciała. Każdy jego ruch przepełniony był nieziemskim pożądaniem, a każdy pocałunek niepojętą namiętnością. Drobne ciało dziewczyny zdawało się niknąć w jego silnych ramionach. Otoczyła go rękoma splatając je na jego karku. Jej nabrzmiałe z podniecenia piersi przywarły do jego torsu, gdy przyciskając ją mocniej do siebie, tonęli w gorącym pocałunku. Jego dłonie wędrowały wzdłuż jej pleców, wywołując u dziewczyny dziką falę dreszczy. Podniecenie coraz mocniej rozpływało się w każdym najmniejszym odcinku jej ciała, a każda kolejna wyrafinowana pieszczota sprawiała, że czuła się niczym bogini. Jedna jedyna, której dano szansę stanąć u wrót nieba. Najlepiej jak umiała, starała się oddawać każdy jego pocałunek i każdą pieszczotę chłonąc całkowicie każdy najmniejszy gest z jego strony. On zaś nie czuł nic poza pożądaniem.. Nic poza dziką rządzą, która pozwalała mu zaspokoić zmysły, dając z siebie niewielki odsetek tego co mógłby dać. Kolejna, słodka, istotka, która uchylając kawałek nieba pozwoliła mu zrobić kolejny krok w stronę piekła Objął ją szczelniej rękoma, delikatnie kładąc na miękkiej pościeli. Kładąc się przy niej omiótł pożądliwym wzrokiem jej niezwykle kobiece ciało, jednocześnie wiodąc dłonią po jej płaskim brzuchu i zataczając opuszkiem palca kręgi wokół jej pępka. Roześmiała się cicho z trudem łapiąc oddech. Spojrzał w jej roziskrzone oczy i uśmiechnął się szelmowsko. Zagryzła dolną wargę i przyciągnąwszy go do siebie, wpiła się w jego wargi. Przywierając do niej czuł, jak waliło jej serce, jak drżała, czuł jaka była rozpalona i ogarniało go poczucie satysfakcji, coraz mocniej tłumione kolejnymi falami dreszczy i nieziemskim pożądaniem. Miał kolejną kobietę, która nie była w stanie mu ulec. Nikt mu nie mógł mu nie ulec, nawet on sam. Ułożył ją pewniej na plecach i zaciskając dłonie na jej jędrnych pośladkach, przyciągnął jej biodra jeszcze bliżej swoich. I stali się jednością. Tonął w niej, dając upust całej swojej żądzy. Kochał ją zaciekle doprowadzając do białej gorączki. Ich ciała grały w jednym rytmie ignorując czas i oddech grzęznący w piersiach. Kochał ją całym swoim żarem, całym swoim pożądaniem, całym zapałem. Duszne powietrze gęstniało bardziej z każdym kolejnym pełnym rozrzewnienia jękiem. Słysząc jak blondynka wydobywa z siebie krzyk rozkoszy i czując jak jej ciało rozluźnia się, błogo tonąc w jego ramionach. Kilka sekund później po jego ciele rozlała się euforyczna fala rozkoszy i głośno krzycząc, z wyczuciem opadł na kruche ciało dziewczyny. Tak jak ona dyszał ciężko nie mogąc złapać oddechu. Ich klatki piersiowe unosiły się i opadały w równym stopniowo się wyciszając. Gdy był już w stanie normalnie oddychać, a w jego głowie nie panował chaos, zsunął się z niej i okrył ich nagie ciała kołdrą. Zaczynało świtać. Żadne z nich nie spało. Tonąc w brzasku wpatrywali się w siebie milcząc. Ona rozważała to co przeżyła tak bardzo niedawno, to jak przeżyła, to z kim przeżyła, to co jeszcze czuła na swojej skórze, na swoich wargach, to co czuła całą sobą. Przepełniało ją uczucie rozkosznej satysfakcji, spełnienia. Miała tego, który był dla wielu nieosiągalnych. Trzymał ją w ramionach, traktując jak boginię. Tylko to się liczyło. Trzymała ręce pod głową, złożone jak do modlitwy i lekko się uśmiechała. I w dodatku tak na nią patrzył. Zaś on, w skupieniu, ściągając brwi lustrował każdy milimetr jej twarzy. Zastanawiał się co przemówiło za tym, że tego wieczora był z nią. Miała długie blond włosy, lekko zawijające się na końcach, ewidentnie farbowane. Buzię miała ładną, nawet odrobinę beztrosko niewinną, ale trochę przyniszczoną od częstego makijażu. Pełne wargi i duże szare oczy, to było najbardziej wyraziste. To mu się spodobało. Zgrabny tyłek i duże piersi dopełniły wszystkiego. Była jak inne. Prawie zawsze trafiało na blondynki. Chwilami łapał się na tym, że to stawało się rutyną. Picie w lokalu, polowanie, a potem ostry seks w hotelu. Lubił tą rutynę, dzięki tym dziewczynom na chwilę zapominał o całym świecie, który zaraz ‘po’, znów objawiał mu się nazbyt wyraźnie. Nie lubił tego powrotu, wolał trwać w słodkim otumanieniu, wolał nie pamiętać, że musiał zapominać. Teraz znów wrócił, dziwne uczucie wykręcało mu żołądek. Źle się poczuł. Bez słowa odrzucił kołdrę i ani trochę nie wstydząc się swojej nagości, wstał. Przyglądała się jego napinającym się mięśniom, gdy zakładał ubrania. Był męski, bardzo męski i tak bardzo w jej typie. Dopiero, gdy był już prawie ubrany dotarło do niej, że to już koniec. Zagryzła dolną wargę i przewróciła się na plecy. Schowała kosmyki włosów za uszy i zaplatając ręce na piersiach, spojrzała w okno. Nie chciała tego kończyć, chciała go zatrzymać i kochać nie raz nie dwa. Poczuła się znów spragniona jego dłoni, jego pocałunków, całego jego. Poczuła też coś w rodzaju złości. Chciał tak po prostu odejść bez słowa? Jak to możliwe, że najpierw kochał ją bez opamiętania, a potem tak po prostu wstał i zostawił ją? Złapała się na tym, że w duchu liczyła na coś więcej niż tylko przygodny seks. Doskonale zdając sobie sprawę na co się pisała, czuła się zawiedziona. Zdając sobie sprawę, że przyglądał się jej, spojrzała na niego. Stał przy drzwiach, jedną ręką ujmując klamkę. Nie było w nim nutki uczucia. Jego twarz nie wyrażała nic. Patrzył na nią chwilę i dostrzegł nagły grymas na jej buzi. Jak każda wyobrażała sobie bajkę z Happy Endem, a to tylko seks. Niczego nie obiecywał. Sama chciała. Znała reguły gry.
- Jak właściwie masz na imię? – jego ochrypły głos przeciął ciężką ciszę. Odkaszlnął nie spuszczając wzroku z blondynki.
- Emily – uśmiechnął się machinalnie.
- Miło było Emily. Pokój opłacony jest do południa. Możesz zostać do której Ci pasuje. – uchylił drzwi z zamiarem wyjścia.
- Tom… Może zostaniesz jeszcze? – kręcąc głową spojrzał na nią znów.
- Nie - powiedział cicho, jednak na tyle stanowczo, by zburzyć resztki jej nadziei. - Wiedziałaś, że tak będzie. Od początku znałaś zakończenie. Znasz mnie lepiej, niż ja sam siebie.
- Nie musisz taki być. Mogę pomóc Ci poznać siebie. Mogę Ci pomóc poznać inną stronę życia.
- Muszę. - Wzrok miał jakby nieobecny i zamglony. - Nie byłoby Cię tutaj, gdybym był kimś innym. Nie próbuj mnie zmieniać, bo ani Tobie, ani żadnej innej się to nie uda. Pragnęłaś mnie tylko dlatego, bo jestem tym, kim jestem. I muszę nim pozostać.
- Przecież ty nic nie musisz, Tom. Ty możesz wszystko. - Zaśmiał się gorzko. Więcej w tym było kłamstwa, niż prawdy, o ile jeszcze wiedział czym ta prawda jest. Z każdym dniem mogąc więcej, tak naprawdę miał mniejszą moc i doskonale o tym wiedział.
- Łączyła nas chwila, która właśnie minęła. - wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Mając przed oczami jej buzię pełną gniewnego zawodu, roześmiał się. Byłą jedną z tych, które liczyły na wielką miłość. Choć zgrywała taką obojętną, nie była inna. Była tak samo naiwna, tak samo zbita z tropu, gdy ją zostawiał, tak samo rozrzewniona jego słowami, tak samo gotowa poświęcić się dla niego, tak samo naiwna i tak samo interesowna. Nawet w łóżku nie była rewelacyjna, jeszcze trochę niedoświadczona, jak inne.


Świtało już, a on nadal siedział skulony na miękkiej sofie, lekko pochylony do przodu, a w rękach trzymał zdjęcie. To zdjęcie. Znalazł tą ramkę kilka dni wcześniej w pokoju Toma. Kiedy go nie było chodził tam czasem i myślał. Ostatnio często to robił. Całą noc czekał na Toma. Całą noc wpatrywał się w to zdjęcie, Całą noc zastanawiał się, kiedy to się stało? Całą noc głowił się nad tym, kiedy przestali być tymi pełnymi pasji nastolatkami. Czuł się trochę otępiały i zesztywniał. Nie zmrużył oka nawet na chwilę. Chyba nawet nie chciał. Przez głowę przeszło mu mnóstwo myśli. Wspominał sytuacje, słowa, gesty, spojrzenia i nadal nie potrafił wyczuć momentu, w którym jego brat zaczął się gubić. Kiedy prawie, że przestali rozmawiać, kiedy Tom odsunął się na bok, kiedy kraśniał nie do końca szczerą radością zdobywając kolejną statuetkę, rozpoczynając nową trasę i wszystko, co kiedyś było ich niedoścignionym snem. Widział, teraz tak bardzo dokładnie widział, że Tom coraz częściej uciekał. Wymykał się do kobiet, do alkoholu, do imprez, do wszystkiego co pomogło mu zapomnieć. Bill poczuł swojego rodzaju żal do siebie, że on brat bliźniak tak późno zorientował się, że z Tomem działo się coś nie tak. Mocniej ścisnął w dłoniach drewnianą ramkę i spuścił głowę. Tkwił w takim zawieszeniu, po raz tysięczny tej nocy całe ich życie. Jak na złość wszystko kumulowało się na raz. Intensywna praca w studio, występy, sesje, wywiady, a przy tym ich prywatne życie ewidentnie zaczęło się sypać. Będąc tak bardzo szczęśliwym, spełnionym, widząc Toma, czując to co piętrzyło się między nimi, brutalnie spadał na ziemię. Toma nie było już kolejną noc z rzędu w domu. Odkąd wrócili do Berlina, prawie go nie widywał. Czuł się źle. Wiedział, że jego bliźniaka coś trapiło, a w żaden sposób nie mógł mu pomóc, bo Tom z każdym dniem bardziej zamykał się w sobie. Nie potrafił się odnaleźć w tej sytuacji, ale wiedział jedno; jeżeli miał upaść na samo dno, on upadnie razem z nim i poda mu dłoń, kiedy nie będzie miał siły wstać. – W końcu mieliśmy iść razem przez noc, braciszku. – Słysząc dźwięk zamka w drzwiach, odłożył ramkę i stanął w futrynie opierając się o nią. Był zmęczony, zasypiał wręcz na stojąco, ale świadomość, że doczekał się Toma dodawała mu trochę sił. Przykładając skroń do futryny na moment przymknął powieki.
Było już około szóstej, kiedy przekraczał próg mieszkania. Czuł piasek w oczach i suchość w gardle. Chciał jak najszybciej znaleźć się w swoim łóżku i zasnąć, twardo i nie śnić. Popaść w stan totalnej pustki i otępienia, bez udziału jakichkolwiek bodźców, a potem obudzić się i znów iść swoją drogą. Swoją, bo przecież nie było innej. Miał tą, którą wybrał i spalone mosty za sobą. Nic więcej. Cicho zdjął buty i kurtkę. Mijając lustro, nie spojrzał w nie. Nie chciał patrzeć na tego chłopaka. Miał już wchodzić do swojego pokoju, ale zatrzymało go westchnienie Billa. Gwałtownie zatrzymał się i odwrócił się do niego. Stał w przejściu do salonu tonąc w brzasku. Był blady, miał zaczerwienione i podkrążone oczy, zdawał się być jeszcze szczuplejszy niż był naprawdę. Nie spał w nocy. Widział to i przez myśl przeszło mu, czy on też tak wyglądał?  Utkwił swoje spojrzenie w Billu, który ociężale się wyprostował, cały czas spoglądając na Toma. Milczał. Nie wiedział czy Bill chciał mu cos powiedzieć, czy może tak po prostu… czekał na niego?
- Stało się coś, Bill? – chłopak dostrzegł w głosie Toma, tak bardzo zapomnianą nutkę troski. Lubił, gdy mogli troszczyć się o siebie tak po prostu, z każdego powodu. Dawno tego nie robili. Każdy żył swoim życiem, pędząc i nie zwracając uwagi na drugiego. Świętowali razem tylko, gdy opijali kolejną statuetkę. Teraz po nieprzespanej nocy, z milionem niewygodnych myśli w głowie czuł, że jego Tom na moment wrócił. Nie wiedział tylko na jak długo.
- Tom, wszystko w porządku? Jesteś jakiś nieswój. – chłopak uśmiechnął się smutno i włożywszy ręce do kieszeni, spuścił głowę potrząsając nią lekko. Bill czekał na niego. Martwił się. Dotarło do niego, że między nimi działo się coś, co w tym momencie zależało tylko i wyłącznie od nich. Mogli spaść całkiem na dno, albo odbić się od niego. Razem, albo osobno. Na myśl o tym drugim, coś przewróciło mu się w żołądku. Nie chciał żeby Bill się martwił. W końcu razem mieli iść przez noc.
- Wszystko pod kontrolą braciszku. Mały moralniak, już mi mija. Musisz się wyspać, bo marnie wyglądasz. - Posłał mu kolejny przygaszony uśmiech i poklepawszy go po ramieniu, zniknął w swoim pokoju. Widząc zamykające się drzwi, Bill chciał wejść i powiedzieć Tomowi coś. Cokolwiek, choć w gruncie rzeczy nie wiedział co. Jego otwarta dłoń zawisła tuż nad klamką, wstrzymał oddech i zacisnął ją w pięść. Nie potrafił. Nie tylko Tom uciekał. Oparł się plecami o drzwi i zsunął się po nich, siadając na podłodze. 
Zamknął za sobą drzwi i kiedy już to zrobił nagle poczuł, że nie powinien tak zakończyć tej rozmowy. Odwrócił się gwałtownie i już prawie nacisnął klamkę, ale zatrzymał rękę w połowie drogi i zaciskając dłoń w pięść, cofnął ją. Ciężko wypuścił powietrze z płuc i oparłszy się o drewnianą powierzchnię, osunął się po nich na podłogę.
A ciszę rozdzierała bolesna pustka.

*

Trzymała głowę na klatce piersiowej Paula, wtulając się w niego najbardziej jak mogła. Chłopak okalał ją ramionami, sprawiając, że czuła się całkowicie bezpiecznie. Przymykając powieki słuchała rytmu jego serca. Paul był osobą jakiej nigdy wcześniej nie znała. Wzorowy student historii sztuki. Syn ludzi z wyższych sfer. Jego tata był politykiem, a mama rzecznikiem prasowym. Był osobą o jakiej nigdy nie śniła. Nienagannie wychowany, kulturalny, inteligentny i dowcipny, a w dodatku przystojny. Chłopak jakiego nigdy nie spotkałaby na mieście, albo w szkole. Stanowił idealną partię. Choć nie myślała jeszcze o wychodzeniu za mąż, wiedziała, że Paul byłby idealnym kandydatem. Dbał o nią i traktował, jak królową. Często zaskakiwał ją jakimś drobiazgiem, albo kwiatkiem. Nieraz wydawało się jej, że czytał w jej myślach. Westchnęła i pogładziła dłonią go po brzuchu. Poczuła, że się uśmiechnął i mocniej ją do siebie przytulił. Byli w jego luksusowym mieszkaniu i leżeli na jego super wygodnej sofie. Wszystko było takie ładne i piękne, że zdawało się jej, że nie pasowała do tego cudownego świata. Ona i jej przeszłość. Liv będąc teraz ustatkowaną i ułożoną uczennicą ostatniej klasy gimnazjum, jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej była zupełnie nieułożoną i nieustatkowaną krnąbrną dziewuchą, jak określała ją wychowawczyni. Miała problemy w domu, nie mogła dogadać się z rodzicami, w szkole i nawet z policją. Raz skończyło się w areszcie za brawurową jazdę na deskorolce i naruszenie mienia publicznego, czyli kwiatków w rabatce przed urzędem skarbowym. To nie był bunt. Gdyby nie problemy w szkole, w domu nie spierałaby się z rodzicami. Taka po prostu była. Najpierw robiła potem myślała. Była dumna i zadziorna, pewna siebie i wgadana. Bywała wszędzie ze wszystkimi i nigdy nie brakowało jej tam, gdzie coś się działo. Nie umiała usiedzieć w miejscu i często musiała potem za to słono płacić. Wszystko zmieniło się, odkąd poznała Paula. Wkraczając do jego wzorowego świata, gdzie wszystko jest poukładane, ma swoje miejsce i czas, postanowiła, że temu dorówna. Skończyły się wypady i szalone eskapady, nawet deskorolka wylądowała w szafie. Zaczęła się wzorowo uczyć i zbierać same pochwały. Stała się Liv Hannah jakiej nie powstydziłby się nikt, w szczególności rodzice. Z Paulem zaczęła wieść zupełnie inne życie. Zamiast na koncert rockowy szli do kina. Zamiast na imprezę, to na spacer albo kolację do jednej z najlepszych restauracji w mieście. Paul ogólnie był zdecydowanym domatorem. Nie lubił tłumów, obcych, nawet znajomych nie miał zbyt wielu. Wychowywany pod kloszem rodziców, bywał na bankietach, będących szczytem jego rozrywki. Grywał w golfa i w tenisa. Znał cztery języki i był w tylu krajach, ile ona odwiedziła palcem po mapie. Ich światy były diametralnie inne. Oni byli diametralnie inni. Mimo tego Paul był jej swojego ratunkiem. Wyciągnął ją ponad powierzchnię. Wcześniej tak go nie postrzegała. Na początku był kumplem, a potem przyjacielem, a jeszcze później niepostrzeżenie kimś całkiem bliskim, kto pokazał jej zupełnie inne życie. Gdyby nie poznała go, nadal wiodłaby szalone życie, nie zastanawiając się co mogło być jutro. W tej chwili jej jutro było całkiem zaplanowane. Chwilami przerażało ją to. Chwilami miała wrażenie, że dusiło ją to wszystko, to całe nowe życie. Zdając sobie sprawę, że wszystko teoretycznie było przesądzone, chciała spakować torbę, wepchnąć do niej Scarlett, gdyby zechciała protestować i uciec daleko. Zostać jej menagerem, pomóc zrobić jej karierę i odciąć się od wszystkiego, być wolną. Jednak zaraz odganiała takie myśli i przyprowadzała się do pionu. Miała to o czym wcześniej mogła tylko marzyć. Miała stabilizację, bez której nie utrzymałaby się na powierzchni. Nie miała prawa narzekać. Z Paulem mogły ją spotkać tylko same dobre rzeczy. W końcu kochał ją i chciał jej dobra. Nie mogła tego nie doceniać. Paul nie był człowiekiem bez wad, ale na tle jej niedoskonałości wydawały się całkiem niknąć. Nie miały najmniejszego znaczenia. Ukokosiła się wygodniej przy jego boku i podparłszy się na łokciu nachyliła się nad Paulem i namiętnie go pocałowała. Tak jakby chciała mu wynagrodzić swoje myśli. Chłopak uśmiechnął się i wciągnął Liv na siebie. Uśmiechnęła się i zagryzając dolną wargę, ujęła jego twarz w dłonie i znów pocałowała.
- Paul, zróbmy coś. – szepnęła mu do ucha, kątem oka spoglądając na niego.
- Co? – wymruczał, mocniej ją do siebie przytulając. Wcale nie miał ochoty nic robić, ani nigdzie się ruszać. Czasem denerwowała go ta przesadna energia Liv, ale była zbyt urocza, by mógł się z nią kłócić o cokolwiek, po prostu starał się jak mógł stopniowo ją temperować i chyba mu się udawało. Była jego kaczuszką, która z każdym dniem stawała się piękniejszym łabędziem. Nawet spodobała się mamie, a to coś znaczyło.
- No chodźmy gdzieś, do kina, do parku, do mnie, gdziekolwiek. Nie nudzi Cię siedzenie w domu?
- Z Tobą, nie.
- Paaaaul.
- Liiiiv?
- Jesteś okropny.
- Za to mnie kochasz. – pokręciła głową teatralnie wywracając oczami. Jakoś się złożyło, że wykręciła się od odpowiedzi. Klepnęła go lekko w klatkę piersiową i wstawszy, stanęła na podłodze. Poczuła nieoczekiwany wywrót w żołądku. Musiała czymś zając ręce. Podeszła do kominka i wzięła aparat. Paul posiadał taki o jakim ona od zawsze marzyła. Nie mogła prosić rodziców o taki. Nie mogła i nie chciała obarczać ich ceną swoich marzeń. Doskonale wiedziała, już wiedziała dzięki Paulowi, że nie zawsze powinna odbierać ich dosłownie. Nauczył ją symboliki postępowania rodziców i łatwiej jej było się z nimi porozumieć. Chociaż często działo się to wbrew niej, chociaż często gryzła się w język i szła na kompromis wiedziała, że tak powinna. Nauczyła się ważyć sytuacje na takie, w których mogła pozwolić sobie na wybór oraz takie, w których postępowanie było z góry założone. Paul ją tego nauczył. Dzięki temu, że próbowała ich rozumieć, postanowiła, że nie będzie wymagała od nich czegoś, czego dać jej nie mogli. Włączyła go i na przekór jego minie i przeczącemu kiwaniu głowy, pstryknęła pierwsze zdjęcie. Uwielbiała fotografię. Kochała uwieczniać wszystkie ulotne chwile. Zwłaszcza te najszczęśliwsze, by mogła je zatrzymać na zawsze. By mogła pamiętać o nich, spoglądając na zdjęcia, zawsze wtedy, kiedy było źle.
- Liv, nie. – dziewczyna z przekornym uśmiechem dalej robiła zdjęcia, krążąc wokół sofy, na której już teraz siedział Paul. Nie lubiła, gdy był taki sztywny. – Liv, wiesz, że tego nie lubię. – jego ton stał się chłodniejszy, a twarz przybrała poważny wyraz. Nie lubił, gdy robiła coś czego nie mógł skontrolować, coś wbrew jego upodobaniom. Lubił swoja malutką Liv, która tylko przy nim czuła się pewnie. – Liv. – westchnęła i wyłączyła aparat. Poddała się. Znów, a jej żołądek wykonał kolejne kilka obrotów. Umysł kazał sobie iść. Zaś serce…? Wolała nie słuchać, co mówiło. Odłożyła aparat i usiadła na sobie obok Paula. Uśmiechnął się czule i objął ją ramieniem. Zadziwiające, że tak nagle znów nabrał humoru. Wolała nie roztrząsać. Wbiła się w oparcie i pozwoliła, by objął ją szczelniej, bliżej przysuwając do siebie. W końcu przecież była szczęśliwa.– Może obejrzymy coś?

*

Para unosiła się znad kubka pełnego gorącej kawy. Scarlett pieczołowicie odmierzywszy ilość cukru i śmietanki, dokładnie wszystko wymieszała. Patrzyła jak ciecz wiruje, najpierw szybko, a potem coraz wolniej i wolniej. Tak jak wirowało jej życie. Nawet nie zauważyła, kiedy do kuchni weszła mama. Zorientowała się dopiero, kiedy Sophie odkręciła wodę. Spojrzała na nią i upiła łyk kawy. Kobieta chwilę krzątała się po kuchni, nagle zatrzymała się na wprost Scarlett i spojrzała na nią uważnie.
- Dzwonili ze szkoły. – Ciało dziewczyny zalała gorąca fala, a zaraz po niej całkiem lodowata. Nie pozwoliła po sobie poznać zdenerwowania. Powoli przeniosła wzrok na matkę i prychnęła;
- Dziwne, że dopiero dzisiaj.
- Scarlett, to nie jest śmieszne.
- Przecież się nie śmieję. – rzuciła lekceważąco i wyprostowawszy się, opadła na drewniane oparcie krzesła. Zdawała sobie sprawę, że taka zagrywka mogła działać tylko na jej niekorzyść. Jednak nie umiała nie odeprzeć ataku, choćby najmniejszego. A tak się właśnie czuła, zaatakowana. Nie potrafiła inaczej odbierać słów Sophie. Zawsze zdawało jej się, że były pełne pretensji i surowości. Była bardzo praktyczna i zachowawcza, umiała wszystko racjonalnie wytłumaczyć i nigdy nie próbowała wmawiać córkom, że życie cos samo im da. Zawsze powtarzała, że same muszą walczyć o siebie. Scarlett czasem odnosiła wrażenie, że mama chce w tym utwierdzić bardziej siebie niż je. Wiedziała, że gotowa była wytoczyć każdą artylerię. Wiedziała, że czekała ją ciężka przeprawa, ale w głębi duszy liczyła, że jakoś ugada się z mamą. W końcu to była jej mama.
- Pamiętasz, jaka była umowa. Musisz mieć zaliczoną matematykę. – sam ton Sophie odarł Scarlett z ostatniej nadziei, ale postanowiła walczyć. Tak jak miała w zwyczaju. Zawsze i o wszystko. Tak jak uczyła ją mama. Wzięła głęboki oddech.
- Wiem mamo. Wiem i o niczym innym nie myślę, przynajmniej od początku roku szkolnego. Staram się, próbuję, ale ta stara prukwa mnie nie lubi. Robi wszystko, żeby mnie usadzić, ale Ty mamo widzisz tylko jedną stronę. Skupiasz się tylko na tych nieszczęsnych ocenach, nie widzisz, że się staram. – próbowała być jak najbardziej opanowana, próbowała przybrać jak najspokojniejszy ton, próbowała przeskoczyć samą siebie, ale z każdym słowem wydawało jej się to bardziej niemożliwe. Sama Sophie zdawała się jej to uniemożliwiać.
- W końcu liczy się efekt. Scarlett próbujesz się teraz wybronić. Umowa jest umową. Wszystko zależy od Ciebie.
-  Gdyby zależało ode mnie, to nie musiałabym się o nic martwić. – spojrzała mamie głęboko w oczy. Choć dzieliła je duża przestrzeń chciała tym spojrzeniem pokazać, że naprawdę jej zależało, że mówiła prawdę. Ukorzyła się przed nią, a ona nie potrafiła tego docenić. Poczuła złość. Miała ochotę wszystko jej wykrzyczeć, ale jeszcze się wstrzymała. Jedynie zacisnęła dłonie w piąstki, na tyle mocno, że wbiła sobie paznokcie w miękką skórę. – Wiesz co, mamo? – koniuszkiem języka zwilżyła swoje spierzchnięte wargi. – Ty po prostu nie chcesz, żeby mi się udało. – wstała z krzesła, chwytając kubek. Czuła gorycz i to nie przez kawę. Miała wrażenie, że odbijała się ze skrajności w skrajność. Myślała, że mama będzie inna. Chociaż raz. Myliła się. Sophie nigdy nie zmieniała zdania, więc dlaczego miałaby to zrobić teraz? Minęła ją i wstawiła kubek do zlewu. Kobieta w milczeniu przyglądała się jej, dopóki nie doszła do drzwi. Tam ją zatrzymała.
- Jak możesz, Scarlett? Nawet gdybym nie chciała, żeby Ci się nie udało, to nie pozwoliłabym Ci pracować w klubie przed osiągnięciem pełnoletniości. Nie zganiaj na mnie. Sama zawaliłaś sprawę. – wzruszyła ramionami.
- A Tobie dziwnym trafem nie jest, ani trochę szkoda! To, że Tobie się nie udało i musiałaś poświęcić pasję dla rodziny, to nie znaczy, że musisz odgrywać się na mnie.  Nie ja zepsułam Ci życie. Nie musiałaś rodzić, ani mnie, ani Liv. Sama wybrałaś. – syknęła. Jednak nie wytrzymała. Mama była taką osobą, z którą nie potrafiła nie walczyć przy każdej sposobności. Jeśli chciała, a bywało tak rzadko, zaciskała usta i nie mówiła nic. Jednak nie mogła zdzierżyć, nie mogła i nie umiała pozwolić na to, by mama miała nad nią przewagę. Samoistny instynkt samozachowawczy. I często bywało jak teraz, że źle na tym wychodziła.
- Irytujesz mnie, Scarlett! Zaczynasz przeginać. Nie szanujesz mnie i wcale mi się to nie podoba! – rzuciła ścierkę i przeszedłszy całą długość kuchni, stanęła naprzeciw córki. Była odrobinę niższa, więc wyprostowała się najbardziej jak umiała i uniósłszy głowę spojrzała w oczy dziewczyny. Brunetka lekko zmrużyła swoje, czekając na dalszy słowotok. – zachowujesz się skandalicznie, ostatnio mamy z Tobą same problemy. Zmieniłaś się. Nie tylko nie możemy się z Tobą dogadać, ani nad Tobą zapanować. W dodatku, jak Ty się prowadzisz? Jak Ty wyglądasz? – Sophie wyraźnie się rozemocjonowała, a na jej piegowate policzki wstąpił szkarłatny rumieniec. Za to Scarlett przeczekawszy, aż mama skończy, nabrała powietrza do płuc i uśmiechnęła się zjadliwie.
- Tu Cię boli tak? Co robię i jak wyglądam? Też kiedyś taka byłaś. Piękna, młoda i z wieloma perspektywami na przyszłość. Miałaś przed sobą wszystko, ale wpadliście i się skończyło. Już nie byłaś tą rozchwytywaną przez wszystkich świetnie zapowiadającą się gwiazdką. Zgasłaś zanim zdążyłaś zabłysnąć. Przykro mi mamo. Żeby nie powiedzieć, żal mi Ciebie. Odebrano Ci coś, a teraz chcesz odebrać to mnie, bo walczę. I będę dopóki wystarczy mi sił i pomysłów. Będę sobą i nie pozwolę Ci odebrać sobie tego, co jest tylko moje. Nie odbierzesz mi pasji. Nie pozwolę, żeby głupia matematyka zamknęła mi drogę do szczęścia. Będę śpiewała, nawet jeżeli miałabym to robić wbrew Tobie! Aha i mów za siebie i nie asekurują się tatą.  – wyrzuciła na jednym wdechu i nie zważając na to czy Sophie coś jeszcze mówiła, odwróciła się na pięcie i poszła do swojego pokoju. Kobieta stała osłupiała i patrzyła przed siebie, gdzie jeszcze przed chwilą jej wzrok napotykał Scarlett. Nico wszedł do kuchni i stając przed żoną, uśmiechnął się pobłażliwie.
- Zupełnie jak Ty. Tak samo uparta. – pokręcił głową - Wiesz, że najpierw zrobi wszystko, żeby śpiewać, a potem zajmie się tą matmą?
- Wiem, ale konsekwencja…- westchnęła ciężko. Nico podszedł bliżej i mocno objął żonę. Sophie wtuliła się w jego silny tors i objęła go rękoma. Pocałował ją w czubek głowy i wsparł na nim brodę.
- Chcesz dobrze, ale krzykiem nie zawsze można wszystko osiągnąć i wiem, że nie możesz zdzierżyć tego, że jest taka zawzięta, ale ma to kropka w kropkę po Tobie. Dlatego jest wam tak trudno. Powinniśmy być z niej dumni, ale musi poprawić matmę. Pójdę do niej. – ujął buzię Sophie w dłonie i czule musnął jej wargi. Choć minęło już tyle lat, nadal kochał ją tak samo mocno. Choć nie raz musiała z nią walczyć, z jej upartością, z jej widzimisie, z całą jej trudnością, to i tak kochał tą walkę. Sophie w swojej delikatności był niezwykle dzielną i wspaniałą kobietą. Poświęciła wszystko dla swoich miłości, a potem poświęciła nawet miłość. Cenił ją i był szczęśliwy, że była jego żoną. Jednak nie potrafił przyjąć tego, że i ona nie umiała przyjąć swojego własnego poświęcenia. Czasami miał wrażenie, że miała pretensje do całego świata, że jej życie potoczyło się nie tak jak chciała. Nie tak jak chcieli. Jednak on pogodził się z rzeczywistością. Przyjął do wiadomości to, że w ich idealnym planie znalazła się luka. Zostawił marzenia i podjął walkę z rzeczywistością. Ona też podjęła, ale potykała się. Zmuszony był na to patrzeć i nie mógł jej pomóc, nawet, gdy prowadził ją pod rękę. Nawet wtedy nie umiał jej do końca ochronić. Tak jak teraz. Bywały dni, kiedy zdawała się żyć chwilą, a bywały i takie, kiedy przeszłość dopadała ją, boleśnie raniąc w samo serce. Bolało go, że najczęściej wtedy cierpiały ich dziewczynki. Niewinnie i nieświadomie, bo przecież nie znały ich przeszłości. Wiedziały tylko, że też kiedyś mieli marzenia. Westchnął i czule pogłaskawszy ją po plechach, wypuścił ją ze swoich objęć i poszedł do pokoju Scarlett.
Leżała na łóżku wpatrując się w sufit. Czarne jak smoła włosy, frywolnie rozsypywały się na pościeli. Raz po raz wzdychała i w myślach liczyła ile czasu zostało jej do wyjścia. Tak samo było w każdy piątek. Po powrocie do domu tylko odliczała, kiedy znów miała wyjść do klubu. Słysząc szelest otwieranych drzwi podniosła się lekko, a widząc w nich tatę, znów opadła na poduszki. Bez słowa podszedł do jej łóżka i usiadł na nim.
- Znów będziesz rozjemcą? – nie spoglądając na Nica, twardo patrzyła w sufit. Wiedziała, że samo spojrzenie taty wystarczyło, by jej bojowość spadłą do zera.
- Zaraz rozjemcą. Słyszałem waszą rozmowę i przyszedłem powiedzieć Ci co myślę.
- Kazanie? – nadal mówiła do sufitu. Nico uśmiechnął się ciepło patrząc na jej zaciętą minę i pokręcił głową. Niezależnie, czy Scarlett miała pięć, dziesięć czy prawie osiemnaście lat jej buzia była tak samo słodka, gdy się dąsała. Chciała być groźna, ale tylko wywoływała uśmiech na jego twarzy. I niezależnie od tego była jego małą córeczką. Tylko już trochę dorosłą i jak dla niego, za bardzo samodzielną.
- Nie. Moja ocena sytuacji, ale wolałbym, żebyś rozmawiała ze mną, a nie ze sufitem. – nie wytrzymała. Na jej buzię wpłyną delikatny uśmiech, który bardzo szybko zastąpiła poważną miną, ale  i tak nie umknął Nico. Spojrzała na tatę, lokując swoje spojrzenie na jego błękitnych tęczówkach. Spojrzenie odziedziczyła właśnie po nim. Tak samo sile w swoim uroku, tak samo hipnotyzujące.
- Mama jest mamą i to nie podlega dyskusji, dla niej liczą się fakty. Zrób choćby mały krok do przodu, a to doceni. Ja nie wątpię w to, że się starasz, ale… zrozum też nas. Musimy dopilnować, żebyś miała zapewnioną przyszłość.
- Tato, ja mam zapewnioną przyszłość. Będę śpiewać. – jej determinacja była mu tak bardzo bliska. Tak doskonale pamiętał swoją wiarę, swoje marzenia i swoją pewność. Nie chciał, żeby upadła. Tak jak on upadł.
- Scarlett.
- Nie kończ. Wiem. Zaraz wychodzę do klubu. Tam przynajmniej we mnie wierzą. – podniosła się na posłaniu i wstała z niego drugą stroną, obchodząc tatę naokoło. Była wyprostowana i nosiła lekko uniesioną głowę. Zupełnie jak Soph…
- Ja wierzę, ale zawsze musisz mieć plan B.
- Wy nie mieliście.
- Racja. Nie chcę, żebyś powieliła nasz błąd. Nie chcę, żebyś cierpiała. Wystarczy, że sam posmakowałem złamanych marzeń.
- Może kiedyś mi powiesz, jakie one były.
- Kiedyś na pewno. – otworzyła szafę i bezmyślnie przerzuciła w niej kilka ubrań. Wstał i podszedł do niej. Przytulił ją i pocałował w głowę. – Wierzę w Ciebie. – potem bez słowa wyszedł z pokoju. Naprawdę wierzył w Scarlett. Tak samo mocno w to, że zrobi wszystko, by dopiąć swego, jak i w to, że pokona wszystkie przeciwności z matematyką na czele. Uśmiechnął się lekko i krokiem salsy płynnie doszedł do schodów. Wierzył.

*

- Nie występujesz dzisiaj, ani jutro, ani za tydzień. – humor jaki miała wchodząc do garderoby prysł jak bańka mydlana. Gwałtownie zatrzymała się w miejscu, bojowo zakładając ręce na biodra. To jej się zdecydowanie nie spodobało.
- Jak to?
- Twoja mama rozwiązała umowę. Była tutaj dzisiaj rano.
- Nie mogła. – zrobiło jej się nienaturalnie gorąco. Serce zaczęło walić jak oszalałe. Opuściła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła dłonie w pięści.
- Przykro mi Scarlett. Nie powiem, żeby Twoje odejście zadziałało na moją korzyść, ale Twoja matka miała do tego prawo, póki nie będziesz pełnoletnia. – mężczyzna wzruszył ramionami robiąc trochę zniesmaczoną minę.
- Karl, nie możesz. – warknęła. Czuła, że grunt ustępował jej pod nogami. Wewnątrz zaczęła cała dygotać. Nie wiedziała czego się chwycić. Jakiego użyć argumentu. Śpiewanie w klubie było jej jedynym dotychczasowym sensem. Miała cichą nadzieję, że usłyszy ją tam ktoś, kto się liczył, kto mógł jej pomóc, a teraz… teraz czuła się spanikowana. Twardo patrzyła na mężczyznę stojącego przed nią. Karl był może około czterdziestki, jednak wyglądał na znacznie mniej był zadbany i kulturalny. Oferował jej dobre warunki, a ona jemu promocję lokalu. Jego klatka piersiowa szybko unosiła się i opadała, mocno zarysowując się pod obcisłym t-shirtem, stanowiącym dobre połączenie z równie dobrze skrojoną marynarką. Miał zasady i postępował według zasad.
- Mogę i muszę. Nie mogę zatrudniać Cię bez jej zgody. Przykro mi, Scarlett…
- Więc mnie nie zatrudniaj. – zrobił zdziwioną minę. – Tylko pozwól mi śpiewać. - jedyne co przyszło jej do głowy. Mogła tam pracować za darmo, byleby tylko pozwolił jej dalej tam śpiewać. Gotowa była na każde poświęcenie. Gotowa była na walkę z każdym, kto stanąłby na jej drodze. Spojrzała mu w oczy i z ogromnym naciskiem, dodała. – Proszę. – Przyglądał się jej, jakby zobaczył coś dziwnego. Nie mógł znieść tego jej turkusowego spojrzenia. Miała niezwykłe oczy. Raz błękitne, a raz niemożliwie turkusowe. Biła z nich niemożliwa determinacja. Determinacje przemieszana z prośbą. Malował się w nich smutek. Zniknęły z nich iskierki. Nie chciał, by zniknął z nich i blask. Scarlett miała potencjał. Zdążył poznać ją odrobinę i choć tego nie okazywał, gdzieś tam w środku chciał, żeby się jej udało. To pomogłoby i jemu. Z jego restauracji wyszłaby gwiazda. To przecież coś.
- Niedługo kończysz osiemnaście lat. Chyba nie stanie się tragedia, jak zostaniemy na starych zasadach, ale ja Twoja matka mnie dopadnie…
- Biorę to na siebie. – jej buzia pokraśniała radością. Posłała mu ostanie spojrzenie i zdejmując kurtkę ruszyła w stronę toaletki.

Widział ją już pięć razy i za każdym razem była inna. Począwszy od melancholijnej romantyczki raczącej swoim słodkim głosem przy akompaniamencie fortepianu, do drapieżnej kocicy, takiej jak dzisiaj, seksownej i pełnej drapieżnej zmysłowości. Zastanawiał się czy dobierała piosenki do nastroju, czy była tak bardzo zmienna. Uwodziła. Spodobała mu się od samego początku i najdziwniejsze dla niego było to, że będąc tak blisko była mu całkiem odległa. Nie znał jej imienia, nie wiedział nic. Wychylając kolejne szklaneczki whisky miał coraz bardziej bujne myśli. Wiedział, że śpiewała w lokalu, w którym lubił pić. Nic więcej. I właśnie to zdawało mu się całkiem paradoksalne. Miał setki kobiet, które pragnął. Wszystkie były w zasięgu jego ręki, kiedy tylko zechciał i wreszcie trafiła się jedna, która chyba była tą niewielu najbardziej zjawiskowych i była całkowicie niedostępna. Jedynym co mógł to widywać ją co piątek, sobotę i niedzielę w tym lokalu i słuchając jej, snuć swoje wyobrażenia, a wyobraźnia już nie raz płatała mu figle. Patrzyła na niego. Widział to. Wychwytując jej spojrzenie uśmiechnął się zniewalająco i wypił na jej zdrowie.
Stwierdziła, że Tom chyba stał się stałym klientem. Przyszedł już któryś raz z rzędu powielając swój rytuał. Za każdym razem kończyło się tak samo. Za każdym razem jej się przyglądał i za każdym razem pił na jej zdrowie, bynajmniej tak to wyglądała. Jedna kolejka. Będąc zadowoloną, że mogła śpiewać dla kogoś takie jak Tom Kauliz, jednocześnie przerażało ją to co działo się z nim. Przerażały ją ilości wypitej whisky, szara cera i zapadnięte policzki. Przerażały ją te kobiety, z którymi wychodził. Choć nie musiało ją to ani trochę obchodzić, poczuła, ze nie mogła obojętnie przejść obok niego. Nie była to chęć zaistnienia, ani torowanie sobie drogi. Myśląc o nim nie myślała o tym kim jest. Bała się coraz bardziej o to jaki jest.
Znów wyszedł żegnając ją smutnym uśmiechem. 

10 listopada 2008

1. Tego dnia, tego miesiąca, tego roku, kiedy wszystko się zaczęło. Tego listopada.

Tego dnia, tego miesiąca, tego roku, kiedy wszystko się zaczęło.
Tego listopada…

Mało dyskretnie żując gumę, wpatrywała się w obraz za oknem. Smagane wiatrem, ostatnie liście na drzewach były zdecydowanie bardziej interesujące, niż monolog matematyczki, która nie mogła się nażalić na podejście klasy do nauki i swoich obowiązków. Ostentacyjnie ignorując kobietę, bujała się lekko na krześle. W duchu odliczała minuty do końca lekcji. Liv jak na złość musiała się rozchorować, przez co niebotycznie jej się nudziło. Poprawiła nieistniejące zakładki na czarnym, dopasowanym sweterku i jeszcze mocniej odchyliła się  do tyłu. Oparcie krzesełka spoczywało na stoliku za nią, więc mogła beztrosko przebierać nogami w powietrzu. Miała już zupełnie dosyć skrzekliwego głosu kobiety w pierwszym stadium menopauzy, z morzem kompleksów i całą masą innych nieszczęść, które skutecznie odreagowywała na niektórych, ściśle wyselekcjonowanych jednostkach, wśród których ona niewątpliwie się znajdowała. Denerwował ją każdy najmniejszy szczegół osobowości, jak i wizualności nauczycielki, co było w zupełności, a nawet bardziej, odwzajemnione przez matematyczkę. Kobieta ewidentnie robiła wszystko żeby tylko uprzykrzyć życie dziewczynie i przy każdym możliwym teście skutecznie jej się to udawało. Brunetka spoglądając kątem oka na plik kartek w jej dłoniach, odruchowo zagryzła dolną wargę i nie przestając się bujać, przeniosła swoje spojrzenie na nauczycielkę.  Kobieta szybko czytała kolejne wyniki. Brunetka zamarła, gdy usłyszała dwa ostatnie nazwiska. Miller dwa. O’Connor sześć. Zrobiło jej się nienaturalnie gorąco, a ciało przeszyła fala nieprzyjemnych deszczy. Minęło może kilka sekund, wszystko zdawało jej się zniknąć. Widziała tylko satysfakcję wymalowaną na twarzy matematyczki, jej oddech stał się całkowicie nierównomierny, a serce mało, co nie wyskoczyło z jej klatki piersiowej. Cały czas twardo wpatrywała się w nauczycielkę, a ta z ironicznym uśmiechem odłożywszy testy na biurko, zasiadła przy nim. Patrzyła jej prosto w oczy. Klatka piersiowa dziewczyny unosiła się i opadała w takim tempie, za którym niemalże niemożliwym było nadążyć, choćby spojrzeniem. Nie mogła uwierzyć, że poświęcona czas, zaangażowanie i to wszystko co włożyła w wykucie się do testu, znów poszło na marne. Poczuła jak zbiera się w niej złość. Miała ochotę wybuchnąć, zrobić niemałą krzywdę nauczycielce i Mikeowi, który przecież ściągał od niej i wszystkiemu, co tylko się ruszało w zasięgu jej wzroku. Ocknąwszy się, zacisnęła dłonie w piąstki i opadłszy krzesłem na ziemię, z zimnym wyrazem twarzy, chwyciła swój plecak i głośno wysuwając siedzisko do tyłu, energicznie wstała z miejsca. Długie włosy zachybotały przy jej buzi, która pod wpływem emocji nabrała kolorytu. Jednym ruchem głowy odrzuciła je do tyłu i miażdżąc spojrzeniem matematyczkę, ruszyła przez klasę. Pośród panującej w klasie ciszy, zwróciła uwagę wszystkich uczniów. Jej płynne ruchy przecinały powietrze, kiedy zalotnie kołysząc biodrami przechodziła wzdłuż ławek. Była wyprostowana i pewna siebie. Swoją postawą budziła wręcz respekt. Filigranowa dziewczynka na raz stała się oazą siły i determinacji, a emanująca zeń siła zdawała się być, aż nader wyczuwalna. Nie fizyczna, ale ta bardziej mentalna. Czarny sweterek podkreślał jej krągłe piersi i zgrabną talię, a jeansy wpuszczone w kozaki kształtne biodra i długie nogi. Zabierała za sobą spojrzenia wszystkich uczniów. Nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Ci wszyscy ludzie byli tylko częścią przystanku na jej drodze, jaki stanowiła ta szkoła. Zbędną częścią. Nie lubiła ich, a oni nie lubili jej, bo nie była bezbarwna. Nie godziła się na to co wszyscy i miała swoje zdanie, którego nie omieszkała manifestować. Nie bała się mówić. Nie bała się iść do przodu. Nie bała się słów. Nie bała się siebie. Mówiła co miała na myśli i to im się nie podobało, bo większość nie miała na to odwagi. Miała to, co oni mieć chcieli, a czego zdobyć nie potrafili. Była kimś, kim być chcieli i dlatego nie potrafili jej zaakceptować. Była tam, bo musiała. Była tam, bo to warunek ku spełnieniu marzeń. Dla nich gotowa była zrobić wszystko. Nawet znieść wrogość matematyczki. Nawet nieustannie użerać się z głupawymi komentarzami na swój temat. To akurat mało jej przeszkadzało, bo nie zważała na nic nieznaczące słowa, spowodowane albo zazdrością, albo złością, bo stanowiła twierdzę nie do zdobycia. Lubiła wprowadzać swoje zasady, ale nie podporządkowywać się zasadom innych. Lubiła prowokować. Lubiła mieć władzę. Nie lubiła przegrywać. Wszystko się w niej gotowało, bo ta bitwa należała do matematyczki. Znów pokazała, że może decydować o jej losie. Jednak Brunetka nie zwykła zostawiać niedokończonych spraw. Nie zamierzała pozwolić jej cieszyć się z wygranej. Nie zamierzała tego tak zostawić. Wiedziała, że nie zaliczyła tylko i wyłącznie przez jej złośliwość, bo zawsze obcinała jej punkty najbardziej jak tylko mogła, za najdrobniejsze błędy. Wiedziała też doskonale, że matematyczka zdawała sobie sprawę, dlaczego tak bardzo zależało jej na ocenach. Mike był jej ulubieńcem, oceny miał fatalne, ale widziała w nim coś. Lubiła chłopców. Scarlett reprezentowała sobą coś, co dla starej panny w średnim wieku było nie do doścignięcia. Dlatego jej nienawidziła, bo miała przed sobą całe życie, otwartą drogę pełną możliwości, a jej wybór ograniczał się do zera. Wyjście z klasy było tylko pierwszym szczeblem drabiny prowadzącej do słodkiej wygranej. Nienawidziła tej starej, zgorzkniałej choleryczki zdolnej jedynie do dołowania, poniżania innych i pokazywania im swojej magisterskiej wyższości, która wyższością wcale nie była. Najmniej chodziło jej o tą nauczycielkę. Chodziło jej o wygraną samej siebie. Chodziło jej o wygraną swojego życia. Nie zamierzała pozwolić, by tamta, przez głupią niechęć do niej, zabrała jej to wszystko. Wszystko, co w zasadzie było jednym – marzeniami. Nie chciała pozwolić, by zabrała jej życie. Piorunując ją spojrzeniem, zacisnęła swoje pełne wargi, tak że utworzyły prostą linię i minęła jej biurko. Ze stoickim spokojem stawiała każdy krok, subtelnie kołysząc biodrami. Czuła na sobie palące spojrzenia wszystkich. Oczami wyobraźni widziała, jak matematyczka wgapiała się w nią i nie rozumiała jeszcze o co chodziło. Widziała jej rozchylone usta i głupkowatą minę i miała ochotę roześmiać się w głos. Nie zrobiła tego. Nie rozglądając się, nie zwracając uwagi na nic, szła wzdłuż klasy, coraz bardziej zbliżając się do drzwi. Jej twarz nie wyrażała niczego, zupełnie niczego. Turkusowe oczy zimno wpatrywały się w jeden punkt, a karminowe wargi nawet nie zadrżały, choć wewnątrz niej toczyła się zażarta woja wszystkich sprzecznych sobie emocji. Nie pozwoliła ani krzcie ujrzeć światła dziennego. Czas nauczył ją, że nie warto. Czas nauczył ją, że tylko słabi dają się im ponieść. Ona nie była słaba. Nie dawała za wygraną. W klasie panowała absolutna cisza, którą nagle przerwał huk dziennika uderzającego w blat biurka i krzyk nauczycielki.
- O’Connor na miejsce! - Brunetka nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem, wyszła z klasy ostentacyjnie trzaskając drzwiami.
- Suka – warknęła  i zatrzymała się dopiero tuż za nimi, oddychając głęboko. Udało jej się. Matematyczka była rozstrojona nerwowo i zła, bo nie udało się dopiąć swego, bo nie umiała przewidzieć reakcji dziewczyny, bo nie umiała jej zagiąć, choć z pozoru udało jej się. Z pozoru, a pozory mylą. Dopiero teraz rozluźniła dotąd niemożliwie spięte mięśnie i rozciągnęła usta w cwanym uśmiechu. Zarzuciwszy plecak na jedno ramię, powoli, acz rytmicznie ruszyła w stronę szatni, niosąc za sobą głośne echo, burzące całkowitą ciszę panującą w budynku.

Gdy wyszła przed szkołę uderzyła w nią fala zimnego wiatru, a skórę rosił deszcz. Lubiła deszcz. Zasunąwszy zamek skórzanej kurki pod sama szyję, wsunęła ręce do kieszeni. Deszcz coraz bardziej moczył jej włosy i ubranie, jednak nie zamierzała przyspieszyć, ani jechać autobusem. Liczyła, że może podzieli los Liv. Nie chciała tam wracać. Sztuczna popularność podsycana zazdrością nie była jej potrzebna. Chciała prawdziwego życia. Współistnienie ze wszystkimi na wpółświadomymi ludźmi męczyło ją. Chciała wreszcie być tam, gdzie było jej miejsce. Tam, gdzie sen stawał się jawą. Chciała robić to co było jej przeznaczone. Chciała dzielić swój los z ludźmi, których ceniła, a nie z tymi, których jej narzucona. Chciała trafić do swojego sacrum, w którym miała być Księżniczką.. Jednak póki co, wszystko składało się na to, by jej to sacrum odebrano. Ocena z matematyki była jej być, albo nie być. A pani Lockermann robiła wszystko, by nie być się urzeczywistniło. Na wspomnienie o tej feralnej klasówce znów podniosło się jej ciśnienie. Kopnęła kamień leżący na chodniku. Przez jej ciało przeszedł dreszcz, ale nie zwróciła na niego większej uwagi. Nie przeszkadzało jej też przenikające na wskroś zimno, ani  przylepiające się do buzi, mokre kosmyki włosów. Musiała zrobić wszystko, żeby pokazać matematyczce, że nie jest w stanie w żaden sposób jej przeszkodzić w dojściu do celu. Nikt nie był. Wchodząc na podwórko, przyspieszyła i lekko wbiegła do domu. Trzasnąwszy drzwiami, od razu wbiegała na górę, prosto do swojego pokoju. Dopiero, gdy pozbyła się mokrej kurtki i butów i jej zmarznięte ciało zaczęło oswajać się z ciepłem panującym w domu, poczuła jak bardzo zmarzła. Zdjęła mokre rzeczy i założywszy dres, przeczesała palcami równie wilgotne włosy i usiadła na szerokim parapecie. Przyjemne ciepło bijące od kaloryfera zgadującego się tuż pod nim otulało jej ciało. Na moment poczuła się niebotycznie błogo. Odchyliwszy głowę nieco do tyłu, oparła ją na ścianie i przymknęła powieki. Dopiero teraz na spokojnie wszystko po kolei do niej docierało. Wszystkie te wydarzenia jeszcze raz odgrywały się w jej umyśle, wszystkie te emocje i gesty. Była zadowolona, bo pomimo banalnej głupoty tej sytuacji i tak wyszła na swoje. Nie dała Lockermann poczuć satysfakcji. Choć piątka na tle trzech szóstek nie rokowała zbyt dobrze, wiedziała, że wyjdzie na swoje. Musiało tak się stać. Postanowiła, a przede wszystkim obiecała sobie i rodzicom, że matematyka nie stanie na przeszkodzie, by spełnić marzenia. A ona obietnic dotrzymywała. Ciche stąpanie skłoniło ją do otworzenia oczu. Ujrzała Liv siadającą na skrawku parapetu naprzeciw niej. Spojrzała na nią badawczo i zaplotła ręce na piersiach.
- Coś tak wpadła, jak burza?
- Matematyka. Locermann. Mike. To ostatnie nie klasyfikuje się do czegokolwiek, więc poprzestańmy na dwóch pierwszych.
- Przecież dobrze napisałaś.
- Tak, aż na piątkę.
- Suka.
- Ja to wiem od dawna. – zaśmiała się gorzko. Choć zewnątrz zdawała się być twarda i sprawiała wrażenie, że nic jej nie ruszało, to Liv i tak wiedziała, że wewnątrz strasznie brała do siebie wszystko co wiązało się ze śpiewaniem. Lockermann od zawsze uprzykrzała jej życie, zdawała mnóstwo dodatkowych prac, skrytykowała wygląd i sposób bycia. Robiła wszystko, by umniejszyć Scarlett. Brunetka broniła się jak mogła i nigdy nie pozostawała jej dłużna, przez co jeszcze bardziej rozwścieczała matematyczkę i kółko się zamykało. Teraz, kiedy dowiedziała się, że ocena z matematyki zaważy nad najbliższą przyszłością Scarlett, jeszcze bardziej przyłożyła się do utrudniania jej wszystkiego.
- Scarlett…
- Nic nie mów. Wiem co będzie, co może być. Wiem i sama wystarczająco obawiam się konsekwencji. Liv, ja nie pozwolę, żeby ta stara prukwa odebrała mi śpiewanie.
- Wiem Scarlett, wiem. – Liv uśmiechnęła się niemrawo i pogłaskała siostrę po nodze. Nie musiała mówić, by wiedzieć. Doskonale wiedziała, że Scarlett nie potrzebowała słów. Doskonale wiedziała, że jej siostra gardziła pustymi obietnicami. Doskonale wiedziała, że wolała, by po prostu była.– Ale jesteś zmarznięta. Masz gęsią skórkę. Napijemy się kakao?  Od razu na wszystko inaczej spojrzysz. – znów się uśmiechnęła, tym razem bardziej pokrzepiająco. Scarlett odwzajemniła uśmiech i chwyciwszy jej dłoń, zeszła z parapetu i wyszły z pokoju. Liv i Scarlett były jak ogień i woda, ale pomimo tego łączyło je coś, czego słowami opisać się nie da. Urodzone tego samego dnia, tego samego miesiąca, ale Scarlett rok po Liv. Bliźniacze dusze w dwóch, różnych ciałach.

Wir gehen zusammen in die Nacht.

*

Tego dnia, tego miesiąca, tego roku, kiedy wszystko się zaczęło.
Tego listopada…

Siedział na miękkim dywanie, opierając się plecami o łóżko. Garbił się lekko, a rozpuszczone dredy spływały po jego plecach i ramionach. Na wpół wypalony  papieros żarzył się w jego prawej dłoni, a w drugiej kurczowo ściskał drewnianą ramkę, w której widniało zdjęcie czterech nastolatków. Rozdanie Comet 2005, pierwszy krok ku zatraceniu.
Byli po prostu szczęśliwi, po prostu roześmiani, po prostu prawdziwi. W tym momencie zdawało mu się, że byli sobie całkiem obcy. Jeden z nich nawet wyglądał jak on. Był tylko troszkę młodszy, bardziej niewinny i nieskażony sławą. Ten chłopak wydawał mu się nawet bliski, ale nie potrafił sobie przypomnieć, co mógł czuć. Jego radość, jego emocje, jego satysfakcja zdawały mu się całkiem kosmicznymi. Było mu tak jakoś obojętnie. Wszystko zdawało się nie mieć znaczenia. Chwycił stojącą obok jego nogi szklaneczkę i jednym haustem wychylił jej zawartość. Kropelka bursztynowego płynu spłynęła mu po brodzie. Wytarł ją rękawem i mocno zaciągnął się papierosem. Czuł się pusty, wypalony, niezdolny do czegokolwiek. Zdało mu się, że nie znał już siebie samego. Tak bardzo boleśnie panoszyło się w nim uczucie samozatracenia. Tak bardzo boleśnie nie miał pojęcia, co się wokół niego działo. Ta jedna fotografia uświadomiła mu, jak bardzo się pogubił. Już dawno nie czuł tego, co tamtego wieczoru. Nie pamiętał nawet jak to było. Nastawienie na mieć, niż na być zabrało mu to, czego tak usilnie szukał. Choć dalej to robił, jego poszukiwania zawsze kończyły się nie tam gdzie powinny. Jeśli nie w knajpach, to przy coraz to innych, piękniejszych kobietach, które aż lgnęły do niego. Poczuł się jak śmieć. Wszyscy chcieli dać mu wszystko, a w zasadzie nie miał już nic. Nawet samego siebie. Dostając to o czym wcześniej nawet nie śmiał marzyć, pozwalał, by odebrano mu jeszcze więcej. Nie potrafił powiedzieć nie, nie potrafił odmówić, nie potrafił postąpić tak jak powinien, bo nie mógł pozwolić na to, by jego wizerunek upadł. Nie mógł pozwolić na to, by ktokolwiek spostrzegł, że Tom Kaulitz upadał. Żyjąc pełnią życia przestał mieć czas na życie. Nie wiedział co czuł i kim był. Nie wiedział nic i ta pustka wywiercała w jego umyślne ogromną dziurę, która boleśnie przypominała mu o fakcie, że tamten Tom już nie istniał i nic nie było w stanie go wskrzesić. Zabił sam siebie. Jego dobra passa, uśmiech losu i Ci wszyscy, którzy rzekomo dawali mu wszystko, litry wypitego alkoholu, dziesiątki kobiet, które przewinęły się przez jego łóżko i każde inne najmniejsze ogniwo zapomnienia pchały go nieuchronnie w stronę przepaści, zabijały go. Ta świadomość odbierała mu resztki czegoś co już w zasadzie nie istniało. Czuł się nikim. Czuł się zużytą, niepotrzebną gwiazdką, która zdatna była tylko do tego, żeby ładnie uśmiechać się do kamery, z pamięci uderzyć parę razy kostką w struny gitary, poudawać, że wszystko go bawiło. Gwiazdką, która zabiwszy Toma panoszyła się na jego miejscu. Kariera tak bardzo upragniona, ta stanowiąca najwyższy szczyt marzeń, ta której poświęcił życie, odebrała mu je. Czuł się tak bardzo nijaki. Będąc jednym z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów, czuł się nijaki. Ironia. Zgasił niedopałek i znów napełnił do połowy szklaneczkę bursztynowym płynem. Uniósł ją do góry i spoglądając na falujący weń płyn, uśmiechnął się ironicznie. – Za was chłopcy, śpijcie w pokoju. – Opróżnił szkło i zamachnąwszy się, z całej siły uderzył nią w ścianę naprzeciw.  Bo nie było tamtych ich. Nie było tamtego jego. Byli tylko oni obecni. Oni zepsuci. Oni zgubieni. Szklanka z hukiem roztrząsnęła się na tysiące drobniutkich kawałeczków, zupełnie jak jego życie. Też było w zupełnej rozsypce. On był w zupełnej rozsypce. Wstał i wsunąwszy do kieszeni obszernych spodni paczkę papierosów, wyszedł z mieszkania. Znów ku zapomnieniu. Kolejny krok do przepaści.
Szedł przed siebie. Padał deszcz. Lubił deszcz. Na ulicach prawie nie było ruchu, ani tym bardziej ludzi. Szedł, a chłodne krople deszczu studziły jego rozgrzaną skórę. Nie odczuwał chłodu, nie odczuwał niczego – prócz pustki. Nagle wszystko stało się całkowicie bezsensu. Jedna fotografia odkryła przed nim prawdę, którą dusił głęboko w sobie, która go przerażała i żaden sposób nie chciał jej odkryć. Nie chciał pamiętać, że kiedyś był inny. Nie chciał pamiętać, że prowadził się do autodestrukcji. Nie chciał czuć braku sił. Nie chciał czuć zniewolenia samym sobą. Nie chciał wiedzieć, że robił źle. Nie chciał mieć świadomości, że mógł coś zmieć. Nie chciał, bo nie miał sił, by coś zmienić. Czuł całkowitą bezsilność wobec siebie, wobec życia jakie wiódł. Czuł się słaby wobec swoich słabości. Zatrzymał się w miejscu i rozejrzał dookoła. Nie pamiętał tego miejsca. Wydawało mu się całkiem obce, nieznane. Zdał sobie sprawę, że znów się zgubił. Nie potrafił nawet odnaleźć się w mieście. Czuł się żałośnie. Czuł się całkowicie przybity. Nie chciał się tak czuć. Nie chciał pamiętać. Zacisnął dłonie w pięści i szybko ruszył przed siebie. Nie miał zamiaru pamiętać.
Przed oczami ujrzał spory szyld ‘Vanilientraum’. Bez zastanowienia wszedł do środka, by zabić resztki swego człowieczeństwa.

Utonąć chcę, w morzu moich słabości.

Otulił go zapach wanilii. Dawno nie czuł tak miłego zapachu. Pomimo, że był to dosyć spokojny lokal, nie był tak całkiem zwyczajny. Połączenie jakiegoś pubu i restauracji. Dziwnie niecodzienne, ale podobało mu się. Było dosyć dużo ludzi, usiadł przy jednym z wolnych stolików, w rogu pomieszczenia, naprzeciw małej sceny. Zamówił whisky. Czuł odrazę do samego siebie. Upadł, tak nieznacznie dla świata, ale jakże druzgocąco dla siebie. Po raz kolejny powielił autodestrukcyjną czynność. Będąc mistrzem w łamaniu zasad całego świata, niepostrzeżenie zaczął łamać i swoje. Wszystko, co miało być jego, okazało się utopią. Ten piękny świat, w którym miał być Księciem nie istniał. Stał sam pośród łanów błędnych decyzji i nie miał pojęcia dokąd iść. Musiał zebrać plan. Nie był Tomem. Nie wiedział kim był. Nie wiedział jaki był sens. Nie żył już dla gry. Nie żył dla zespołu, bo one nie były już jego schronieniem. Stały się pracą, obowiązkiem, złotodajnym interesem. Tonął w paranoi i nie widział ręki, która mogłaby go uratować. Bał się samego siebie, a raczej tego, co z niego zostało. A wszystko przez jedną fotografię. Opróżnił trzecią szklaneczkę.


Weszła na mały podest, a delikatne światło reflektora oświetliło jej smukłą postać. Chowając kilka długich kosmyków włosów za ucho, usiadła na stołku znajdującym się przy fortepianie. Wygładziła zakładki na czarnej, lekko połyskującej, sięgającej ziemi sukience i pewniej usadowiła się na miejscu.
Spojrzawszy na muzyka dała mu znak, by zaczął grać. Gdy pierwsze takty dotarły do jej uszu przymknęła powieki i ujęła w obie dłonie mikrofon. Pierwsze nuty spłynęły na jej zmysły niczym deszcz na spragnione wody rośliny. Naraz poczuła się tak bardzo inna. Tak bardzo lepsza. Tak bardzo piękna. Tak bardzo odległa od wszystkiego czym żyła. Muzyka tuliła czule jej zmysły i nie liczyło się już nic. Widziała tylko ją, swoją królową. W głowie miała pustkę będącą zarazem kwintesencją każdej myśli. Skupiła się tylko na melodii, a słowa płynęły same. Każda nuta przenikała jej ciało na wskroś. Wpadła w trans, słodki trans, który pozwalał jej zapomnieć o wszystkim i wszystkich. Tak bardzo kochała śpiew. Dzięki niemu mogła wykrzyczeć wszystko co dusiła w sobie.  Wszystko co nie należało do świata Scarlett. Każdy ból, każdą słabość, każdą chęć ucieczki. Nikt, absolutnie nikt nie zdawał sobie sprawy, że nie dawała słuchaczom tylko pustych słów piosenki. Nikt nie mógł pojąć, że oddawała temu całą siebie. Nikt nie rozumiał, bo nikt nie był w stanie zrozumieć, że czuła, że pragnęła, że tęskniła, że marzyła. Nikt nie mógł, a może nikt nie chciał wiedzieć, że pokazywała prawdziwą siebie?  To było jej sacrum, to do którego zawsze mogła uciec. To, którego nikt nie mógł jej odebrać. To, którego nikt nie rozumiał. Nie unosiła powiek, by nie widzieć świata, by nie pamiętać, że była jego częścią. Chciała tylko być.


I will be s
trong on my own.
I will see through the rain.
I will find my way.
Till I finally reach my dream.
Till I'm living, and I'm breathing m
y destiny.

Delikatna melodia i mocny, piękny głos wyrwały go z zadumy. Ujrzał dziewczynę. Tak bardzo delikatną w sile jej głosu. Miała zamknięte oczy. Długie czarne włosy okalały jej słodką, tak bardzo niewinną buzię. Była piękna. Czarna sukienka podkreślała jej zgrabne ciało. Była tam ciałem, ale myślą lawirowała gdzieś zupełnie indziej. Nawet nie zauważyła, jak rozsunęła jej się sukienka i przez długie rozcięcie prezentowała się jej zgrabna noga. Była mu w dziwny sposób bliska, a jednocześnie tak odległa. Zapragnął jej. Zapragnął tego smukłego ciała. Zapragnął pieścić jej delikatną skórę i krągłe piersi. Zapragnął, by była jego. Kolejna. Zamarł. Kolejna, kolejna, kolejna. Była tak delikatna, tak piękna, znienawidził się po raz tysięczny tego dnia, za kolejną. Żadnej nie odpuścisz, Kaulitz? Zacisnął dłonie w pięści. Miał ochotę roznieść wszystko dookoła, a na końcu samego siebie, by już nie skrzywdził nikogo więcej, by już nie krzywdził siebie. Tak bardzo oddawała się muzyce. Zdawała się być słodką nutą. Była tak bardzo prawdziwa, tak bardzo oddana temu co robiła. Przypominała mu kogoś sprzed lat. Przypominała mu chłopaka, którego kiedyś znał. I znów poczuł się jak śmieć, bo zatracił to, czym ona żyła. Zatracił sens swojej miłości. Pozazdrościł jej. W każdym najmniejszym jej słowie wyczuwał oddanie. Wyczuwał ulgę, wyczuwał pasję, którą była dla niej muzyka. I znów ta bolesna pustka zawładnęła jego sercem. Ta piekąca, niebotycznie uciążliwa pustka, która uświadamiała mu, że nie był, że już nie był…

Chcę być, tak bardzo chcę być, ale nie umiem. Zgubiłem się.

Uniosła powieki. Szybko, byle jak najszybciej powiodła wzrokiem po sali. Nie mogła ignorować gości. Podobno dla nich tam była. W rogu, tuż pod sceną spostrzegła jego. Zamyślony, zmęczony, szary. Tak bardzo nieczłowieczy. Pił i wpatrywał się w nią. Bez swojej słynnej czapeczki. Obszerna bluza, wisiała na nim tak bardzo nienaturalnie. Miał zapadnięte policzki. Wyglądał niczym cień człowieka. I nagle miała wrażenie, że była świadkiem upadku Toma Kaulitza. Tego, którego znała z gazet. Tego, który w morzu swoich błędów był człowiekiem bez skazy. Tego, którego znali wszyscy, nie wiedząc o nim nic. Patrzył na nią. Takimi ufnymi, smutnymi oczami. Patrzył, a w niej coś pękło.


And I wonder just where my place is.
Close my eyes and I remind myself this…

Uchwyciwszy jej spojrzenie uniósł do góry szklaneczkę na znak toastu i uśmiechając się gorzko, wypił jej zawartość do dna. Tak jakby rozumiała. Nie wiedział dlaczego, ale chciał, by tak było. Odwróciła wzrok. Nie mogła patrzeć, jak zabijał sam siebie. Nie mogła patrzeć, jak ideał dotykał dna. Nie mogła patrzeć, jak ginął w swoim człowieczeństwie.  Chciała znów schować się w swoim świecie bez skazy. Chciała, ale już nie umiała. Spojrzała znów.
Do jego stolika podeszła dziewczyna. Zgrabna szatynka, uwodzicielsko zagryzała wargę, szeptała do niego i z uwagę wyczekiwała, aż jej odpowie. Uśmiechała się i była tak nienaturalnie beztroska, tak nienaturalnie czuła. Tak bardzo zaborcza na każde jego słowo, na każdy jego gest. I znów na twarz Toma Kaulitza wpełzł ten znany, cwany uśmiech. Zdjął z ręki szeroką frotę i związał nią dredy. Znów założył maskę. Dziewczyna była coraz bardziej odważna, coraz bardziej go uwodziła, a jemu wcale to nie przeszkadzało. Jej dłoń najpierw wędrowała ku jego dłoni, uśmiechała się zalotniej, przysuwała bliżej szepcąc mu do ucha. Później jej ręka niepostrzeżenie znalazła się na jego udzie. Oboje zdawali się być niecierpliwi. Wypił do dna ostatnią szklaneczkę bursztynowego płynu. Wstając spojrzał w kierunku sceny, a w jego oczach rozlewało się jeszcze głębsze morze smutku. Uśmiechną się szelmowsko. Przywdział maskę. Kiwnął jej na pożegnanie. Szatynka chwyciła go za rękę i pozwolił jej się prowadzić. Pozwolił prowadzić się słabościom.

Znów przegrałem. Przegrałem ze samym sobą.

Keiner mehr da, der mich wirklich kennt.
Meine Welt bricht grad zusammen und es läuft’n happy end.

Muzyka ucichła. Na kilka sekund na sali panowała głucha cisza. Potem rozległy się głośne brawa. Jego już tam nie było. Uśmiechnęła się niemrawo i zbiegła ze sceny. Coś się zmieniło.


Well I gotta believe 
there's something out there meant for me…

Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo