Turkusowe tęczówki powolutku
wodziły za jego nieco przygarbioną sylwetką. Krążył po pokoju Scarlett, a ona,
pomimo tego, że wciąż leżała w miękkiej pościeli, przemierzała go się razem z
nim. Milczał, nie zamienili słowa odkąd się obudziła, jednak ona wiedziała, że
to nie była zła cisza. Dokładnie analizowała postawę Toma, jego ruchy i
skonsternowany wyraz twarzy. Przyciskając do ust, zaciśniętą w pięść dłoń,
zastanawiał się nad czymś gorączkowo. Nie chciała mu przerywać. Choć nieco
niepokoiło ją zachowanie Toma, a czekanie zdawało się dłużyć w nieskończoność,
cierpliwie oczekiwała jakiejkolwiek reakcji z jego strony. Zerknął na Scarlett
kilka razy, ale zupełnie tak, jakby jej w pokoju w ogóle nie było. Podsunęła
się wyżej na poduszkach, zakładając ugiętą rękę za głowę. Przekrzywiła ją
nieco, taksując chłopaka spojrzeniem. Nie obeszło go to zupełnie. W powietrzu
unosiła się woń ostatków snu, morząc jej wciąż zmęczone oczy. Potarła je drobną
piąstką, ziewając przeciągle, jednak nawet to, ani na chwilę nie zwróciło jego
uwagi. Nieprzerwanie wpatrywała się w Toma, chcąc zeń wyczytać, choć cokolwiek,
ciekawość korciła ją w środku, a jego nieprzenikniony wyraz twarzy, nie mówił
nic. Po kilkunastu długich minutach była jakoś dziwnie zaniepokojona, jednak w
środku coś nakazywało jej milczeć. W końcu zatrzymał się gwałtownie, dokładnie
na wprost brunetki, lokując w dziewczynie swój wzrok, który naraz, z pełnego
chłodu zobojętnienia, przeistoczył się w najczulsze z możliwych spojrzeń. Tom
patrzył przez krótką chwilę, a może i nawet całą wieczność, na Scarlett,
świdrując ją swym mlecznoczekoladowym spojrzeniem. Jego spojrzenie było tak
pewne w swej łagodności, odbierając jej tym zdolność jakiejkolwiek reakcji. Po
prostu poddała się mu. Wreszcie roześmiał się cicho i szybko podszedłszy do
łóżka, usiadł na materacu, porywając Scarlett w ramiona. Z niebywała łatwością,
odrzucił grubą pierzynę i usadziwszy ją kolanach, szczelnie zamknął w swoich
ramionach i otulił wargi czułym pocałunkiem. Uśmiechnęła się sennie, oddając
pocałunek. Oparła głowę na ramieniu chłopaka, a on schowawszy kosmyk długich
włosów Scarlett za ucho, zaczął się znów z nią wpatrywać. – Nie chcę jechać –
wyszeptał.
- Chcesz – uśmiechnęła się
delikatnie. – Teraz jest ci ciężko stąd wyjść, jednak, kiedy spakowany będziesz
siedział już w samolocie, a później, kiedy zaczniecie próbę dźwięku albo sam
koncert już nie będzie ci trudno. Stojąc na scenie, grając i patrząc na nich
wszystkich będziesz pewien, że znajdujesz się tam, gdzie powinieneś. – Zagryzła
wargę, chcąc opanować drżący głos. Znów ta przeklęta gula. Zmrużył oczy, krótką
chwilę analizując jej słowa.
- Ty sama w to nie wierzysz.
- Wierzę – powiedziała
cichutko, wkładając w to słowo całe swoje zdecydowanie, na jakie było ją stać w
tym momencie.
- To, dlaczego drży ci
bródka? – uśmiechnął się pobłażliwie, gładząc policzek Scarlett wierzchem
dłoni. Przymknęła powieki, chłonąc jego dotyk. Mocno wciągnęła powietrze,
uchylając je znów po chwili i spojrzeć mu w oczy z pełnym przekonaniem do swych
słów.
- Bo mnie też jest trudno –
wysiliła się na uśmiech, taki specjalnie dla niego, który dostrzegł
natychmiastowo i w tej samej chwili pogłębił swój – ten specjalnie dla niej. –
Nie będę płakać – odrzekła po chwili. – Nie będę, bo nie mogę łzami okraszać
twojego szczęścia. Odebrałabym coś nie tylko tobie, ale i sobie. – Uniosła się
nieznacznie w jego ramionach, muskając wargami czubek jego nosa. Tom roześmiał
się cicho, odwzajemniając ten sam gest.
Otuliła się szczelnie
puchatym szlafrokiem, wiążąc pasek na supeł. Tom dokładnie przyglądał się
każdemu ruchowi Scarlett, wiążąc bandankę na szyi. W każdym, nawet najmniejszym
ruchu, można było zobaczyć celową powolność, jakby to miało zapobiec
nieuchronnemu rozstaniu. Widząc, że jako tako się oporządziła, otworzył drzwi,
puszczając ją przodem. Na dół schodzili ramię w ramię, ze splecionymi dłońmi,
krokiem wolnym i ociężałym. Scarlett chciała cofnąć się i w swoim pokoju
zamknąć ich razem na cztery spusty, a Tom, choć przyznał rację jej słowom, w
duchu pragnął, by nie pozwoliła mu odjechać. Napotykając krytyczne spojrzenie
Sophie, mimo wszystko grzecznie skinął jej na dowidzenia. Wszystko było taki
inne, choć zdawałoby się pożegnanie, jakich przeżyli wiele. Wszystko zdawało
się dziać w zwolnionym tempie. Wszelakie bodźce docierały wolniej, dłużej
przenikając świadomość, przepełnioną dotąd wizją słów, które zdając się tak
odległe, działy się już tu i teraz. W drzwiach, nie rozłączając dłoni, stali
przez moment, nie mając pojęcia, jakie słowa odpowiednie są pożegnaniu. Chłodny,
marcowy wiatr otulił ich ciała, wywołując na ciele dziewczyny gęsią skórkę.
Cisza pełna słów zamknęła ich usta, dając głos spojrzeniom.
- Zabiorę cię ze sobą – wyszeptał ciszej niźli mu się wydawało, zmykając
w swych jej dłonie. Jego spojrzenie bardziej wyraziste niż wszystkie znane jej
słowa, otulało ją szczelniej niż jego ramiona jeszcze kilka chwil wcześniej,
otumaniało bardziej niż jego zapach i otrzeźwiało zarazem, jak rześki powiew.
- A Ty zostaniesz ze mną tutaj – przysuwając się kroczek bliżej, przytuliła
koszyczek ich dłoni do serca. Czuł się jakiś taki zupełnie nieswój, mając przed
sobą tą drobną osóbkę, wpatrującą się weń tymi wielkimi oczami i tulącą do
siebie, swymi małymi dłońmi jego własne. Taki mały gest, a odebrał mu mowę. On,
Tom Kaulitz, nie potrafił wydusić z siebie zdania. Czuł, że zaczęła drżeć. Jej
karminowe wargi zbielały, a kolor oczu stał się nienaturalnie wyraźny. W tej
samej chwili dotarło do niego, że po prostu zmarzła. Uśmiechnął się delikatnie
i przygarnął blisko siebie, otulając Scarlett swoją kurtką.
- Przemarzłaś – szepnął
wprost do jej ucha. – Daj mi buzi i zmykaj.
- Liczysz, że dostaniesz? –
odchylił się troszkę do tyłu, by móc spojrzeć na twarz Toma. Uniosła ku górze
jedną brew, uśmiechając się cwano.
- Sam sobie wezmę – rzucił
beztrosko, wpijając się w wargi Scarlett. Całował ją długo i czule, rozkoszując
się smakiem jej ust. Pieścił jej wargi, pozwalając, by ona czyniła to samo.
Gdyby mógł, nie wypuściłby jej ze swych ramion nigdy. Trzymając ją blisko
siebie, czuł się po prostu dobrze. Kolejny, zimny podmuch wiatru sprowadził
chłopaka na ziemię. Niechętnie oderwał się od ust brunetki i spojrzał jej
prosto w oczy. – Teraz sobie pójdę, bo jak tego nie zrobię za trzydzieści
sekund, to nie odejdę już wcale, a ty się rozchorujesz.
- Muszę szybko wymyślić, jak
cię tu przetrzymać – zalotnie potarła noskiem szyję Toma.
- Ej, bo się rozmyślę –
zacisnął dłonie na talii brunetki, uśmiechając się filuternie. – Pięć, cztery,
trzy, dwa… - Skradł jej krótki pocałunek i jednym sprawnym ruchem wyswobodził
Scarlett ze swych objęć. Po czym, nie wiedzieć, kiedy, zbiegł po schodkach.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymał się gwałtownie i odwrócił w stronę Scarlett.
– Zadzwonię, jak dolecimy – uśmiechnął się po raz ostatni i ruszył truchtem do
samochodu. Wiedział, że gdyby znów się odwrócił, mógłby podążyć w kierunku
przeciwnym do zamierzonego. Mając przed oczami jej słodki uśmiech, wsiadł do
samochodu i szybko odjechał.
Widząc, jak ruszył z piskiem
opon, wróciła do domu i zamknąwszy drzwi, oparła się o nie, przymykając
powieki. Wzięła głęboki oddech. Była jeszcze zbyt skołowana, by myśleć
racjonalnie. Wszystkie myśli, te chciane i zupełnie nie, uderzą w nią w chwili,
w której najmniej się będzie tego spodziewała. Póki, co, poczuła, jak bardzo przemarzła.
Otworzywszy oczy, napotkała krytyczne spojrzenie mamy, stojącej prawie
naprzeciw niej.
- Nie podoba mi się, że Tom
śpi u nas w domu.
- No i co z tego, że śpi? – Brunetka
posłała matce lekceważące spojrzenie, jakby pytała, dlaczego sałata jest
zielona.
- Choćby, dlatego, że jest
chłopakiem, że ma niepochlebną opinię, że tym masz niespełna osiemnaście lat,
że jesteście razem jakoś bardzo krótko i dlatego, bo tego nie pochwalam.
- Gdyby nim nie był, zapewne
nie związałabym się z nim, nie znasz go, więc nie masz prawa oceniać, mam
niespełna osiemnaście lat i swój rozum, jesteśmy razem krótko, fakt i dla
twojej wiadomości, nie sypiamy ze sobą, Tom absolutnie szanuje to, że nie
jestem gotowa na seks. Spał na fotelu. Mogłabyś tego nie pochwalać, gdybyś w
moim wieku nie była matką. Coś jeszcze? – Sophie stała oniemiała, spoglądając
niedowierzająco na córkę, która po chwili milczenia, wyminęła ja po prostu i
skierowała się na piętro.
*
Nie korzystając z windy,
wbiegła schodami na szóste – i ostatnie – piętro ekskluzywnej kamienicy.
Zatrzymawszy się przed mahoniowymi drzwiami, odetchnęła zmęczona biegiem.
Przeczesała palcami rozwichrzone włosy, po czym energicznie przycisnęła
pozłacany dzwonek. Serce waliło jej jak oszalałe, jednak była stuprocentowo pewna,
że podjęła właściwą decyzję. Drzwi powoli otworzyły się i pojawił się w nich
zaspany Paul i pomimo tego, że po nieprzespanej nocy wyglądała koszmarnie,
szeroko uśmiechnął się na jej widok. Chciał już coś powiedzieć, jednak nie
pozwoliła mu, bez słowa wkraczając do mieszkania. Jak burza przeszła przez
sypialnię, łazienkę i salon, zbierając wszystkie swoje drobiazgi. Nie
dopuszczała do siebie żadnej, nawet najmniejszej myśli, skupiając się tylko na
tym, by zabrać wszystko. Opuściły ją wszelkie wątpliwości, niedopowiedzenia i
pytania, na które nie znalazła odpowiedzi. Przed sobą miała jeden cel –
zakończyć etap imieniem Paul. Być może postępowała egoistycznie, być może
niewdzięcznie, bym może nietaktownie i być może pochopnie, jednak wszelkie ‘być
może’ miała teraz w głębokim poważaniu. Całą noc spędziła w parku, na rampie.
Nie bała się, że ktoś może ją skrzywdzić. Nie bała się niczego. Liczyła się
tylko ona i deska. Chociaż światło lampy, stojącej nieopodal było bardzo słabe
i nie widziała prawie niczego, nie miało to najmniejszego znaczenia. Nie
liczyło się też to, że wciąż upadała, bo za każdym razem wstawała i wspinała
się na szczyt, by zjechać i upaść ponownie. Wypaliła całą paczę L&M’ów,
wypiła dwa kubki byle jakiej kawy, kupionej w nocnym blisko parku i czuła się
dobrze, jak nigdy wcześniej. Znów była potargana i poobijana, znów całą energię
poświęciła desce i choć Ledo patrzyła na oczy, czuła się wypoczęta lepiej niż
po dwunastogodzinnym śnie. Była wolna, tak bardzo wolna, znów taka, jaką była
jeszcze dwa lata wcześniej. Choć na chwilę. Miała czysty umysł, a kiedy
nadeszła chwila, by podjąć decyzję, wiedziała już, co było dobre. Dobre dla
niej. Paul, milcząc, usiadł w fotelu i wodził za nią wzrokiem. Bez
jakiejkolwiek reakcji czy najmniejszych emocji, z miną tak obojętną, jakby
oglądał obrady sejmu. Kiedy wrzuciła do torebki wszystkie rzeczy, wróciła do
dziennego i zatrzymała się przed chłopakiem, bojowo zakładając ręce na biodra.
- Co ty wyprawiasz, Liv? – Spytał
sennym głosem.
- Jesteśmy zamkiem z zepsutymi ząbkami- rzuciła pierwsze, co przyszło
jej na myśl. Pierwsze, co jakimś dziwnym trafem, powiązała z nim, Georgiem i
sobą.
- Co?
- Domyśl się – fuknęła wrogo, nawet nie miała ochoty być miła. Choć
się nie pokłócili się, ani nie stało się nic bardzo złego, żal niego i samej
siebie wziął górę. Spojrzała mu prosto w oczy. – Liv w perłach i pięknej
sukience jest tylko kwiatkiem w butonierce twojej marynarki. Jest marnym
dodatkiem do twojego fenomenu. Jest bezwolna i bezwartościowa. Traci siebie i
swoją wartość – urwała, na moment popadając w zadumę. - Chciałeś mnie zmienić, chciałeś
mieć dziewczynę idealną. Wciąż uśmiechniętą, wyglądającą olśniewającą,
elokwentną i z nienagannymi manierami. Nie chciałeś mnie. Nie chciałeś mojej
deski, fotografii, szaleństw… prawdziwej mnie. Czułam się jak ptak, któremu wmawia się, że nie jest stworzony do lotu,
żeby żyć, muszę być wolna. Wolność jest jak powietrze, a ja w tej chwili się
duszę. Wiem, że pozwoliłam ci na to wszystko. Wiem i żałuję, że nie
próbowałam uczyć cię siebie, ale nim na to wpadłam, zdążyłam się wypalić.
Wydaje mi się, że jestem ci potrzebna tylko wtedy, kiedy musisz iść na bankiet,
albo potrzebujesz podnieść swoje morale wśród przyjaciół… i chyba dotąd nie
mogę ci darować, że nie było cię przy mnie, kiedy umarł tata… mimo wszystko
dziękuję ci, że pokazałeś mi inne życie, bym mogła przekonać się, że nie pasuję
do niego. Mam nadzieję, że znajdziesz kogoś, kto sprosta twoim wymaganiom.
Trzymaj się, Paul – wyszła z mieszkania, nie zważając nawet na to, czy miał
zamiar cos powiedzieć, czy nie. Po prostu wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Wyszedłszy z podwórza, położyła na betonie deskę i stanąwszy na niej jedną
nogą, drugą odepchnęła się lekko. Mijając kosz, wyrzuciła do niego torbę.
Uśmiechnęła się do siebie.
- Liv?
- Wszystkiego najlepszego,
Georg. Szczęścia, radości i… - urwała nie do końca wiedząc, czego życzyć mu
więcej. Zadzwoniła pod wpływem chwili, pełna euforii, przesycona słodką
wolnością. Zachwyt wyparował, powróciło uczucie, które wiązało się jedynie z
nim. Milczała, wpatrując się w ogrom bramy brandenburskiej, siedząc wygodnie
rozparta na ławeczce. Jednak… nie widziała niczego. Przed oczami Liv wirowała
ciemność, a w uszach dudnił miarowy oddech szatyna.
- Miłości? – Zapytał
niepewnie.
- Tak, miłości…- wyszeptała,
przerywając połączenie. Telefon wylądował, gdzieś obok niej, na drewnianych
deskach, a dziewczyna opierając ugięte ręce na udach, pochyliła się,
podtrzymując głowę dłońmi. Oddychała ciężko, usiłując uspokoić myśli, które
wraz z usłyszeniem jego głosu, rozszalały się w jej głowie niczym tornado.
Właśnie tego dni, w dniu jego urodzin mijały trzy miesiące, odkąd postanowiła
poddać próbie nie tylko Paula, ale i siebie. Jeszcze nie wiedziała, kto wyszedł
z niej zwycięsko. Wstała z ławeczki, wrzuciła telefon do kieszeni i wziąwszy
głęboki oddech, odeszła, niosąc głowę wysoko w górze, bo nawet, jeśli przegrała
związek z Paulem, teraz była zwyciężczynią.
*
[Trzy tygodnie później]
Delikatny, wiosenny wietrzyk
muskał jej zarumienioną buzię, gdy stała na balkonie, odziana jedynie w
atłasową koszulkę nocną. Opierając się rękoma o metalową barierkę, czuła jak chłód
bijący od kafelków, budził na jej ciele deszcze dreszczy. Mimo przenikającego
jej ciało na wskroś, mimo gęsiej skórki, wraz z kolejnym delikatnym powiewem
przymknęła powieki. Oddychała spokojnie rześkim powietrzem, odganiając resztki
snu. Przestąpiła z nogi na nogę, poczym delikatnie postawiła, najpierw jedną,
później drugą stopę, na najniższej, masywnej części balustrady. Natarła na nią
ciałem i puściwszy ręce, rozpostarła ramiona. Uśmiechnęła się, biorąc głęboki
oddech. Pierwsze trzy dni były trudne. Nie mogła znaleźć sobie miejsca,
wszystko ją drażniło i nawet wieść o zerwaniu Liv z Paulem nie wydała się, aż
tak istotna. Przewijała się, gdzieś tam w jej głowie, jednak nie była na tyle
wyraźna, by stanąć na pierwszym planie. Dopiero później, gdy siadły razem w
salonie, wśród blasku ognia i trzasku polan, zarywając noc i mówiąc zupełnie o
wszystkim, zrozumiała jak jej siostra jest teraz szczęśliwa. Choć wiedziała, że
w szczęściu i bezkresnej swobodzie brak jej czegoś. Cieszył ją brak Paula,
wolność od jego świata, ale mimo tego, że żyła już tylko i wyłącznie swoim
życiem, chwała w sobie tęsknotę, do której przyznać się nie chciała. Dla Scarlett
wszystko na raz stało się takie zwykłe. Mama i jej nieustanne bieganie do
Hannah, Liv i jej ciągłe przesiadywanie na rampie i ona walcząca z matematyką,
wredotą Lockermann, Mike’em przewijającym się cały czas, gdzieś w tle,
śpiewająca, trenująca, pisząca, zajęta, tęskniąca. To ostatnie było
zdecydowanie najwyraźniejszym punktem w harmonogramie dnia. Nie dała się
zwariować, w końcu nie raz bywało tak, że Tom nie miał czasu przyjść i po
prostu dzwonił, jednak świadomość kilometrów była na tyle silna, by tęskniła
bardziej. Żyła swoim rytmem, prawie tak jak wtedy, kiedy go jeszcze w jej życiu
nie było, ale czuła się jakaś inna. Cieszyła się, gdy z takim ogromnym
entuzjazmem opowiadał jej o występach, prezentach i uznaniu. W jego głosie
przebrzmiewała taka przyjemna dla ucha radość, której nie mogło dać mu nic
innego, prócz muzyki. Zdawała sobie sprawę z tego, że nawet, gdyby był tam z
nią teraz, nie byłby tak szczęśliwy. Szczęśliwy w ten jedyny i niepowtarzalny
sposób. Być może idealizowała karierę muzyczną, być może nie było naprawdę tak,
jak sobie wyobrażała. Przecież nie raz widywała go zmęczonego, przepracowanego
czy niewyspanego, ale z drugiej strony, zawsze dostrzegała ten błysk w jego
oczach, nawet, kiedy narzekał. Musiała przyznać przed samą sobą, że troszkę
zazdrościła im tego wszystkiego, sama pragnęła światowych koncertów, wielkich
tras, nagrań, spotkań z fanami. Choć z drugiej strony świadomość rozłąki i
wielu wyrzeczeń, właśnie teraz stała się dla Scarlett bardziej istotna, niż
jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Ciało dziewczyny otulone chłodem poranka
zaczynało drętwieć. Westchnęła, lekko zeskakując na płytki. Rzuciła ostatnie
spojrzenie na słońce wyłaniające się zza chmur, po czym wróciła do pokoju.
Dosyć często chodziła z Liv
do parku. Starsza szalała na desce, a ona siedząc na brzegu rampy, robiła
swoje. Najczęściej powtarzała matematykę. Była już końcówka kwietnia i matura
zbliżała się wielkimi krokami. Chciała też mieć w miarę przyzwoitą ocenę na
świadectwie. Tak, jak nigdy nie przykładała się do nauki tak teraz, zwłaszcza w
ostatnich tygodniach, pracowała na zdwojonych obrotach. W sumie było jej z tym
dobrze, bo była pewna, że udowodni, nie tylko sobie, ale przede wszystkim
matce, że może dokonać nawet, zdawałoby się niemożliwego. Prawie codziennie
widziała jak Tasha z grupą ćwiczą układy. Byli coraz lepsi, wygrali nawet
casting do teledysku, a pomimo tego nadal nie wyszli ze swojego podwórka.
Obserwowała ich i spostrzegła, że tak jak wcześniej Mike i dziewczyny trzymali
się na dystans, tak teraz są ze sobą bardzo blisko. Mogłaby przysiądz, że Mike
usiłował poderwać Tashę, a Samara też nie broniła się przed jego czarami.
Doskonale wiedziały, co jej zrobił, a teraz wielce się przyjaźnili. Powoli
zaczynała dochodzić do wniosku, że powroty rzadko bywają dobre. Zwłaszcza takie
powroty.
Słysząc dźwięk dzwonka,
podbiegła do łóżka i układając się w miękkiej pościeli, zaakceptowała
połączenie, nie spoglądając na wyświetlacz. Słysząc jego głos po drugiej
stronie, uśmiechnęła się pod nosem.
*
-
People will thing you guys have everything perfect.
- No.
Największy szum ucichł. Wywiad
dobiegł końca. Zgasły reflektory. Odpowiedział znów na te same pytania.
Uśmiechnął tyle razy, ile było trzeba. Posłał kilka powłóczystych spojrzeń i
publiczność w studiu szalała. Choć chyba nie do końca wychodziło mu bycie
beztroskim. Georg kilkakrotnie sprzedał mu porządnego kuksańca. To taka ich
niepisana umowa; Tom odlatuje – Georg sprowadza go na ziemię. Bill tak radośnie
opowiadał o trasie, koncertach i ich planach, a on na samą myśl czuł się
zmęczony. Na każdy jego nawet najmniejszy ruch, w studiu nastawało poruszenie.
Wystarczyło, że uniósł rękę, a fanki szalały. Na każde jego westchnienie
wstrzymywały oddech, a gdy nieopatrzne spojrzał na którąś, robiła się czerwona,
rozemocjonowana i gorączkowo zdawała relację koleżankom. Rola bożyszcza
zaczynała robić się uciążliwa. Miał dosyć zupełnego ograniczenia swobody, nawet
ruchów, mając rzekomo pełną swobodę. Zatęsknił
za anonimowością, zwyczajnością, bezkresną swobodą bycia, ograniczaną jedynie
matczynym zakazem, cichymi wschodami i zachodami, samotnością, posiadaniem
samego siebie, brakiem blasku fleszy, milionów pytań, wymagań wyższych niż jego
sylwetka medialna udźwignąć mogła. Zapragnął
budzić się po prostu, bez pośpiechu, mając ją u swego boku, nie tęskniąc i
wiedząc, że nic go nie zaskoczy, że ten dzień będzie taki jak poprzedni i następny,
a zarazem zupełnie inny. Mając dziewiętnaście lat, zapragnął budzić się nocą na
płacz swego dziecka, zupełnie nieprzytomny przynosić je do niej i później
patrzeć, jak karmi je piersią, tak piękna i wyjątkowa w najzwyczajniejszej
zwykłości. Pragnął tak bardzo absurdalnych rzeczy, których banalność dziwiła
jego samego. Bo to on chciał domu, ogródka, psa, obrączek i kilkorga dzieci, a
przede wszystkim jej jednej jedynej u swego boku, mając sławę, pieniądze,
wszelki luksus i bogactwo. A później wyszli ze studia i poprowadzeni krętymi
korytarzami przez jakąś nieustannie uśmiechniętą kobietę, dotarli na mlekiem i
miodem płynące afer party, które miało być tym obiecanym hitem dnia, chociaż on
marzył tylko o tym, żeby go przespać. Poprawił czapkę i oblizując wargi,
wygodnie rozsiadł się w loży. Fani dostrzegli już ich przybycie. Nastąpiło
poruszenie, które jak zwykle, – choć z marnym skutkiem – chciano ukryć.
Nieopodal ich loży robiło się coraz tłoczniej. Chociaż nie byli jedynymi
gwiazdami tego wieczoru, miał wrażenie, że to na nich skupiona została
największa uwaga. Czuł się osaczony.
Na ich stoliku pojawiły się kolorowe drinki. Upił łyk swojego i dopiero wtedy
poczuł, jak bardzo zaschło mu w gardle. Chłopaki rozpierzchli się po sali, a on
został sam. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Już zapomniał, że można czuć się
tak podle. Po raz kolejny zwilżył końcówką języka suche wargi. Scarlett
twierdziła, że to bardzo zmysłowe, w jego wykonaniu rzecz jasna. Uśmiechnął się
do swoich myśli. To ich pierwsza tak długa rozłąka, odkąd się znali. Nie raz
już wyjeżdżali, ale nigdy nie na tak długo. W sumie nie było tak źle. Pracowali
ostro, nawet na kilka dni zamknęli się w studiu, ale mimo wszystko potrzebował,
chociaż ją usłyszeć. Nie żeby się uzależnił albo nie potrafił normalnie
funkcjonować bez niej. Przywykł, choć było trudno. Po prostu brakowało mu tej
małej czarnuli. Nigdy nie spodziewałby się, że tak bardzo będzie potrzebował
czyjejś bliskości. Brakowało mu tego, że niepostrzeżenie siadała mu na
kolanach, kiedy był zajęty albo po prostu zabierała mu z rąk, to, co w danej
chwili trzymał i wyrzucała to beztrosko, kierując jego uwagę na siebie samą.
Lubiła rozpraszać go w każdy możliwy sposób… i Tom nie przeczył, że lubił być
przez nią rozpraszany. Upił duszkiem sporą część drinka i odstawiając szklankę,
spostrzegł, zbliżającą się blondynkę. Otaksował ją spojrzeniem – tak, tak, tym
zniewalającym – około metra siedemdziesiąt, szczupła, a nawet chuda, ale
zgrabna, krągłe biodra, duże piersi, długie nogi. Buźkę też miła niezłą. O
dziwo, była trochę onieśmielona albo tylko znów udawała. Przysiadała się,
powiedziałby, że za blisko i wyciągnęła do niego rękę.
- Leeila – uścisnął jej dłoń,
kiwając głową.
- Tom.
- Wiem – speszyła się,
uśmiechając się do siebie. Wygładziła dopasowaną bokserkę, ściągając ją na dół.
Schowała krótkie kosmyki włosów za ucho, spoglądając na Toma odrobinę
niepewnie. Założyła nogę na nogę, wysuwając je przed siebie i tym samym
ukazując w pełnej krasie. Musiał przyznać – nogi miała zgrabne. Krótkie
spodenki, uwidaczniały ich walory, a kabaretki nadawały zmysłowości. Mimo tego
nie miał ochoty się skusić. Powiódł spojrzeniem od modnych botków, wzdłuż
ciała, zatrzymując spojrzenie na zielonych oczach blondynki. Chyba mylnie
odebrała jego spojrzenie. – Siedzisz tutaj sam i pomyślałam sobie, że może nie
będzie przeszkadzać ci, kiedy się dosiądę – zaczęła go kokietować, bawiła się
wisiorkiem, zagryzała wargę. Splótł ręce na piersi, rozglądając się dookoła.
Nikt nie zwracał na nich uwagi, chłopaki kręcili się między ludźmi, inni fani
byli zaaferowani zbieraniem autografów i wydawało mu się, że wszyscy inni
zachowują się tak, jakby ich tam nie było. Nie miał jednak pojęcia, że widzą
ich o troje oczu za dużo. – Bardzo ucieszyłam się, kiedy dowiedziałam się, że będziecie
mieli jeszcze jeden występ. Na wszystkie poprzednie nie dostałam już biletu, a
tu nagle masz i to w dodatku jeszcze szczęśliwy, z wejściem na after.
- Podobało ci się? –
doszedłszy do wniosku, że zbyt długo milczał, zapytał o pierwsze, co przyszło
mu do głowy.
- Pytanie! – rozemocjonowała
się. – Ten misz masz piosenek ze wszystkich
krążków, to genialna sprawa. – Pokiwał głową ze zrozumieniem i przyglądając jej
się, dostrzegł, że zaczynała drżeć. Nie wiedział czy to z nerwów, czy z emocji.
W każdym razie nie chciał tego. Tak, jak kiedyś doprowadzenie dziewczyny do
takiego stanu było przyjemną rozgrzewką, tak teraz odbierał to jako
nieprzyjemny skutek uboczny. Nie przeczył, że wciąż lubił być adorowany przez
fanki na koncercie, ale tak… zdrowo. – Ale… - zagadnęła po chwili – chyba nie
będziemy rozmawiać o piosenkach?
- A o czym? – zapytał
zdziwiony, choć w zasadzie doskonale wiedział, co miała na myśli. Za dobrze
znał ten scenariusz. Ta wydawała mu się inna, tylko szkoda, że powieliła
regułę.
- No.. wiesz. Noc jeszcze
młoda – uniosła brwi ku górze, uśmiechając się już znacznie pewniej.
- Skarbie, - zaczął,
splatając ręce na torsie, posyłając dziewczynie – może nieco zbyt kpiące –
spojrzenie. – Do rzeczy. Jesteśmy już duzi, prawda? – ośmielona jego słowami,
pochyliła się zupełnie blisko Toma. Przez dłuższą chwilę zawiesiła wzrok na
jego ustach, dopiero później spojrzała mu w oczy. Nie dostrzegła w nich
obojętności, widziała to, co chciała widzieć.
- Duuuuzi i umiemy robić
duuuże rzeczy – przeciągnęła, zaczynając bawić się wisiorkiem i pochyliła się
jeszcze bliżej, chcąc musnąć jego wargi, jednak ostentacyjnie się uchylił. – Co
jest?
- Całujesz się z każdym nowo
poznanym facetem?
- Ty nie jesteś każdym –
oblizała zalotnie wargi, puszczając mu oczko. Ona myślała, że to gra, a on
zaczął się irytować. Tam roiło się od reporterów! A najgorsze było to, że nie
afiszowali się z aparatami. Mogli być wszędzie i robić im w tej chwili zdjęcia.
- Skąd przyszło ci do głowy,
że ja też mam na to ochotę?
- A nie masz? Sądziłam, że ty
lecisz na każdy zgrabny tyłek – zacisnął zęby, czuł, jak pulsowały mu skronie. Ubodło.
- Wyobraź sobie, że nie.
Tylko na te ściśle wyselekcjonowane. Będąc prawdziwym Casanovą muszę przecież
trzymać fason i nie pieprzyć byle kogo – otaksował Leeilę krytycznym
spojrzeniem. – Na ciebie nie mam ochoty. Możesz powiedzieć koleżankom, że Kaulitz
jednak nie bierze każdej – a po chwili dodał. – Spłycasz mnie, wiesz?
- Jakiś kompleks? – rzuciła
zgryźliwie.
- Ja, absolutnie. Myślę, że
nic o mnie nie wiesz i błędnie sądzisz, że wiesz wszystko. Muszę cię
rozczarować – wypił drinka do dna i wstawszy od stolika, zostawił Leeilę samą w
loży. Mijając Billa, jedynie wzruszył ramionami, odpowiadając na jego nieme
pytanie. Dotąd nigdy nie przeszkadzało mu miano macho. W zasadzie nie
zastanawiał się nad tym, co ludzie sobie dopowiadają. Nigdy nie było mu to
potrzebne. Teraz zrozumiał, że w oczach wielu fanów jest po prostu dupkiem,
który korzysta z każdej nadarzającej się okazji. Nie potrafił osądzić, jak się
z tym czuł. W tej chwili potrzebował tylko miejsca, gdzie byłoby cicho. Musiał
ją usłyszeć, bo ona wiedziała, jaki był naprawdę. Ona nie wyciągała pochopnych
wniosków i nie szufladkowała go. Jej nie obchodziło to, co mówili inni.
Ze snu wyrwała ją głośna
melodia dzwonka telefonu. W pierwszej chwili nie dotarło do niej, że powinna
odebrać. Telepatycznie odganiała natarczywą melodię, pragnąc, by ucichła. Umysł
odebrał impuls dopiero po chwili, kiedy pojęła, że to nie przypadkowy dźwięk, a
jaj własny telefon. Przekręciła się na brzuch i jedną ręką odnalazła telefon na
podłodze. Ledwo patrząc na oczy, wcisnęła guzik, mając nadzieję, że to ten
właściwy i będąc zbyt nieprzytomną, żeby zwymyślać tego, kto budził ją o tej
porze. Przyłożyła aparat do ucha i klapnęła z powrotem na poduszkę, walcząc z
powiekami – Halowo – wybełkotała. – Kimkolwiek jesteś, musisz mieć nieziemsko
pilną sprawę, skoro dzwonisz w środku nocy – sapnęła do aparatu.
- Tęsknię za tobą, Maleńka –
te cztery słowa podziałały na nią lepiej, niż kubeł lodowatej wody. Momentalnie
otrzeźwiała. Sposób, w jaki wypowiedział te słowa, spowodował wywrót o trzysta
sześćdziesiąt stopni wszystkich jej organów wewnętrznych. Coś ścisnęło ją w
żołądku.
- Ja też za tobą tęsknię, Tom
– ułożyła się wygodniej i mocniej zakopując w miękkiej kołdrze. Pomimo końcówki
kwietnia, nadał spała pod ciepłą pierzyną.
- Obudziłem cię? – spytał
troskliwie.
- To nic.
- Potrzebowałem cię usłyszeć.
- Stało się cos?
- Nie, chyba nie. Mam
bynajmniej taką nadzieję.
- Tom?
- Cieszę się, że cię słyszę.
- Już niedługo mnie zobaczysz
– uśmiechnęła się do słuchawki, jakby chciała, by i on się uśmiechnął. Potarła
oczy wierzchem dłoni, po czym westchnęła. – To tylko dwa dni.
- Bez ciebie nawet muzyka staje się bezdźwięczna, wiesz? – chciała go
przytulić tak bardzo, bardzo, bardzo mocno. Z jego głosu zionęło zmęczenie,
smutek i taka nieopisana nuta żalu, rozgoryczenia i zawodu. Nie mówił tak od
bardzo dawna i ona wiedziała, że teraz nie chodzi już o tęsknotę.
- Powiedz mi – nalegała.
- Po prostu jestem już
zmęczony. Chciałem cię usłyszeć, żeby dotrwać, chociaż do pierwszej.
- Wyjdź stamtąd, wyparuj i
wróć do hotelu. Odpocznij – westchnęła. – Pamiętaj, że musisz wrócić w dobrej
formie, bo ja tutaj czekam tęskniąca, usychająca i wzdychająca do twoich zdjęć,
nagrań, a nawet automatycznej sekretarki i wiedz, że będziesz musiał bardzo
mocno się postarać, żeby mi tą tęsknotę zrekompensować – wysiliła się na
zadziorny ton, mając nadzieję, że udzielił się i jemu.
- Mogę rekompensować ci moją
nieobecność bardzo długo i bardzo wiele sposób, ale czujesz na to gotowa, Maleńka?
– mimowolnie uśmiechnął się, będąc pewnym, że w tej właśnie chwilę zagryza
dolną wargę i uśmiecha się przekornie.
- Pytanie, czy ty jesteś
gotowy sprostać mojej tęsknocie, kowboju – teraz uśmiechał się już zupełnie
filuternie i oparłszy o gładką ścianę, odchylił głowę do tyłu i przymknął
powieki, wspominając jej obraz.
- Zdecydowanie, bezwzględnie,
zupełnie i bezsprzecznie.
- Och, zaczynam tęsknić
bardziej – zaśmiała się cicho. – Chyba w zupełności zasłużyłeś na tego buziaka.
- Buziaka?
- A na co liczyłeś, kowboju?
- Hym… niech pomyślę… - w
słuchawce zaległa krótka cisza. – Powiem ci, jak już będę na miejscu. Takich
rzeczy zdecydowanie nie można mówić na głos.
- Ojej? – zaśmiał się pod
nosem.
- Muszę kończyć. Pokręcę się
tutaj jeszcze trochę, postrzelam fajnymi minami i wypiję kilka drinków. Serwują
tylko kolorowe. Całkiem dobre. Śpij już, Maleńka, widzimy się po jutrze, a
słyszymy za całkiem niedługo. Nie dam ci o sobie zapomnieć.
- Tylko na to liczę. Choć
wątpię, żebym po tylu obietnicach była w stanie zasnąć.
- Musisz się wyspać i być w
formie.
- Fantazjujesz, Kaulitz –
zaśmiała się znów i posławszy buziaka do słuchawki, rozłączyła się. Było
dopiero po czwartej. Za pięć godzin miała zacząć się jej matura z matematyki, a
jej zupełnie przeszła ochota na sen. Stres też minął, po prostu.
Tom, uśmiechając się
delikatnie, schował telefon do kieszeni i wrócił na salę. Po Leeili w loży nie
było śladu, zamiast niej siedział w niej Bill, sącząc miodowego drinka. Przysiadł
się, kiwając na kelnera, wybrał dla siebie niebieski i sącząc go, milczał przez
chwilę.
- Brakuje mi jej, jak
cholera.
- Mnie też – obaj wiedzieli,
że nie mówili o tej samej osobie.
- Nie spodziewałem się, że to
się kiedyś stanie.
- Co takiego? – Bill podniósł
na brata swoje, dotąd nieobecne, spojrzenie.
- Że się zakocham – Bill uśmiechnął się pobłażliwie i uniósł na toast
swoją szklankę.
- Za niemożliwe.
- Za niemożliwe – powtórzył
Tom, uśmiechając się do bruneta. Pociągnął spory łyk, wodząc spojrzeniem po
ludziach. – Co z Rainie?
- Rozmawiałem z nią wczoraj –
Bill wzruszył ramionami. – Była jakaś smutna. Candy namalowała dla mnie
obrazek. Jest urocza – westchnął.
- Która? – Tom zagadnął,
uśmiechając się przebiegle.
- Obie. Ona jest taka
delikatna i śliczna – dodał po chwili. – Aż trudno uwierzyć, że nie jest po
prostu młodą dziewczyną, bawiącą się, biegającą na zakupy i uwodzącą facetów.
- Chyba jej wystarczy, że
uwiodła ciebie – Bill tylko na to się uśmiechnął.
*
W popołudnie takie jak to,
niczego więcej nie potrzebował. Przyjemny powiew chłodnego powietrza muskał
jego skórę, gdy na zewnętrz temperatura dochodziła trzydziestu stopni. Szli
powoli, oglądając rozmaite wystawy sklepowe. Patrzył na nią i aż rozsadzało go
od środka, widząc jak cieszyła ją każda najmniejsza rzecz. Była taka drobna i
krucha przy jego postawnej sylwetce. Tak bardzo cieszył się, że mógł troszczyć
się o nią zawsze i wciąż. I choć mógł robić to codziennie, każdego dnia
przezywał to na nowo. Poznali się w szkole. Ona była zagubioną piątoklasistką,
a on pewnym siebie siódmoklasistą. Już wtedy należał do rady uczniów, udzielał
się w organizowaniu imprez i prezentował się przynajmniej jak
dziewiątkoklasista. Shie, choć niepozornej budowy, był typem człowieka, z
którego emanowała wewnętrzna siła. Zahartowany słońcem i wiatrem, sprawny
dzięki uprawianiu sportu, mógł bez problemu konkurować z niejednym szkolnym
siłaczem. Uwiódł ją już wtedy tym głębokim i przenikliwym spojrzeniem. Była
pierwszy dzień w szkole, przeniosła się z Essen i nie miała zielonego pojęcia,
jak poruszać się po budynku. Shie spostrzegł ją i nie mogąc oprzeć się jej
słodkiemu urokowi, po prostu podszedł. Pomimo tego, że był kompletnie nieśmiały
wobec dziewczyn. Dotąd nie rozumiał siły, która popchnęła go ku niej i nie
pamiętał, jakim cudem udało mu się wydusić z siebie słowo. To musiała być po
prostu ta rzeczona chemia, innego wytłumaczenia nie znajdował. Przez cały dzień
odprowadzał ją z klasy do klasy, od pierwszej do ósmej lekcji, choć sam miał
tylko sześć, później do szatni, a z szatni pod sam dom. Następnego dnia też, tydzień,
dwa i miesiąc później. Mówią na to; miłość od pierwszego wejrzenia, choć przez
następny rok utrzymywali kontakty iście przyjacielskie. Dopiero na balu
maturalnym, gdy oboje należeli do delegacji swoich klas i przetańczyli razem
całą noc, zrozumieli, że przyjaciółmi od dawna nie są. Od tego wieczoru byli
parą, to już jakieś cztery lata. Julie, w pełni akceptując jego marzenia, bez
jakichkolwiek narzekań przeniosła się z nim do Stanów na czas trwania szkolenia.
Gotowa była robić to, choćby, co miesiąc, wiedząc, że będą razem, a on sam nie
potrafił ubrać w słowa tego, jak bardzo ją kochał. Bycie parą wymagało od nich
sporej wytrwałości. Julie była niską blondyneczką, najzupełniej w świecie
zwyczajną, bez większych uzdolnień, a tym bardziej jakichkolwiek możliwości.
Była dziewczyną z mało zamożnej rodziny, której największy i zarazem jedyny
posag stanowił ogrom miłości jaki ofiarowała Shieowi. Chłopak bardzo długo
walczył z babcią o to, by nie robiła mu wymówek na temat spotkań z Julie. Była
zdania, że spadkobierca fortuny Durandów musi ożenić się z godną siebie
kobietą. Przez bardzo długi czas nie mogła pojąć, że Juliette Hartmann była
najbardziej odpowiednia do tej roli. Kochał w niej wszystko skromność,
niepomierne oddanie, dobroć i ten najcudowniejszy w świecie uśmiech. Był
pewien, że jeśli nie ona, to już żadna inna. Historia jak z filmu, wilka
miłość, gro przeszkód i wreszcie szczęśliwy koniec. Shie nie był do końca
pewien, w którym punkcie się znajdują. Julie była niezwykle skromna. Swoją
urodą przewyższała niejedną, a wcale się tym nie afiszowała. Swój urok
ofiarowała tylko jemu. Myśląc o niej, często zastanawiał się, jak można być tak
dobrym człowiekiem w tak złym świecie. Pociągnęła go delikatnie w stronę witryn
sklepowych, zatrzymał się za blondynką, oplatając ją rękoma w talii. Daleko jej
było do ogólnie przyjętego wychudzonego ‘ideału’ kobiety. Za to też ją kochał,
za jej kształty, powab i naturalną kobiecość. Mógłby w nieskończoność wymieniać
jej zalety, ale wiedział, że to daremne. Najpełniej mógł wyrazić to, mówiąc, że
kochał ją za nią samą. Jak zaczarowana wpatrywała się w malutkie ubranka.
Różowe, żółte, błękitne, zielone i białe, wzorzyste i gładkie, skromne i
fikuśne, tak słodko uśmiechała się przy tym.
- Będziemy takie kupować –
powiedziała cichutko, a on przytulił ją mocniej, uśmiechając się na te słowa.
- Kiedyś… caaaałe tuziny, we
wszystkich wzorach i kolorach – zaśmiał
się wprost do jej ucha, czule całując w szyję.
- Jeśli niecałe osiem
miesięcy to takie duże kiedyś, to niech będzie – odwróciła się odrobinkę w jego
objęciach, by móc zobaczyć reakcję chłopaka. Na moment zamarł, wpatrując się w
nią bacznie, jakby powoli przetwarzał w głowie tą wiadomość.
- Czy to znaczy, że my…-
urwał, nie mogąc odnaleźć w głowie dobrych słów. Szalała weń pustka. Julie
uśmiechnęła się czule.
- Będziemy mieli dziecko –
dokończyła dumnie, uśmiechając się już szerzej. Shie powoli odwzajemnił uśmiech
i porwawszy ukochaną w ramiona, zakręcił się kilka razy wokół własnej osi.
Oboje śmiali się głośno i naprawdę szczęśliwie. Shie nie marzył o niczym innym,
poza byciem agentem policji, niż o założeniu prawdziwej rodziny. Takiej, jakiej
sam nigdy nie miał. Już nie raz rozmawiali z Julie o dziecko, ale nigdy nie
konkretyzowali tego planu. Musi pomyśleć o pierścionku. Już dawno powinien to
zrobić. Teraz w Stanach życie zdawało się bajką. Sposobił się do zawodu,
mieszkał z Jul i było im dobrze, a teraz jeszcze ta wiadomość. Wiedział jednak,
że wróciwszy do Niemiec, czeka go starcie z rzeczywistością i wiele spraw do
rozwiązania.
- Będę ojcem, będę ojcem –
szeptał gorączkowo, składając na twarzy dziewczyny setki drobnych pocałunków.