17 grudnia 2010

44.1. To nieprawda, że od przeszłości można się odciąć, zostawić ją i odejść. Zacząć od nowa. Przeszłość wraca, zawsze, najczęściej wtedy, kiedy najmniej się jej spodziewamy.

- Nie wiem, czy to był dobry pomysł – Rainie odwiesiła żakiet na wieszak i poszła do kuchni, pocierając ramiona dłońmi. Bill zaryglował zamki i wrzucił klucze do pojemnika na komódce stojącej obok drzwi. To udogodnienie sprawdziło się niemal wszędzie; w rodzinnym domu, w mieszkaniu zespołu, w domu Scarlett i Toma, a nawet u Sophie. Nim dołączył do niej, zeszedł do piwnicy i włączył piec. Wróciwszy na parter odkręcił kaloryfery, a kiedy znalazł się w kuchni, czekała na niego gorąca kawa. Uśmiechnął się z wdzięcznością i usiadł obok Rainie przy blacie. Upiwszy łyk, podjął przerwany temat.
- Jestem pewien, że obu sprawiliśmy frajdę. Po pierwsze; Candy przepada za Scarlett, a Scarlett przepada za Candy. Po drugie; naszej przyszłej mamusi przyda się pomoc w układaniu rzeczy maleństwa, a dla Cukiereczka to będzie świetna zabawa. Scarlett obiecała jej opowiedzieć o małych dzieciach i sama widziałaś, jak była tym zachwycona.
- Tak, ale Scarlett potrzebuje spokoju, a wiesz, jaka jest Candy.
- Wiem i myślę, że zajęcie myśli czymś innym niż zbliżający się poród, bardzo jej się przyda – dziewczyna zasępiła się na moment, po czym głośno wypuściła powietrze, unosząc ręce w geście kapitulacji.
- Wygrałeś – Bill uśmiechnął się szeroko, jednak jego uśmiech nie sięgał oczu. Dostrzegła to niedawno. Kiedy się śmiał, wokół ust robiły mu się zmarszczki, których nie było jeszcze miesiąc wcześniej. Martwiła się o niego. – Chciałbyś coś zjeść? Może przygotuję coś dobrego? – zagadnęła, siląc się na lekki ton.
- Nie, dziękuję. Pójdę zapalić i zaraz weźmiemy się do rzeczy – upił spory łyk kawy i przeszedłszy przez salonik, wyszedł na taras. Nieco zrezygnowana zabrała oba kubki i przeszła do pokoju dziennego, gdzie czekała na nich doskonale jej znana tekturowa teczka. Usadowiła się w wielkim fotelu, podkurczając nogi pod siebie. W studiu powoli się nagrzewało. Rozejrzała się. Była tu już dziesiątki razy, ale nigdy nie przejmowała się faktem, że w tych murach powstało tak wiele hitów jednego z najbardziej wziętych zespołów w Europie. To wszystko dla niej nigdy nie miało znaczenia. Choć może powinno? Skoro coś łączyło ją z liderem, powinna czuć się dumna, a może jakoś przejęta, ale liczyło się tylko owe ‘coś’. Bo w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, czym było to ‘coś’, ani tym bardziej, co ona miała takiego w sobie, że Bill zwrócił na nią uwagę, że zaczepił ją wtedy w parku, odprowadził do domu, zostawił numer telefonu, że jej zaufał, bo przecież mogła pobiec z tym do prasy czy gdziekolwiek indziej i dostać za te dziewięć cyferek masę pieniędzy. A on, tak nagle i niepodważalnie postanowił na stałe wkroczyć w jej paskudne życie i wnieść w nie radość. Chyba nie zdawał sobie sprawy, ile dał jej samym byciem przy niej, poczuciem bezpieczeństwa, które wokół siebie roztaczał. Tak, jak ona nie mogła mieć najmniejszego pojęcia o tym, ile dla niej poświęcił, ile oddał, by mogła zacząć od nowa. Zabijał siebie, by dać jej życie. Wrócił do środka, wnosząc chłód i zapach papierosów. Przywykła do tego, bo kojarzyły jej się z nim.
- Chyba czas, żebyś poznała Jillian Wade – zaczął, siadając na kanapie przed niebieską teczką. W powietrzu na krótką chwilę zawisła cisza, którą wypełniało jego oczekiwanie na jej reakcję. Rainie uśmiechnęła się niemrawo.
- Jillian Wade, a więc tak się teraz będę nazywać. Dwadzieścia cztery lata życia Rainie Everett zostaną zlikwidowane jednym kliknięciem myszą… To smutne. Moje życie nie należy do najbardziej udanych, ale lubię być Rainie. Przywykłam do tego, że wszystkim kojarzę się z deszczem – westchnęła, zapatrując się w drzewa za oknem. – A Candy?
- Mary Wade, Mary Ann Wade.
- Ładnie. Ona jeszcze nie wie, że odtąd będzie nosić nowe imię. Dla niej to wszystko jest przygodą, dzięki której uciekniemy od niedobrego Hansa.
- Może to i lepiej, wyjaśnisz jej za jakiś czas, kiedy podrośnie albo, kiedy sytuacja się już ustabilizuje.
- Zatem opowiedz mi o niej.
- Jesteś samotną matką. Nie ukończyłaś studiów, ponieważ zaszłaś w ciążę. Ojciec Mary zostawił cię trzy miesiące po urodzeniu córeczki. Pomogli ci rodzice, dzięki nim skończyłaś szkołę średnią, bo utrzymywali ciebie i Mary. Później pracowałaś tylko dorywczo, poświęciłaś się dziecku. Jesteś jedynaczką, bardzo upragnioną po wielu latach starań. Urodziłaś się w Indianapolis, większą część życia spędziłaś w Dortmundzie, stąd twój akcent i drobne problemy z językiem. Mieszkasz znów w Stanach, ponieważ umarli twoi rodzice i postanowiłaś wrócić do korzeni.
- A gdzie będziemy mieszkać?
- Saint Louis. Macie wynajęte mieszkanie niedaleko centrum. Candy będzie miała dziesięć minut drogi do szkoły. Ty do pracy mniej więcej tyle samo. Nie będą to luksusy, mieszkanie w sam raz dla samotnej matki z dzieckiem. W przeciągu trzech, czterech dni zostanie ukończony remont i będzie na was czekać. Pod nazwiskiem twojego ojca Anthony’ego Wade’a założyłem fundusz, z którego będą pobierane opłaty za mieszkanie przez najbliższe pół roku, jeśli do tego czasu nie będziesz płynna finansowo, wpłacę dodatkową kwotę.
- Bill, ale nie możesz… twoja pomoc i tak jest nieoceniona – zaczęła niezręcznie, wykręcając dłonie.
- Póki będzie mnie na to stać, będę ci pomagał. Nie bój się, nie zbiednieję – uśmiechnął się smutno. – Pracujemy nad nowym materiałem, dodatkowo zanosi się na to, że wypuszczę własną, męską kolekcję. Sądzę, że w okolicach wiosny. Moja współpraca z Lagerfeldem i braćmi Caten na razie jest owocna i nie zamieszam jej kończyć. Wiesz, wyszykuję sobie coraz to nowe obowiązki, którymi zajmę czas, gdy ciebie nie będzie. Zanosi się na bardzo produktywny okres w moim życiu – Bill starał się wypaść beztrosko, ale wyszło mu to bardzo średnio. – Już w Stanach przejdziecie przez przyspieszony kurs angielskiego i samoobrony. Policja przygotuje was na ewentualne zagrożenia. I Rainie… - niemal z namaszczeniem wypowiedział jej imię. – To może nie być ostatni raz. Jeśli okazałoby się, że coś poszło nie tak i jakimś cudem stary Frommer odnalazłby was, czeka was kolejna przeprowadzka i kolejna zmiana tożsamości.
- To znaczy, że nawet w Stanach grozi nam niebezpieczeństwo..? To po co to wszystko?! Po co ta cała heca, skoro on tam też może nas dopaść?! – wykrzyknęła, podrywając się z miejsca. Zacisnęła ręce na piersi i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
- Rainie, to że on odkryje twoją nową tożsamość jest niemal niemożliwe.
- Ale jednak.
- Prawdopodobieństwo znalezienia was przez ojca Hansa jest takie, jak to, że okaże się niegroźny – skwasił się, słysząc swoje porównanie i wstał z miejsca, zagradzając jej drogę. Spojrzała na niego z wyrzutem. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach i spojrzał wprost w miodowe oczy. – Czy myślisz, że dopuściłbym do tego, żeby groziło ci jakiekolwiek niebezpieczeństwo?
- Nie – odparła po chwili. – Ale Bill…nie masz władzy nad wszystkim.
- Racja, nie mam. Jednak zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo. Widzisz, Shie poruszył wszystkie swoje i nie tylko swoje znajomości, by twoją sprawą zajęła się najlepsza grupa stróżów prawa. Zarówno tu w Niemczech, jak i w Stanach. Jego nazwisko może zdziałać więcej niż nam się wszystkim wydaje.
- Przepraszam.
- Nie masz za co – odparł miękko.
- Ja się po prostu boję.
- Wiem, Rainie – ostrożnie przyciągnął ją do siebie i czule otoczył ramionami. A ona mu na to pozwoliła. Przyłożyła policzek do torsu Billa i przymknęła powieki. Czując, jak przykładał swój do czubka jej głowy, nie paraliżował jej strach. Teraz, gdy jej ciało powoli zaczynało otwierać się przed nim, musieli się rozstać. Rainie dobijała ta niesprawiedliwość.
- Myślisz, że jeszcze kiedyś się spotkamy? – zagadnęła smutno.
- Będę żył tą nadzieją. Choć program ochrony świadków nie przewiduje powrotów.
- Myślisz, że skażą ich wszystkich?
- Z tego, co wiem, tak. Hans najprawdopodobniej wyląduje w szpitalu dla umysłowo chorych, a stary Frommer i jego świta w więzieniu. Ich proces potrwa znacznie dłużej, bo w grę wchodzi grupa przestępcza, co składa się na wielu ludzi i jeszcze więcej powiązań i machlojek.
- Ale ty dużo wiesz, Bill – mruknęła z przejęciem.
- Myślę, że spokojnie mógłbym zaliczyć prawo po tym wszystkim – zaśmiał się w jej włosy i wciągnął nosem ich delikatny zapach. – Chociaż kto wie, może pójdę na studia. Chyba dopiszę je do mojej listy zajęć na resztę życia.
- Bill, ale nie możesz być sam. Na pewno kogoś poznasz, pokochasz i ożenisz się.
- Nie sądzę, bo już spotkałem miłość mojego życia – powiedział zupełnie poważnie, a Rainie coś zakuło koło serca. Nie mogła znieść tego, jak bardzo męczyło Billa to wszystko.
- Zasługujesz na kogoś lepszego, kogoś bez spieprzonego życia i skrzywionej psychiki – westchnął i delikatnie musnął wargami włosy dziewczyny. – Obiecaj mi – odparła stanowczo po krótkiej chwili.
- Co tylko chcesz – odsunął się lekko, spoglądając na nią z czułością. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo podobał jej się ten delikatny uśmiech na jego twarzy i wpatrzone w nią oczy. Wpatrzone z miłością.
- Obiecaj mi, że spróbujesz ułożyć sobie z kimś życie. Obiecaj, że nie zamkniesz się na ludzi, na kobiety – na ostatnie słowo położyła spory nacisk, a Bill milczał dłuższą chwilę, nie będąc pewnym, czy może złożyć obietnicę, której raczej nie był w stanie dotrzymać. – Obiecaj mi – naciskała. – Ja dotrzymałam przyrzeczenia.
- No dobrze – odparł ciężko, wiedząc, że Rainie nie odpuści póki nie dostanie przyrzeczenia. A on nie chciał przyrzekać fałszywie. Jak mógł pokochać jakąkolwiek inną kobietę, kiedy żadna inna nie będzie nią? Tą odważną, bezbronną i najlepszą w świecie Rainie. – Obiecuję – odparł najbardziej stanowczo, jak tylko był w stanie, a ona w pełni zadowolona przytuliła się do torsu Billa, mocno obejmując go w pasie. Nieprzyzwyczajony do tak jawnego okazywania przez nią uczuć, stał chwilę nieruchomo, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze rozumiał sytuację.
- Przytulisz mnie w końcu, czy nie? – mruknęła w miękki materiał jego swetra, uśmiechając się pod nosem. Bliskość Billa była taka przyjemna. Kiedy mocno przyciągnął ją do siebie, szczelnie okalając rękoma, uświadomiła sobie, dlaczego Scarlett tak bardzo lubiła, gdy Tom tulił ją do siebie. Okazywanie uczuć było przecież czymś zupełnie normalnym, a ona zbyt często o tym zapominała. Gdy tak stali przytuleni, gdy ufnie składała głowę na ramieniu Billa, mocno zaciskała ręce na jego plecach, gdy on tak czule gładził ją po jej własnych, gdy bez słów trwali tak po prostu, tak jakby czas i miejsce pokazywały im, że to właśnie sobie przeznaczył ich los. A jednocześnie w tym samym miejscu i czasie przekonywała się, jak ten sam los z nich zakpił. Postawił ich w dwóch różnych światach, tak sobie dalekich. – Gdybym nie była pewna, że to, o co proszę będzie dla ciebie dobre, nie wymagałabym od ciebie tej obietnicy. W samych Niemczech są setki dziewczyn, które marzą, by stanąć u twego boku. Takie, które pragną dać ci szczęście. Jestem pewna, że wśród tych niezliczonych wyimaginowanych miłości, znajdzie się jedna, prawdziwa, która da ci ukojenie. Z kimś u boku będzie ci lżej. Ja mam Candy, która wypełni mój czas. A ty całego życia nie spędzisz ze Scarlett i Tomem, mamą, czy Shie’em i jego rodziną. Oni będą przy tobie, ale mają własne problemy, własne obowiązki, a ty będziesz wracał do pustego domu. Nie chcę tego, Bill. Nie chcę, byś przeze mnie cierpiał resztę życia.
- Jak ja cię kocham, Rainie – wyszeptał, patrząc jej w zaszklone oczy. Ujął w dłonie jej twarz i patrzył na nią chwilę, by kilkoma, delikatnymi ruchami odsunąć jej włosy na plecy i w pełnej krasie podziwiać jej bladą twarz. Tak, jakby chciał ją zapamiętać. W każdym szczególe.
- Pocałuj mnie, Bill – nie potrafiła odpowiedzieć na jego wyznanie, słowa ‘kocham cię’ grzęzły jej w gardle zawsze, gdy nie chciała skierować ich do córki. Tego popołudnia odważyła się już na tak wiele, a chciałaby więcej żeby, choć w małym stopniu oddać mu coś z tego ogromu miłości, który jej ofiarował. W duchu modliła się, by nie zaczęła drżeć, by strach nie przyszedł, bo to przecież Bill. Jej Bill. Brunet nieco niepewnie pochylił się nad nią i muskając swymi wargi Rainie, spoglądał jej w oczy, które wraz z jego delikatnym dotykiem przymknęły się z ulgą. Jej bliskość dawała mu taką niewypowiedzianą rozkosz. Głęboko w pamięci zachowywał chwile, jak ta, by później móc je wspominać, by cieszyć się życiem, które minęło. Przyłożył swoje do ust Rainie, delektując się chwilą, wdychając jej zapach.
- Kocham cię, Rainie Everett. Kocham cię i uroczyście przysięgam, że na zawsze będziesz już w moim sercu. Nawet, jeśli miejsce i czas nie będą nam sprzyjać. Nawet, jeśli już nigdy nie będzie nam dane się spotkać, kocham cię i kochać będę – wyszeptał wprost w jej wargi, które pod naporem jego gorącego szeptu rozchyliły się nieznacznie, a Bill omamiony chwilą, zapominając o wszystkim, namiętnie wpił się w nie. Pocałował ją tak, jak jeszcze nie zrobił tego nigdy nikt, a ona bez lęku oddała pocałunek. I poczuła się szczęśliwa.

Bo to było to miejsce i ten czas.
* 

Otulona ciepłą bluzą Toma wyszła na taras, wystawiając twarz do nieśmiałych promieni słonecznych. Na tyle, na ile pozwalała jej ogólna ociężałość, przeciągnęła się, wdzięcznie wyciągając ręce w górę. Swoje przedsięwzięcie była zmuszona skończyć szybciej, niźli na dobre je zaczęła, bo łupanie w krzyżu na dobre przypomniało jej, że takie rewelacje to nie w tym stanie. Ziewnęła przeciągle i usiadła w wiklinowym fotelu. Powoli przygotowywała się psychicznie na surową reprymendę od Toma za to, że wypuściła się na taras tylko w papciach, jego koszulce i bluzie, a temperatura nie sięgała nawet piętnastu stopni. Był taki piękny ranek. Jak mogła siedzieć w domu, kiedy wreszcie zaczęło świecić słońce? I było nawet ciepło. Odetchnęła rześkim, wiosennym powietrzem i przeciągnęła się znów. Tym razem już nie tak inwazyjnie. W zamiarze miała już zbierać się do domu, kiedy to, coś zapiszczało. Sądząc, że jej się wydawało, Scarlett podniosła się z fotela, ale dźwięk nasilił się. Powoli szła wzdłuż muru nasłuchując. Mniej więcej w połowie długości domu, wśród kiełkujących roślinek odnalazła źródło hałasu. Przyklękła na trawie, a rosa zmoczyła jej nagą skórę. Wzdrygnęła się i ignorując chłód, rozsunęła listki. Między nimi, wtulony w zimny mur siedział mały, przerażony kotek. Miał wilgotną sierść i wielkie wytrzeszczone w przestrachu oczy. Scarlett westchnęła ciężko, karcąc się w duchu za to, że nie wpadła na to wcześniej. Nie cierpiała kotów. Ten mały szczur przybłąkał się do nich i nie znał drogi powrotnej. Już miała zbierać się z tej mokrej ziemi i po drodze do domu wymyślać jakąś sensowną wymówkę dla Toma. Wyjście na świeże powietrze było już wystarczającym przegięciem, a co dopiero buszowanie po ogrodzie na czworaka. Prawie podniosła się już z trawy, kiedy ten kot zaczął przeraźliwie miauczeć, nie odrywając do niej wzroku.
- Głupi kot – warknęła, kiedy on zrobił kroczek w jej stronę. Był taki malutki i zupełnie sam, bez mamy. Scarlett zaraz przyszło do głowy, że nie chciałaby, żeby jej dziecko było pozostawione samo sobie, gdyby jej nie było obok. Więc co miała zrobić?
Szedł właśnie do kuchni, odrobinę zaniepokojony nagłym zniknięciem Scarlett. Nie było jej w sypialni, przyległej do niej łazience, salonie, ani innym pomieszczeniu, które mogłaby wymyślić sobie rano. Przez myśl przeszło mu, że może się zaczęło, ale był na dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procenta pewnym, że wówczas dałaby mu głośno i wyraźnie znać. Uchylone drzwi na taras stanowiły część rozwiązania tejże zagadki, a pełne uzyskał, gdy niespełna minutę później Scarlett pojawiła się w środku skuta gęsią skórką i umorusana ziemią. Już miał otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, ale udało mu się tylko zmarszczyć brwi.
- Mów mi Sherlocku – mruknął do siebie, kiedy już odzyskał mowę. – Co to jest, Scarlett? – Tom skrzyżował ręce na torsie, mierząc brunetkę zadziwionym spojrzeniem. Spojrzała na swoje dłonie splecione nad brzuchem i skulone w nich zwierzątko. Wzruszyła ramionami, spoglądając na Toma tak, jakby zadał najbardziej niedorzeczne pytanie na świecie.
- Kot – odparła tonem mędrca objawiającego ludziom życiową mądrość. Brwi Toma powędrowały wyżej, niż wydawałoby się, że to możliwe.
- Widzę.
- To, co się głupio pytasz? – mruknęła i zupełnie zaabsorbowana kotem zignorowała go i skierowała się do kuchni. Wzniósł ręce do nieba i poszedł za nią. Ta dziewczyna zadziwiała go na każdym kroku. Nie było szans, żeby się nudził.
- Dobrze, więc spróbuję inaczej – odparł na wpół rozbawiony i skonsternowany. – Co ten kot robi w twoich rękach w naszym domu?
- Leży – odpowiedziała tym razem, jakby był niezbyt bystry, choć z trudem utrzymywała powagę. Tuląc do siebie kotka, wyjęła z lodówki mleko i małą miseczkę z szafki. Zagryzła wargi, starając się nie śmiać. Bardzo odpowiadało jej, że mogła stać tyłem do Toma. Sapnął zrezygnowany.
- Nie igraj ze mną.
- Dlaczego? Ja lubię – zostawiła kotka na blacie, by mógł w spokoju się napić, a sama odwróciła się przodem do chłopaka, dziarsko splatając ręce na piersi. Zadarła brodę i posłała mu pewne spojrzenie. Tom pokręcił głową i uniósłszy brwi, oparł się o blat naprzeciw brunetki. – No, bo, Tom – zaczęła tym swoim dziecinnym tonem.
- Nobo to był taki afrykański piosenkarz, kochanie – nie oparł się oburzonemu spojrzeniu, które mu posłała i odepchnąwszy się lekko od szafki, otoczył Scarlett ramionami i zaborczo przyciągnął ją do siebie.
- Nie wiem, nie słucham afrykańskiej muzyki – odrzekła niby urażona, i zupełnie jakby nie tkwiła w jego ramionach, ciaśniej splotła ręce nad brzuchem. – On był taki samotny, Tom. Sam wśród tych wszystkich roślin, wyobrażasz to sobie? Bez mamy w takim gąszczu. Chciałbyś, tak bez mamy, być sam wśród wielkich roślin? Albo nasze dziecko? Samo wśród wielkich roślin! I tak patrzył na mnie. Jakby chciał powiedzieć: przytul mnie. Cały się trząsł i nie mogłam pozwolić, żeby tak cierpiał – wielce przejęta losem kota, wpatrywała się w Toma tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, w taki sposób, że mało brakowało, a zapominałby, o co w ogóle chodziło.
- Ale ty nie lubisz kotów – stwierdził po chwili.
- Wiem, ale równie dobrze, mogę ich nie lubić, kiedy ten kotek będzie bezpieczny i będzie mu ciepło – Tom wywrócił oczami. – A poza tym – ciągnęła. – O ile mi wiadomo za chwilę jedziesz do mamy po swoje psy, więc dlaczego ja nie mogę mieć kota?
- Jesteś niemożliwa – na te słowa wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i mając pewność, że wygrała, rozplotła ręce i zarzuciła je Tomowi na szyję. – Myślisz, że jak będziesz tak na mnie patrzeć to zmięknę? – Scarlett nie odrywając od Toma wzroku gwałtownie pokręciła głową, tłumiąc śmiech.
- Nie odnoszę wrażenia, abyś miękł, Tom. Śmiem wysnuwać tezę, iż wręcz przeciwnie – pocałowała go krótko i śmiejąc się perliście, wyswobodziła się z jego objęć. Wzięła kota i miseczkę, po czym swym chwiejnym chodem skierowała się do drzwi. – Chodź kotku, nie będę cię lubić dalej, jak już znajdę ci jakieś legowisko w piwnicy.
Jak to możliwe, żeby ta dziewczyna jednym spojrzeniem wyprawiała z nim takie rzeczy? Potarł twarz dłońmi i zaraz duszkiem wypił szklankę zimnej wody.

Wychodząc z domu, nie przyszło mu do głowy, że mógł po drodze zgłodnieć. Tuż przed wyjazdem Scarlett skutecznie wybiła mu z głowy myślenie o tak prozaicznych rzeczach, jak na przykład jedzenie. Zajeżdżanie do sklepu, kiedy w powietrzu niemal unosił się zapach maminego obiadu, było też dziwnym zabiegiem, ale nagle odczuł dziwną potrzebę odwiedzenia starych kątów, w tym wiejskiego sklepu.
Kiedy byli z Billem mali, pani Rotmeier nieraz dawała im za darmo lizaki ze strzelającym proszkiem o smaku coli albo gumę balonową. Minęło tyle lat, że teraz mogła już nie żyć. Dlatego wiedziony ciekawością, postanowił tam zajrzeć. A nuż dostanie znów lizaka? Nonszalancko wyszedł z auta, wzbudzając ciekawość kilku osób siedzących przed sklepem. Nie kojarzył ich. Nigdy nie miał wiele wspólnego z innymi mieszkańcami Loitsche. Wchodząc do środka zamknął samochód i zdziwił się widząc, jak stary sklepik zmienił się z sklep samoobsługowy. Już mógł pożegnać się z lizakiem. Wziął czekoladki dla mamy, puszkę coli, żelki dla Scarlett i jakieś batoniki. Chodził tak bez celu kilka minut, udając, że nikt na niego nie patrzył. W końcu podszedł do kasy, wykładając niedbale zakupy na podajnik. Doszedł do wniosku, że nie miał pojęcia, po co tam wstąpił. Zaczął szukać portfela.
- Cześć, Tom – pamiętał ten głos. Spojrzawszy na nią, zapomniał wyjąć ręce z kieszeni. Uśmiechnęła się, powoli kasując produkty.
- Co ty tutaj robisz? – odparł bardziej wrogo, niż początkowo zamierzał. Odnalazł już w kieszeni portfel. Wyjął banknot i położył go na ladzie.
- Dawno cię tutaj nie było – nie poddawała się, wciąż świdrując go wzrokiem. Spakowała zakupy, wzięła pieniądze, nie spiesząc się, by wydać resztę. – Nie przywitasz się? – uśmiechnęła się, a w jej szczupłych policzkach pojawiły się dołeczki. Poczuł, jak krew zawrzała mu w żyłach. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści, a szczęka zacisnęła się na tyle, że nie był pewien, czy zdoła coś wypowiedzieć. Wypełniła go złość. Wydała mu resztę, jednak nie zdążyła już odpowiedzieć na jego wcześniejsze pytanie, gdyż na stanowisko wtargnął mały chłopiec i bez pardonu wkradł się jej na kolana.
- Mamusiu, uciekłem babci! – wykrzyknął rozradowany malec i ni stąd ni zowąd spojrzał Tomowi w oczy. Coś ścisnęło go w środku.
- Robi się kolejka, Leno – odparł, po czym porwał zakupy i prędko opuścił sklep, zapominając o pieniądzach. Nie miał pojęcia, jakim cudem dotarł do domu rodzinnego. Ocknął się na podwórzu, gdy matka niemal biegła w jego stronę, wycierając ręce w fartuch, a Gordon zamykał bramę. Wyściskała go, wycałowała i stwierdziła, że wreszcie troszkę mu się utyło. Choć przecież widzieli się kilka dni wcześniej. Uścisnął Gordonowi dłoń i poszedł za Simone, nie wiedząc nawet, czy zamknął samochód. Nie zwrócił też uwagi na skaczące wokół niego psy. Był zupełnie skołowany. Nie spodziewał się, że spotka ją jeszcze kiedykolwiek. Ani tym bardziej tego, że zareaguje w ten sposób. – Mamo, wiedziałaś? – zapytał, zdając sobie sprawę, że już dawno powinien się odezwać. Nie patrzył na mamę, gdy stawiała przed nim solidną porcję obiadu i szklankę soku wiśniowego domowej roboty. Wypił duszkiem do dna.
- Ale, o czym synku? – Simone przysiadła zdziwiona naprzeciw Toma i utkwiła w nim uważne spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegła, że był jakiś nieobecny. – Co się stało? – odsunął talerz, opadając na oparcie.
- Lena. Wróciła.
- Ach – westchnęła nieco zakłopotana. – Byłeś w sklepie – orzekła bardziej do siebie niż do niego. Gordon dyplomatycznie opuścił kuchnię.
- Zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć? – czuł, że jego złość kierowała się nie w tą stronę, co powinna, ale nie mógł nic poradzić. Był zbyt rozdrażniony, zbyt skołowany, to zbyt bardzo zabolało, by mógł racjonalnie rozumować.
- A co miałam ci powiedzieć, Tom? To, że Lena zwaliła się tutaj z całą swoją rodziną i mieszka cztery domy dalej?
- Chociażby! – huknął pięścią w stół i gwałtownie poderwał się z miejsca. – Mamo, ta kobieta odebrała mi życie na niemal trzy lata, a ty nawet nie powiedziałaś mi, że zupełnie przypadkiem przeprowadziła się kilka domów dalej! Z Hamburga! – krążył po kuchni, masując skronie opuszkami. Rozbolała go głowa.
- To, że to właśnie ona dowiedziałam się przypadkiem, kilka miesięcy temu. Budowę zaczęli dwa lata temu, nie miałam pojęcia, kto to. Wprowadzili się jakieś pół roku temu. Jej matka to bardzo miła kobieta, ona sama też wydała mi się sympatyczna. Zmieniła się. Nie poznałam jej. Nawet o ciebie nie zapytała. To jej matka wygadała się, kiedy któregoś wieczoru siedziałyśmy przy nalewce Gordona – pod wpływem słów Simone zwalniał kroku, a ból głowy nieco zelżał. W końcu stanął i oparł się o szafkę.
- Przepraszam – Simone odwróciła się i posłała mu pokrzepiający uśmiech. Po czym wstała i go po prostu przytuliła. – Przestraszyłem się, że znów zniszczy mi życie – Simone delikatnie gładziła Toma po plecach, zupełnie jak wtedy, gdy był mały i śniło mu się coś niedobrego. Choć przecież już wtedy starał się być dzielny.
- Nie chciałam, żebyś się niepotrzebnie martwił synku – ucałowała Toma w skroń i kołysała dalej. Niechby ktoś śmiał stwierdzić, że to niemęskie. Gdybyś tam była, uznałabyś, że Tom w objęciach matki, to najpiękniejszy z widoków, jaki miałaś okazję zobaczyć. No, może poza tym, gdy pracował latem na budowie, ale nie czas na to. – Nie wiem, jakie mieli powody. Są tu, żyją, ale ich obecność nie wpłynie na twoje życie. Wasze drogi się rozeszły i ona nie ma prawa rościć sobie do ciebie praw. Ona już wybrała. Ty też. Och, a niechby spróbowała. Byłaby biedna, gdyby Scarlett dopadła ją w ciemnej uliczce. Wyobrażasz to sobie? – Tom parsknął śmiechem i zaraz odchylił głowę do tyłu śmiejąc się perliście. Od razu poprawił mu się humor. Simone poklepała go po ramieniu i wróciła na swoje miejsce. – Myślę, że Scarlett wystarczyłoby, żeby spotkała ją gdzieś, po prostu, a życie Leny byłoby w poważnym niebezpieczeństwie.
- Wydrapałaby jej oczy. Moja Maleńka rozniosłaby ją w pył za samo wspomnienie – niewypowiedzianie dumny z domniemanych poczynań brunetki, usiadł z powrotem i nabił na widelec brokuł. – Mamo? – skrzywił się w obrzydzeniu. – Przeszłaś na złą stronę mocy?
- Ojej, wybacz, nie powinno ich tam być więcej – Simone wstała i podała Tomowi nowy widelec. – Lena na pewno wie o tobie i Scarlett, więc pewnie dlatego, nawet nie próbuje się do ciebie zbliżyć, bo jak mniemam taki był zamysł budowy domu właśnie tu.
- A to dziecko? Widziałaś je?
- Myślisz, że..? – zapytała zdziwiona, zasłaniając usta dłonią. – Chyba nie myślisz, że…
- Widziałaś go? Widziałaś tego chłopca? – dopytywał na nowo podenerwowany.
- W przelocie. Ale chyba on nie jest…
- Nie wiem. Pozostaje mi mieć nadzieję, że jego ojciec jest brązowookim blondynem. 

26 listopada 2010

43. Świadomość własnego miejsca na ziemi.

Skinąwszy, uśmiechnął się uprzejmie i wyłączył się z rozmowy z mamą i Sophie. Rozprawy nad wnuczęciem, choć jeszcze nienarodzonym i całe to mamino-babcine ćwierkanie, były ponad jego siły. Upił swojej coli rozglądając się po pokoju. Impreza wydawała się być udana. Kiedy wraz ze Scarlett oprowadzali wszystkich po domu, tak zupełnie oficjalnie, zorientował się, jaki był duży. Zwiedzenie tych trzystu siedemdziesięciu pięciu metrów kwadratowych zajęło im trochę czasu, ale warto było, bo nasłuchali się trochę o swojej pomysłowości, zmyśle praktycznym i umiejętności łączenia klasyki z nowoczesnością, nie wyłączając wkładu architekta, ale podkreślając to, że nie dało się ukryć ducha, jakiego tchnęli w te mury. Oczywiście nie musiał usłyszeć tego wszystkiego, żeby być dumnym z ich wspólnego dzieła. Stworzyli dom. Założyli rodzinę. Razem. Od podstaw. To wciąż wydawało mu się monstrualną abstrakcją. Choć smakował tego życia codziennie od nowa, wciąż nie wierzył, że już od plus minus trzech lat był w stałym związku – swoją drogą dotąd nie miał zielonego pojęcia, od kiedy tak naprawdę byli parą, - lada chwila miał zostać ojcem, wybudował dom i wszystko było takie… prawdziwe i zupełnie nierealne jednocześnie. Wciąż był gitarzystą Tokio Hotel, ale nie w głowie już były mu imprezy, alkohol, jakkolwiek pojęty błogostan. Płacił rachunki, nauczył się nawet zmieniać uszczelki, wbijać gwoździe i reperować drobne usterki. Codziennie wracał do własnego domu, gdzie czekała na niego jego kobieta z domowym obiadem i słodkim uśmiechem albo wałkiem w pogotowiu, w zależności od nastroju. A one teraz zmieniały się w zastraszającym tempie. Jeśli przed ciążą Scarlett była charakterna, to na jej obecny stan nie miał dobrego słowa. W jednej chwili tuliła się do niego, wgniatając w niego swój spory brzuszek, a już za chwilę miała ochotę go zamordować za to, że niebo jest niebieskie. Ale to też lubił. W ogóle wszystko w niej lubił. Tak, jak lubił swoje obecne życie. Mieli przy sobie niemal wszystkich. Brakowało tylko dziewczyn Everett i Caroline, ale był Gustav, co go bardzo miło zaskoczyło, bo w ciągu ostatnich miesięcy zupełnie wypadł z obiegu. Jednak ostatnimi czasy budził się znów do życia. Powodem tego mogło być tylko rychłe wyjście Caroline z ośrodka. Odstawił swoją szklankę i zaczął powoli przechadzać się między gośćmi, jak na gospodarza przystało. Nie ma co ukrywać, że szukał przy tym też – a może głównie dlatego? – Scarlett. Gustav z Georgiem rozmawiali o czymś, jakby nieco oddaleni od reszty gości, Bill i Shie dyskutowali o czymś przy oknie. Po minie Billa nietrudno było wywnioskować, o kim mówili. Gordon i Dominik rozprawiali nad najnowszym modelem Audi. Natomiast Scarlett i Julie z Nico na rękach wyłoniły się z holu, szepcząc konspiracyjnie i chichocząc cicho. Cóż, babskie sprawy. A zaraz za nimi pojawiła się Liv, nieodzownie z aparatem w rękach i z niemal chorobliwą dokładnością dokumentowała całe przyjęcie. W końcu, czego się nie robi, żeby uniknąć konfrontacji z Georgiem. Te dwie nędzne istoty uciekały przed sobą, jak tylko mogły odkąd pojawiły się na przyjęciu. Liv niemal od razu schowała się za aparatem, a Georg nie odstępował Gustava na krok. Mógł tylko liczyć, że zdążą pójść po rozum do głowy, nim Liv znów wyjedzie. Zdecydował się zająć myśli, czymś znacznie bardziej przyjemnym, więc ponownie ulokował wzrok w Scarlett. Jakże on ją kochał. Opowiadała o czymś żywo, raz po raz pokazując na swój brzuch, a na jej buzi malował się uśmiech, ten który pojawiał się tylko wtedy, gdy mówiła o dziecku. Nie miał wątpliwości, co do tego, że Scarlett będzie cudowną matką. Uwielbiała dzieci, miała milion pomysłów na zabawy z Candy i z uwielbieniem zajmowała się Nico. Była cierpliwa, troskliwa i taka zupełnie oddana tym maluchom. Kiedy rozmawiali o tym, co będzie po przyjściu ich dziecka na świat, nigdy nie mówiła, że się bała, albo że była czegoś niepewna. Nigdy, prócz tej jednej nocy, kiedy pytała go, czy będzie z nią przy porodzie. Szła dzielnie do przodu, znosząc wszystkie niedogodności, bo wiedziała, że warto. Nie wierzył, by naprawdę podchodziła do tego wszystkiego zupełnie bez lęku, ale nie obnosiła się z tym. Jak wszystko, chowała to w sobie. A on bał się wciąż. Bał się, że skrzywdzi ją, dziecko albo siebie, że zrobi coś źle, że nie był gotów, że nie poradzi sobie w roli ojca. Był przerażony tym ogromem szczęścia, które na niego spadło. Wyczekiwał dnia, kiedy na świat przyjdzie ich pierwszy potomek, ale równie mocno obawiał się tej chwili. To nie było tak, że nie chciał, żałował, albo nie czuł się gotowy na ojcostwo. To wszystko nie to. On po prostu nie chciał zawieść, ze wszystkich sił nie chciał znów zawieść. Dlatego tak bardzo bał się, że nie podoła. Scarlett i dziecko, które w sobie nosiła, stanowili centrum jego świata. Myśl, że coś, cokolwiek mogłoby pójść nie tak, przyprawiała go o dreszcze. Spostrzegła go. Uśmiechnęła się szeroko i powoli ruszyła ku niemu. Długi, luźny sweter z dużym dekoltem, frywolnie odsłaniał jej jedno ramię i nieznacznie tuszował jej brzuch, który w obecnej chwili raczej nie sposób było ukryć. A Scarlett nawet nie próbowała tego ukryć. Dumnie prezentowała światu fakt, że zostanie matką, zupełnie jakby dokonała tego pierwsza, jedyna. Włosy spięte niedbale tuż nad karkiem dodawały jej swojego rodzaju delikatności, a całość dopełniały legginsy i płaskie, to warto zaznaczyć: płaskie baleriny. Rozłożył ramiona i zamknął ją w nich, gdy tylko znalazła się blisko niego. Mruknęła zadowolona, wtulając się w tors Toma.
- Do szczęścia brakuje mi tylko tego, żeby te dwa buce ze sobą wreszcie porozmawiały – zadarła głowę, by spojrzeć Tomowi w oczy. Dziś lazurowo niebieskie iskrzyły się wesoło i niemal cały czas uśmiechała się do wszystkich.
- Nawigacja chyba działa, jak należy, bo kiedy Georg zbliża się do Liv choćby na trzy metry, ona wieje gdzie pieprz rośnie i z wzajemnością.
- Brak mi słów. Moja siostra miewa odchyły, ale Geo? Ludzie świata – wywróciła teatralnie oczami, robiąc wielce zgorszoną minę. – Dobrze, że my nie traciliśmy czasu – uśmiechnęła się szeroko, mocniej obejmując Toma rękoma w pasie. Odpowiedział równie filuternie i musnął wargami czubek nosa dziewczyny.
- Bo my to my, Maleńka – odparł z powagą godną obwieszczania tajemnicy wszechświata i spojrzał na nią wymownie. Scarlett pokręciła przekornie głową i bucnęła Toma nosem w tors.
- Chyba zabiorę się za kolację, bo zanim to wszystko przygotuję, to minie z pół godziny.
- Pomóc ci?
- Nie, zagonię do kuchni Liv i Jul – delikatnie wyswobodziła się z objęć chłopaka, jednak nim odeszła, jeszcze raz spojrzała na niego zadziornie. – Daj mi buzi – uśmiechnęła się ujmująco i nadstawiła wargi ułożone w dziobek. Tom złożył na nich soczysty pocałunek uwieńczony głośnym cmoknięciem, co zwróciło uwagę ich matek. Spojrzały na nich jak na zakochanych małolatów i z pobłażliwymi uśmiechami wróciły do rozmowy.
*

Spoglądając w lustro, pociągnęła wargi krwistoczerwoną szminką. Wydęła je zalotnie, taksując swoje odbicie krytycznym spojrzeniem. Tuż przy kąciku górnej wargi spostrzegła odrobinę za dużo szminki, więc starła ją opuszkiem. Uznała, że była gotowa. Odsunęła się troszkę do tyłu, by móc w pełni przyjrzeć się swojej sylwetce. Dopasowana sukienka w bardzo ciemnym odcieniu morskiego, zdecydowanie kontrastującym z jej płomiennym odcieniem włosów i rdzawym kolorem szpilek, dobranym niemal idealnie do jej rudości. Założyła żakiet w odcieniu butów, oczywiście i w chwili, gdy spryskiwała się swoimi ulubionymi perfumami od Chanel, zadzwonił telefon. Taksówka czekała. Opuściła Ritza zabierając za sobą spojrzenia boyów hotelowych i kilku innych mężczyzn, których spotkała w recepcji. Tak właśnie było i być musiało; ona prowokowała, ona wzbudzała w nich szereg różnorakich emocji, niczym magnes przyciągając ich spojrzenia. I to ona odchodziła z podniesioną głową, w duchu świętując milionowy triumf. Każde kolejne spojrzenie utwierdzało ją w przeświadczeniu, że wygrywała z upływającym czasem. Niewątpliwie stały za tym dobre geny, w końcu była z Miodovów. Pamiętała osiemdziesięcioletnią babkę, która twarz miała ledwo muśniętą zmarszczkami i więcej werwy niż niejedna, o połowę młodsza kobieta. Siłę też miała. Doskonale pamiętała te razy, które jej nierzadko sprawiała. Blizna tuż nad prawym biodrem wciąż jej o tym przypominała. Wsiadając do taksówki musnęła opuszkami włosy, jakby sprawdzając czy kok wciąż się trzymał, a przecież nie było innej możliwości. Podała kierowcy adres i oparła się wygodnie na tylnym siedzeniu. Odkąd prowadziła Scarlett, w Berlinie była zaledwie kilka, może kilkanaście razy. Nie lubiła opuszczać Nowego Jorku. Od kiedy uciekła z Rosji, tam czuła się najpewniej. Jednak teraz przyświecał jej wyższy cel i choć wolałaby swoje jacuzzi z jakimś przystojnym Latynosem, siedziała w taksówce tłukąc się po Berlinie. Cel uświęca środki, Isobel. W gruncie rzeczy mogłaby wszystkie informacje związane z występem przekazać Scarlett telefonicznie, jednak miała ochotę pokazać się tam osobiście. Trochę szumu nigdy nie zaszkodzi. Kierowca wjechał w stosunkowo długą uliczkę, jakby nieco odsuniętą od zgiełku miasta. Summa summarum uwili sobie gniazdko w całkiem niezłym zaciszu, a żeby tego było mało, działka była obwarowana lepiej niż pałac prezydencki. Brakowało jej tam tylko fosy. Scarlett ceniła swoją prywatność, nie dało się tego ukryć. Aż dziw, że wciąż byli tam anonimowi. Zapłaciła taksówkarzowi i z efektownym trzaskiem zamknęła drzwi taksówki. Za bramą spostrzegła Toby’ego, który przypatrywał się pojazdowi odkąd pojawił się na horyzoncie. Przywołała na usta nonszalancki uśmiech i nieodzownie kołysząc biodrami, podeszła do niego. Nie musiała za dużo mówić, w końcu była menagerem Scarlett. Toby jakoś nigdy specjalnie nie był łasy na jej wdzięki, więc darowała sobie zbędne ceremoniały i powoli skierowała się długim podjazdem w kierunku domu. Idąc, czuła się jak w prywatnym lesie. Tylko brakowało, żeby przed oczami przebiegła jej jakaś sarna. To wszystko robiło wrażenie, bez wątpienia. Dom był ogromny, niczym pałac, a stylowa fasada notabene przykuwała uwagę. Scarlett nie raz rozpływała się nad ich wspólnym ‘gniazdkiem’, ale to, co zobaczyła przerosło jej oczekiwania. Isobel była pozytywnie zaskoczona, co stanowiło niebywałą rzadkość. Zbliżając się do schodów, usłyszała za sobą rytmiczne kroki ochroniarza. Nie odwróciła się, bo była wręcz pewna, że on wpatrywał się w nią. Po raz kolejny spojrzała na front domu i miała nieodparte wrażenie, że wkracza do ‘Tary’1. Nic dziwnego, w końcu tu też miała zastać Scarlett. Na skórze poczuła powiew wieczornego wiatru. Cienki żakiet nie bardzo chronił ją przed zimnem. Zadzwoniła do drzwi i poprawiła włosy. Czas na wielkie wejście.

Ktoś pogłośnił muzykę i goście zamiast oklapnąć po tak samo sytej, jak i pysznej kolacji Scarlett, dostali chęci do zabawy. Salon zmienił się w parkiet, a atmosfera rozluźniła się już zupełnie. Choć nie przewidywali niczego takiego, to spodobał mu się taki obrót rzeczy. Wszystkim języki rozwiązały się już przy kolacji, czego sprawcą mogło być tylko to wino, które podali i wcześniejsze drinki, a teraz, kiedy podali też inne alkohole, zrobiło się już zupełnie błogo i nieważko. Tom nie pił i wcale mu to nie przeszkadzało. Wina przy kolacji upił może dwa łyki, a potem przerzucił się na sok pomarańczowy. Nie musiał. Nie chciał. To on decydował. Postawił w barku dwie nowe butelki Jack’a Daniels’a i rozejrzał się po pokoju, Scarlett zniknęła mu z oczu. Za to Jul i Shie wywijali w najlepsze. Mama, Gordon i Sophie też przytupywali rozmawiając. Liv wciąż biegała z aparatem, a Georg, Bill i Gustav przypatrywali się wszystkiemu z kąta. Jako, że stał najbliżej drzwi, usłyszał dzwonek, co go zdziwiło, bo przecież Toby miał wchodzić bez pukania. Zamurowało go, ot co. Ostatnią osobą, którą spodziewałby się zobaczyć w tych drzwiach, była Isobel. Wyglądała jak zawsze nienagannie, prezentowała się jeszcze lepiej, niczym ta bogini i patrzyła na niego, jak na apetyczne ciastko, które zamierzała zaraz zjeść i robaka w jednym. Irytowało go to. Postarał się, by grymas, który mimowolnie musiał pojawić się na jego twarzy, umknął jej uwadze.
- Isobel?
- Niespodzianka – odparła powoli, tym swoim jedwabistym tonem opatrzonym iście amerykańskim akcentem z notabene rosyjskimi naleciałościami. Ciekaw był, czy irytował ją fakt, że nie wyzbyła się rodzimych cech.
- Nie da się ukryć – przepuścił ją w drzwiach i zamykając je, uchwycił podejrzliwe spojrzenie Toby’ego. Skinął jedynie głową. Niemal rzuciła w niego żakietem tak, że ledwo zdołał go złapać. Otaksowała go spojrzeniem, unosząc przy tym brew i zaraz rozejrzała się po holu.
- Zdumiewające – Isobel Bieglow Parker była pod wrażeniem, musiał zaznaczyć to w kalendarzu. Sekundy upływały nieubłaganie, a Scarlett nie wracała, choć bardzo starał się ściągnąć ją do siebie telepatycznie. Nie widząc innej możliwości, wskazał jej drogę do salonu pomimo tego, że była zupełnie oczywista. Nie chciał przebywać z nią dłużej sam na sam, bo Isobel go zwyczajnie krępowała. Czuł się przy niej nieswojo. Bycie potencjalną wisienką na torcie w jej wypadku mu zupełnie nie odpowiadało. Większą część rodziny Scarlett już znała, więc przedstawił ją kilkorgu pozostałabym, w tym matce i Gordonowi. Isobel wdała się w uroczą pogawędkę z Sophie i jego matką na temat talentu Scarlett, a on duszkiem opróżnił swoją szklankę coli. Nie miał pojęcia, co ta kobieta miała w sobie takiego, że tak bardzo się przy niej denerwował. Zobaczył ją na schodach. Powoli szła w dół, dyskutując o czymś z Julie. Musiały być u Nico. Nie potrafił się nie uśmiechnąć. Stał tak, z pustą szklanką w dłoni i przypatrywał się jej, jak kołysząc się na boki przeszła przez hol i zjawiła się w salonie. Czasami wydawało mu się, że niemożliwym było aż tak kochać, że to tylko najcudowniejszy ze snów i prędzej czy później się obudzi. Zbliżając się do niego, dostrzegła Isobel. Uniosła pytająco brew i posłała mu pytające spojrzenie. Wzruszył ramionami i odwrócił się, by móc poznać powód jej przyjazdu.
- Scarlett – kobieta uśmiechnęła się szeroko i serdecznie uścisnęła brunetkę. – Niespodzianka – mrugnęła do niej, nieustannie trzymając jej dłonie.
- Cieszę się, że jednak przyjechałaś, ale nie wierzę, że zrobiłaś to tylko po to, żeby obejrzeć nasz dom.
- Rozgryzłaś mnie.
- Więc chodź, porozmawiamy w kuchni, a potem Tom pokaże ci dom, okej? – spojrzała pytająco na niego, więc chcąc nie chcąc skinął głową. Poszedł razem z nimi, jednak trzymał się z boku. Oparł się o blat przy prostopadłej ścianie. – Mów, co znów wymyśliłaś? Miał być Today Show, a będzie? – zagadnęła, splatając ręce nad brzuchem.
- Oczywiście, że zaśpiewasz na Today Show. W niedzielę po przylocie zostawię cię w Plazie, załatwię kilka rzeczy związanych z występem, potem pojedziemy na soundcheck, zaś wieczorem wystąpisz u Letterman’a. W poniedziałek rano masz występ, a po nim osobiście zawiozę cię na lotnisko.
- Isobel, przecież takich rzeczy nie organizuje się na już – Scarlett patrzyła na nią wyczekująco, zaś menager dla podkreślenia swojego ulubionego momentu oczekiwania, uśmiechnęła się wszechwiedząco, a z jej miny można było wyczytani mniej ni więcej to, jak bardzo była niezastąpiona. Brunetka doskonale znała już te numery, wywróciła tylko oczami, rzucając Tomowi krótkie spojrzenie.
- Masz rację, ale to nie ja załatwiłam program tobie, ale program załatwił sobie ciebie. Kojarzysz tego ekstrawertycznego modela, o którym ostatnio było tak głośno? Tego Javiera Fontaine’a? – brunetka skinęła głową. – Zatem Pan Rozchwytywany w ostatnim momencie odwołał swoją obecność i potrzebowali kogoś, kto może go zastąpić.
- A tobie zrobiło się ich tak żal, że nie mogłaś odmówić – odparła z nutką ironii w głosie, uśmiechając się przy tym powątpiewająco.
- Pomyśl, przez najbliższe kilka, jeśli nie kilkanaście miesięcy nie wyścibisz nigdzie nosa, bawiąc się w dom. Skoro będziesz już w Stanach, jeden program chyba nie zrobi ci różnicy, prawda? – brunetka przez chwilę wpatrywała się w Isobel, rejestrując dwie rzeczy. Po pierwsze Isobel za każdym razem wydawała jej się bardziej zgorzkniała, a po drugie, co idzie za pierwszym, jej wrażliwość na czynniki spoza świata show-biznesu były równe zeru. Im bliżej porodu, tym Scarlett bardziej bała się wychodzić z domu, ale z drugiej strony ciągnęło ją na scenę. Dawno nigdzie nie śpiewała i perspektywa dwóch występów była bardzo kusząca.
- Masz rację, mogę wystąpić, ale musisz przygotować się na to, że będziesz towarzyszyć mi przy porodzie – uśmiechnęła się cwano, puszczając swojej menager oczko i jakby trochę ociężale podeszła do Toma. Starała się być zwinna, lekka i powabna, by bardzo nie odstawać od niemal idealnej Isobel, ale po tak ciężkim dniu i przede wszystkim w tak zaawansowanej ciąży to graniczyło z cudem. Uśmiechnęła się czule, stając tyłem do niej i pociągnąwszy poły jego koszulki w swoją stronę, musnęła jego wargi. – Oprowadzisz Isobel? Ja muszę usiąść.
- Odpocznij, kochanie – Tom przytulił Scarlett na krótką chwilę, a wypuszczając ją z objęć, ucałował ją w czoło. Wychwycił spojrzenie Isobel, pełne drwiny i jakby niedowierzania. Leniwie ruszył przodem. Udał się na piętro pokazując jej tam najpierw pokoje gościnne, nie wszystkie rzecz jasna, bo zaglądanie do każdego z osobna, zajęłoby im zbyt dużo czasu. W przeciwległym skrzydle zaprezentował jej ich własną sypialnię, niewykończony pokój dziecinny i te, które w przyszłości również miały się nimi stać. Isobel nieco sceptycznie przyjęła ich plany dotyczące dzieci, co go raczej nie dziwiło. Przechodząc obok wejścia na strych napomknął o kartonach i wszelakich pudłach znajdujących się tam, co summa summarum interesujące nie było. W ogóle wydawało mu się, że Isobel nie była ani trochę zainteresowana tym, co mówił. Jeśli siliła się na jakiś komentarz, to nie był zbyt wyczerpujący. Celowo ominął większość sypialni, bo – choć pewnie niesłusznie – odnosił wrażenie, że czerpała przyjemność z tego, że odrobinę peszył się, gdy zachodzili do którejś z nich. Isobel miała w sobie coś, co zabijało pewność siebie nawet w nim. Nie miał zielonego pojęcia, czym była ta przypadłość. Tłumaczył to sobie jej wiekiem i doświadczeniem, rosyjskimi korzeniami i zmaganiami z życiem. Jednak bez względu na to, czym to było nie lubił sytuacji, gdy zostawał z nią sam. Zademonstrował działanie karuzeli, która miała zawisnąć nad łóżeczkiem, ale kobieta nawet na nią nie spojrzała. Otaksowała spojrzeniem najpierw pokój, a później jego, po czym wyszła.
- Isobel, nie traćmy czasu, skoro nie interesuje cię oglądanie tego wszystkiego. Nie ma problemu – wzruszył ramionami, zamykając drzwi pokoju dziecinnego.
- Nie traćmy czasu, mówisz – odparła powoli, jakby ochryple, na końcu rzucając jakimś rosyjskim słowem, na dźwięk którego uśmiechnęła się do siebie.
- Słucham? – zapytał, splatając ręce na torsie.
- Nie tęsknisz za swoim dawnym życiem, Tom? Jako rockman z krwi i kości musiałeś się dobrze bawić. Nie żal ci tego wszystkiego na poczet pampersów? – uśmiechnęła się ironicznie, stając tuż przed nim.
- Ani trochę – odparł zgodnie z prawdą, nieprzerwanie podtrzymując jej spojrzenie. – To, co mam teraz, jest bez porównania lepsze. To się nazywa miłość, Isobel. Nie wiem, czy kojarzysz takie słowo.
- Wydaje ci się, za parę lat się przekonasz. Wasza bajka nie będzie trwać wiecznie. Cały ten dom, wielkie wyznania, wielka miłość, dziecko, to minie i zostaną ci alimenty.
- Zaś mi się wydaje, że twoim zadaniem jest zarządzanie karierą muzyczną Scarlett, więc trzymaj się tego. Jeśli nie masz ochoty już niczego oglądać, możemy wracać – odrzekł chłodno, wiedząc już doskonale, jakie plany miała wobec niego pani menager.
- Nie widziałam jeszcze wszystkiego – odparła zadziornie, gdy odszedł już kilka kroków. Odwrócił się, spoglądając na nią pytająco. Isobel otaksowała go spojrzeniem, przez dłuższą chwilę zatrzymując wzrok w miejscu, gdzie rozchodził się materiał jego koszuli.
- Wiesz, dotąd sądziłem, że masz klasę – rzucił, jakby urażony. – Nie zapominaj, że mogłabyś być moją matką, Isobel – po tym po prostu odszedł zostawiając ją frywolnie opartą o framugę drzwi. Odprowadziła Toma wzrokiem, śmiejąc się do siebie. Porównał ją do swojej matki. Ta wiejska kobieta, niby wielka artystka miałaby być jej równa? Wyjęła z torebki szminkę i mocniej umalowała usta. Spojrzała w odbicie małego lusterka. Upokorzył ją, a Isobel Bieglow Parker nie robi się takich rzeczy. Nie robi. Odepchnęła się lekko od drewnianej powierzchni i kołysząc biodrami wróciła na przyjęcie. W końcu była idealna, nawet, gdy nikt nie patrzył.

Siedząc pomiędzy Billem i Gustavem opróżniła już kolejną z rzędu szklaneczkę Jack’a Daniels’a. Nie lubiła whisky, ale jej gorycz utwierdzała ją w przekonaniu, że istnieje coś bardziej nieprzyjemnego niż ostatnie tygodnie jej życia. Spojrzała na aparat, nawet nie chciało jej się robić zdjęć. Dolała sobie znów, uzupełniając puste szkło chłopaków.
- Coś smęcicie panowie. Wypijmy – uniosła szklankę w geście toastu. – Nie mam pomysłu na toast, ale każdy dobry powód nie jest zły – odparła i nie czekając ani na Billa ani na Gustava wypiła do dna. Obaj spojrzeli po sobie wymownie, pociągając po łyku.
- Chciałem zaproponować toast o szczyptę rozumu dla ciebie i tego bubka zajętego liczeniem liści na drzewie – Gustav wskazał ruchem głowy szatyna wpatrującego się w ogród. – Rozmową z nim wskórałabyś więcej, niż piciem i tą zabawą w kotka i myszkę, którą urządziliście dziś wieczorem.
- Wyjaśnij mi coś, Gustav – gwałtownie odwróciła się w stronę blondyna, przez co na krótką chwilę straciła równowagę. Kiedy ją odzyskała spojrzała mu w oczy wzrokiem pełnym zgryzoty i mętnym od alkoholu? – Dlaczego wszyscy wpieprzają się w moje życie sądząc, że wiedzą lepiej, co jest dla mnie dobre? – odparowała nie do końca wyraźnie głosem drżącym z emocji.
- Bo ci wszyscy – zaczął Bill wytrzymując jej chłodne spojrzenie. – Bo ci wszyscy widzą, jak bardzo cierpisz. I nie mogą zrozumieć, dlaczego odrzucasz szansę na szczęście, gdy masz je na wyciągnięcie ręki – powiedział spokojnie widząc jej narastające wzburzenie, po czym dodał. – Dałbym dużo, żeby mieć wybór, Liv.
- Gdybym mógł tak po prostu być z Caroline, tak jak ty możesz być z Georgiem, uważałbym się za największego szczęściarza na świecie – Gustav dorzucił natychmiast widząc jak cała bojowość Liv opada.
- Co innego – ciągnął wokalista – gdybyście się nie kochali, ale to widać na kilometr, Liv. Widzę, jak spoglądasz na niego, gdy myślisz, że nikt nie patrzy i widzę też, że on robi to samo. Może to faktycznie jest nudne. Może faktycznie nie powinniśmy wciąż powtarzać tego samego, ale wiedząc, jak cenna jest miłość, jak cenna jest możliwość kochania, nie mogę znieść, jak sama ją sobie odbierasz. To twoje życie i masz prawo robić z nim, co zechcesz, ale ranisz nie tylko siebie. Odbierasz szczęście również jemu. Jesteś już dużą dziewczynką, więc zachowuj się tak, jak na dużą dziewczynkę przystało – dopił swoją whisky i poklepawszy dziewczynę po kolanie, wstał i odszedł. Gustav powielił to, co zrobił Bill zostawiając Liv sam na sam ze wszystkimi trudnymi myślami, których żadna ilość alkoholu zagłuszyć nie była w stanie. Nerwowo odstawiła szklaneczkę na stolik i zgarnąwszy z niego papierosy, wyszła na taras.

Chłodny, wieczorny wiatr skuł jej ciało gęsią skórką, gdy tylko zamknęła za sobą drzwi. Drżącymi dłońmi usiłowała odpalić papierosa, ale jak na złość płomień wciąż gasł. Klęła niewyraźnie, trzymając między wargami tytoniową rurkę i jedną dłonią starała się osłonić nikły płomień. Niespodziewanie pomogły jej dłonie, które znała aż za nad to. Georg osłonił ogienek, odpowiadając niemrawym uśmiechem, na jej zdziwione spojrzenie, gdy już zaciągnęła się papierosem.
- Nie śledzę cię, wyszedłem zapalić chwilę przed tobą.
- Okej – mruknęła, wbijając wzrok w swoje trampki.
- Na długo przyjechałaś? – zagadnął po niezręcznej chwili cieszy.
- Wracam po ślubie Jul i Shie’a.
- Pracujesz tam na stałe? – nie ustępował. Zdeptał niedopałek chowając ręce do kieszeni spodni. Nie patrzył na nią, tak było łatwiej.
- Na razie tak, ale ‘Vogue’ zaczyna mnie nudzić.
- Nie wierzę, by zdjęcia mogły przestać cię interesować.
- Nie zdjęcia, a gazeta. Wciąż robię to samo. Fotografuję tylko te wychudzone dziewczyny albo zakochanych w sobie paniczyków, którzy myślą, że są tacy jedyni i niepowtarzalni, ale tak naprawdę wszystkim równo współczuję. To fajna robota, ale wciąż robię to samo. Planuję, a później wykonuję sesje, nie rozwijam się – westchnęła, kopiąc czubkiem buta wilgotną ziemię. – Do dupy – niczym skarcone dziecko zaczęła mazać czubkiem buta po kafelkach.
- Nie odzywałaś się – odparł, uznając, że to już ten moment.
- Ty też nie – wzruszyła ramionami, spoglądając krótko na szatyna.
- Z mojej strony nic się nie zmieniło, Liv – zebrał w sobie całą odwagę podnosząc na nią swój wzrok. I ku swemu zdziwieniu napotkał parę zaszklonych granatowych oczu wpatrujących się w niego intensywnie.
- Chodźmy stąd – rzuciła prędko łamiącym się głosem, a on poszedł. Poszedł za nią i był pewien, że mógłby tak iść nawet i do samego piekła.

Zaległa cisza, która naraz stała się ogromnym kontrastem dla zgiełku kilku minionych godzin. Ostatni goście, czyli Sophie, Simone, Gordon i Dominik, odjechali. Po wszystkim został niewielki bałagan i sterta naczyń do pozmywania. Jednak to wszystko nic w porównaniu do sukcesu ich pierwszego oficjalnego przyjęcia! Tom zamknął drzwi, a Scarlett wyłączyła muzykę. Spotkali się przy schodach, posyłając sobie czułe uśmiechy i w błogim milczeniu wspięli się na piętro. Po drodze Tom przymknął kilka par mijanych przez nich drzwi, nim oboje zniknęli w tych prowadzących do ich sypialni.
- Udaaaało sięęę – mruknęła przeciągle zarzucając chłopakowi ręce na szyję. Przytulił ją, szczelnie zamykając w swych objęciach. Brzuch Scarlett nieodmiennie słodko zmiażdżył jego własny. Czując ją tak blisko wróciła mu stuprocentowa pewność, że wszystko było w należytym porządku, że wszystko było dobrze. Scarlett wtuliła się w Toma opierając głowę na jego ramieniu, a on delikatnie gładził jej plecy.
- Nie mogło być inaczej – odparł po chwili. – Teraz, kiedy nasz domek został ochrzczony, musi nam się wieść sielsko i anielsko.
- Domek – prychnęła mu w szyję, na co Tom odpowiedział śmiechem. – Łagodne określenie, ale podoba mi się. Mama uznała, że kiedy obeszliśmy całość, bolały ją nogi – uśmiechnęła się, gdy Tom wtulając nos w jej włosy, ucałował ją w czubek głowy. – Liv i Geoś zniknęli ze trzy godziny temu.
- Myślisz, że finał był ten sam?
- Jestem tego pewna – zafrasowała się. Z nietęgą miną odsunęła się nieco od Toma, lecz tylko na tyle, by móc spojrzeć mu w twarz. – Ona znowu wyjedzie, a on zostanie i oboje będą nieszczęśliwi.
- Liv dopiero przyjechała, będą się widzieć prawie codziennie, może to coś zmieni. Ty się wciąż tym martwisz, a oni i tak robią swoje. Nie możesz się tym tak przejmować – przesunął policzkiem po czole brunetki, wargami musnął skronie i policzki, wciąż mocno tuląc ją do siebie. Westchnęła cicho pod wpływem tego dotyku, a on uśmiechnął się spoglądając w jej wielkie, mieniące się turkusem oczy.
- Wiem i to mi się nie podoba, bo powinni mnie słuchać, bo przecież chcę dla nich dobrze! – obruszyła się patrząc na Toma spod byka. Pokręcił pobłażliwie głową, uśmiechając się pod nosem. Iście dziecinny ton i ta mina roztopiłyby każde nawet najbardziej zatwardziałe serce. Wiedział coś o tym, bo jego własne już od dawna było jedną wielką paćką.
- Oni muszą sami do tego dojść. Niech się męczą, skoro tak bardzo tego chcą. A tymczasem zostawiamy państwa Nie Będziemy Ze Sobą, Chociaż Nie Możemy Bez Siebie Żyć, musisz odpocząć, Maleńka – pocałował Scarlett w czoło, a ona westchnęła rozkosznie, gdy wargi Toma muskały jej skórę odrobinę dłużej niż powinny.
- Moje nogi mają dosyć, aż boję się na nie spoglądać – jęknęła. – Choć w sumie i tak niewiele bez lustra zobaczę – przytrzymała się Toma i zsunęła ze stóp baletki, po czym z ciężkim westchnieniem starała się przyjrzeć swoim łydkom. – Mów mi ‘Bańko Stańko’. – Tom obrzucił spojrzeniem zgrabne nogi brunetki, fakt faktem nieco spuchnięte, ale dla niego wciąż tak samo pociągające. – Nie mam kostek. Czy ktoś widział moje kostki?! – odeszła powoli, jakby nieco niezdarnie, kolebiąc się na boki. Nim zniknęła w łazience mamrocząc zaciekle pod nosem, zdjęła sweter, niedbale rzucając go na podłogę. Odprowadził ją spojrzeniem i w tej samej chwili naszła go myśl, że cuda jednak się zdarzają. W pomieszczeniu obok rozległ się szum wody i dopiero wtedy Tom zajął się sobą. Podniósł sweter Scarlett, zdjął własne ubranie i nie myśląc o niczym więcej wszedł na podest, na którym stało ich łóżko. Trafniejszym określeniem byłoby łoże, bo zmieściłyby się w nim ze cztery osoby, ale nie bądźmy małostkowi. Rzucił się na nie i przymknął powieki. Trwał tak kilka chwil wsłuchując się w dźwięk wody w łazience, swój własny oddech i starał się uspokoić myśli. Dzień był długi i trudny. I szczerze powiedziawszy miał tremę. W końcu nie często przyjmuje się najbliższych w swoim własnym, nowo wybudowanym domu. Choć wszyscy widzieli go już wcześniej, teraz gdy zebrali się razem, by uczcić tą sposobność, wydarzenie nabrało jakby większej rangi. Pierwszy raz mieszkał bez Billa i choć minęło już sporo czasu odkąd się wyprowadził, to dopiero podczas imprezy uświadomił to sobie tak naprawdę. I w sumie tęsknił za nim. Przypatrywał się bratu, dostrzegł zmiany, jakie zaszły w nim, w nich obu. Stali się dorosłymi facetami mającymi zupełnie dorosłe problemy. Ostatnie osiem lat uciekło nie wiedzieć kiedy i skoro wpadł w tą zadumę, uznał, że czas poukładać do końca wszystkie sprawy, ale nie to teraz najbardziej nie dawało mu spokoju, a raczej mąciło go. Jeśli cały dzień opatrzony był przyjemnym podenerwowaniem, tak pojawienie się Isobel i jej zachowanie zbudziły w nim niepokój. Nie miał zamiaru roztrząsać tego, bo był pewien, że wyraźnie dał jej do zrozumienia swoje stanowisko, ale posunęła się do tego, by pod dachem Scarlett usiłować flirtować z jej chłopakiem, to było w tym już coś nie tak. Nie zamierzał jej o tym mówić, bo nie miał zamiaru również dopuścić do tego, by podobne zdarzenie znów miało miejsce. Jednak gdyby… wszystko, co stałoby się, gdyby się stało rozpłynęło się gdzieś w jego myślach, gdy do pokoju weszła odziana jedynie w bieliznę Scarlett. Fakt faktem, ta którą nosiła teraz była zupełnie innych rozmiarów i faktur niż ta sprzed ciąży, ale na niej wszystko wyglądało pociągająco. A teraz, gdy była tak słodko rozlana i zaokrąglona, roztaczała się wokół niej trudna do sprecyzowania aura błogości i delikatności. Uwielbiał ją taką. Wielbił ją zawsze, ale teraz... była tak niesamowicie cudowna z tymi spuchniętymi łydkami, ogromnym brzuchem, znacznie pełniejszymi piersiami i jeszcze bardziej niż zwykle pulchnymi policzkami. Czując na sobie spojrzenie Toma odwróciła się i naciągnąwszy na siebie jeden z jego ogromnych podkoszulków, ociężale dostała się do łóżka. – Twoje dziecko potrzebuje masażu – uśmiechnęła się niewinnie unosząc nieco jedną nogę.
- Już niedługo nie będziesz mogła się nim wyręczać – nie przyszło mu nawet na myśl protestować, bo uwielbiał jej stopy – należałoby postawić pytanie, czego w niej nie uwielbiał – i chełpił każdą sposobność, gdy mógł mieć z nimi do czynienia. Droczył się z nią ciągnąc za zabawnie długie paluszki. Przysiadł na ugiętych nogach naprzeciw Scarlett, układając jej własne na swoich udach. Ujął jej jedną stopę i począł ją delikatnie masować. Z wyrazem błogiej ulgi na twarzy zamknęła oczy mrucząc jak kotka. Zaśmiał się pod nosem i czule ucałował wewnętrzną część śródstopia. Kolejne minuty delektował się jej westchnieniami, pomrukiwaniami i śmiechem, gdy interesował się jej palcami.
- Chyba mu się spodobało, bo się obudziło – odparła czując coraz silniejsze ruchy. Nakryła dłońmi brzuch i zaczęła gładzić go powolnymi, metodycznymi ruchami. – Zauważyłam, że zaczął obniżać mi się brzuch. Trochę wcześnie.
- Mam nadzieję, że zaczekacie do twojego powrotu.
- Ja mam nadzieję, że zaczekamy do terminu – mruknęła skonsternowana.
- Może nie powinnaś lecieć? – spytał zatroskany. Scarlett niechętnie zabrała nogi i podniosła się do pozycji siedzącej. Na czworaka zbliżyła się do Toma i usadowiła mu się na kolanach, wcześniej zostawiwszy na jego ustach krótki pocałunek.
- Muszę, chcę, powinnam. Będzie ze mną lekarz. W poniedziałek zobaczysz nas wciąż dwa w jednym. Nasze maleństwo jest grzeczne i poczeka.
- Tak, na pewno – zakpił. – Po mamusi.
- Oczywiście – uśmiechnęła się szeroko. – Przecież nie po tatusiu.
- Jesteś okropna – obruszył się.
- Wredna, zgryźliwa i bez kostek, ale za to mnie kochasz – roześmiał się, mocniej przytulając ją do siebie i złożył na wagach dziewczyny czuły pocałunek.
- Za te kostki najbardziej.
- Następnym razem ty będziesz w ciąży i to ja będę się z ciebie śmiać – pokazała Tomowi język i energicznie wyswobodziła się z jego objęć, kierując się prosto pod puchową kołdrę.
- Ja nie wyglądałbym tak uroczo jak ty – mrugnął do niej, wsuwając się pod przykrycie i szczelnie okrył najpierw Scarlett, a potem siebie, po czym ułożył się na boku i objął ją, gdy ułożyła się plecami do niego. Uścisk zamknął na jej brzuchu splatając jej dłoń ze swoją.
- Komplementami mnie nie przekonasz i tak rodził będziesz ty – zastrzegła, gdy uznając się za wygraną zamknęła oczy.
- Myślę, że niewiele masz do gadania w tej kwestii, Maleńka – zaśmiał się Scarlett w szyję łaskocząc ją troszkę i ucałował jej skórę tuż pod uchem.
- Jesteś paskudny, dlaczego musisz tak brutalnie sprowadzać mnie na ziemię? – odwróciła głowę spoglądając na Toma niby to z wielką pretensją.
- Bo ze mną tu na ziemi będzie ci o niebo lepiej – odparł zupełnie poważnie, by zaraz czule musnąć jej wargi. Jego pocałunek najpierw był subtelny, czuły, a nawet leniwy, by przeistoczyć w namiętny pokaz uczuć, które oboje włożyli w tą pieszczotę.
*

Na początku był strach…

Zaparzył świeżą kawę i napełniwszy kubek usiadł przy stole. Naprzeciw kalendarza. Jego wzrok automatycznie padł na wyraźnie zakreśloną czerwonym mazakiem datę. Tą datę. Wydawało mu się, że przywykł już do świadomości tego, co miało nadejść. Bo z tym było jak z raną. Kiedy się skaleczysz, krwawi mocno, czujesz ból i ciężko ci zatamować krwotok, ale z czasem ustaje. Stopniowo zasycha, najpierw na brzegach, później na środku. Ból powoli mija, przyzwyczajasz się do niej. Staje się częścią twojego ciała. Jest tak dopóki nie naruszysz jej w jakiś sposób odrywając strup. Wtedy krew sączy się z niej od nowa i cały proces wraca do początku. Tak było z Billem, gdy spoglądał na kalendarz. Rana rozsierdzała się, ból wracał, nawet większy niż za poprzednim razem. A on pomimo tego nie potrafił nie patrzeć na ten wyraźnie zakreślony dzień. Nie potrafił zdjąć kalendarza. Upił spory łyk gorzkiego napoju i sparzył język. Odstawiając gwałtownie kubek rozchlapał go na blacie. Zaklął siarczyście sięgając po ręczniczek, a nieuważnie ścierając blat trącił kubek i wylał kawę do reszty. W ostatniej chwili chwycił naczynie, nim spadło ze stołu. Z ust Billa popłynęła wiązanka niecenzuralnych słów, gdy z głośnym trzaskiem odstawił kubek do zlewu i ścierał rozpływającą się we wszystkie strony czarną ciecz. Pochlapał spodnie i koszulkę, brudny ręcznik zostawił na blacie. Wyszedł. Miał dosyć.
Ze stolika w dziennym zabrał papierosy, nie miał pojęcia czyje i wyszedł na balkon. Palił jednego, drugiego, trzeciego i kolejnego, starając się odnaleźć w głowie racjonalne wytłumaczenie tego, co działo się z nim w ostatnim czasie. Nie spał, nie jadł, nie mógł zebrać myśli. Żywotność odzyskiwał tylko wtedy, gdy widywał się z nią. Choć i to nie było normalne, bo pokłócili się już kilka razy, co przecież było zupełnie do nich niepodobne. Apogeum wszystkiego miało nadejść już za kilka dni, a on nie potrafił cieszyć się z ostatnich chwil życia. Tak życia, bo bez niej miała zostać mu już tylko pusta egzystencja. Jakkolwiek patetycznie brzmiało to nawet w jego myślach, tak po prostu było. Czuł, jak z każdym dniem ulatywała z niego wola życia brutalnie wypędzana świadomością rychłego rozstania. Wcześniej był pewien, że po rozstaniu z Rainie będzie mu ciężko, że nauka życia bez niej będzie długa i trudna, ale nie spodziewał się, że stanie się wrakiem człowieka już przed jej odejściem. Za wszelką cenę nie chciał, by zapamiętała go rozeźlonego, z podkrążonymi oczami i ziemistą cerą. Pragnął, by ich ostatnie dni opływały w bliskość, jakąkolwiek, jaką mogła mu dać. Wszystko było nie tak. Jednocześnie chciał, by było już po wszystkim i by dzień rozstania nie nadszedł nigdy. Gubił się i nie potrafił ogarnąć tego, na co sam się powołał. Pomagała Shie’owi dopinać wszystkie sprawy na ostatni guzik, bardzo dużo rozmawiał z Rainie, jakby chcąc przygotować ją na to, co miała zastać za oceanem i nacieszyć się nią; jej obecnością, czułym wyrazem miodowych oczy i słodkim uśmiechem, radością Candy i beztroską nieświadomością, którą stanowiła dla niej wycieczka do obcego kraju. Troszczył się o wszystkie sprawy, nawet nie pozwalając sobie zapragnąć, by ktoś zatroszczył się o niego. Choć tak bardzo tego potrzebował.
W ustach poczuł gorycz, a w paczce skończyły się papierosy. Była piąta rano, dwudziestego szóstego marca. Zostało mu osiemnaście dni. Potarł twarz dłońmi, przesunął nimi po włosach wszczepiając w nie palce. Musiał coś zmienić. Musiał coś zrobić. Coś, dzięki czemu te osiemnaście dni pozwoli mu przetrwać resztę życia.
W tylnej kieszeni spodni odnalazł telefon. Wyjął go i otworzywszy klapkę wdusił przycisk przenoszący go do książki telefonicznej. Bardzo długo przeskakiwał z kontaktu na kontakt, aż wreszcie wybrał ten jeden jedyny. Zielona słuchawka, wybieranie i oczekiwanie na akceptację połączenia, ale Bill wiedział, że nikt nie odbierze. Cierpliwie czekał, aż uruchomi się automatyczna sekretarka.
- Cześć. Wiem, że cię nie ma w domu, dlatego dzwonię. Gdybym zatelefonował na komórkę, zaraz byś tu przyjechała, a ja nie zniosę żadnego współczucia. Zabiłoby mnie, dlatego nie złość się na siebie, że tymczasowo nie zabrałaś linii stacjonarnej do Berlina. Jest mi bardzo ciężko i pomyślałem, że kto, jak kto, ale ty mnie wysłuchasz i trochę zrozumiesz. Scarlett i Tom jedzą sobie z dzióbków i są tak szczęśliwi, że aż przykro. Gustav i Georg sami mają niezliczoną ilość problemów, o Liv nawet nie myślę, a przecież Shie’a i Julie nie mogę niepokoić tuż przed ślubem. Shie by mnie zrozumiał, ale i tak pomógł mi, aż za nad to, a ty mamo… wiem, że wysłuchasz tą wiadomość, a później skasujesz. Wiem, że nie oddzwonisz i nie zaczniesz podnosić mnie na duchu, bo wiesz, że przez to byłoby mi ciężej. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale ja wcale nie chcę, żeby ona wyjeżdżała. Wiem, to absurd. Sam zorganizowałem to wszystko, sam walczyłem o to, żeby Hans Frommer raz na zawsze zniknął z jej życia, ale z każdym kolejnym dniem bardziej uświadamiam sobie, że nie będę umiał bez niej żyć… - na policzku poczuł coś mokrego, zacisnął dłoń w pięść i wepchnąwszy ją do kieszeni spodni mówił dalej. – Wiesz, Rainie jest jak powietrze. Tak naprawdę nigdy nie byliśmy razem. Nigdy nie mogłem jej tak naprawdę dotknąć czy przytulić, ale ona jest dla mnie wszystkim. Z całych sił pragnę jej szczęścia i wstyd mi, że teraz wolałbym, by została, by nic się nie zmieniło! Bo co ze mnie za człowiek, skoro chcę by żyła z tym bandytą pod jednym dachem?! Mamo.. ja już sam nie wiem, co jest dobre, a co złe. Nie wiem jak powinienem postępować. Nie wiem, co robić ze sobą, bo już zwyczajnie wariuję. Na samą myśl, że zniknie z mojego życia, ogarnia mnie panika. Co będzie, kiedy ona faktycznie odejdzie? jestem zmęczony, tak bardzo zmęczony, że nie mam nawet sił spać. Przerósł mnie mój własny zapał, bo działając nie miałem pojęcia, że to wszystko się tak skończy, choć przecież analogicznie, dążyłem do tego, by tak było. Chcę by zapamiętała mnie we w miarę dobrym stanie, a wciąż powtarza, że coraz gorzej wyglądam. Choć z nią nie jest lepiej. Schudła, ma wciąż podkrążone oczy. Nie miałem pojęcia, że całe to przedsięwzięcie doprowadzi nas oboje do takie stanu. Zaczęliśmy się nawet kłócić! – prychnął. – Rozumiesz? My! To wszystko mnie przerasta i nie umiem już nad wszystkim panować. Boję się, że przez to coś przeoczę, że coś ominę i plan legnie w gruzach, a Rainie zacznie grozić niebezpieczeństwo. Wciąż pokazuję, że nie martwię się i wszystko mam pod kontrolą, ale tak naprawdę panicznie się boję.. mamo, boję się.. – westchnął ciężko podnosząc wzrok na wciąż otulony zmrokiem Berlin. Miasto wolności najciaśniejszą z klatek. – Im bliżej tego, bym wreszcie ofiarował jej wolność, czuję, że sam siebie niewolę. Duszę się. Przepraszam, mamo. Nie powinienem, ale już nie mogłem dłużej nic nie mówić.. muszę się odświeżyć, przyprowadzić do porządku, bo za trzy godziny jadę po dziewczyny. Kocham cię, mamo. Dziękuję, że mnie wysłuchałaś – nacisnął czerwoną słuchawkę i niedbale wsunął aparat do kieszeni. Potarł dłońmi wilgotną twarz i dopiero wtedy uświadomił sobie, jak bardzo skostniał. Przestał czuć. Na krótką chwilę pozwolił powiekom opaść. A potem biorąc głęboki oddech wrócił do mieszkania, by wziąć gorący prysznic.

…strach jest u kresu drogi.2
*

Pierwsze promienie porannego słońca wkradły się przez niezaciągnięte rolety. Pierwszym co dostrzegła po przebudzeniu, był fikuśny cień padający na stalowoszare ściany. Wpatrywała się w niego przez chwilę koncentrując się na tym, gdzie była i jak się tam znalazła. Silny ból głowy przypomniał jej o ilości alkoholu, który wypiła minionej nocy, o tym gdzie go wypiła, z kim i co działo się potem. Wszystkie zdarzenia zaczęły układać się w jej głowie w jedną całość. Drogę do mieszkania też pamiętała i to co robiła, gdy się w nim znaleźli jeszcze dokładniej. Uniosła głowę, żeby rozejrzeć się po pokoju, ale pulsowanie w skroni zaskoczyło ją z taką siłą, że niemal od razu opuściła ją na poduszkę głośno sapiąc. Obudził się, mocniej objął ją ramieniem i jakby dopiero wtedy uświadomił sobie, co stało się tej nocy. Czując pod opuszkami jej gładką skórę, Georga przeszedł dreszcz. Spojrzał na Liv kątem oka. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w sufit. Kołdrą nakryła się niemal po samą szyję zaciskając dłonie na poszwie. Szatyn odwrócił się na bok i przygarnął ją do siebie. Spojrzała na niego posyłając mu czuły uśmiech.
- Długo nie śpisz? – zagadnął ją swym głębokim, lekko ochrypłym głosem, a Liv poczuła echo jego słów w koniuszkach wszystkich nerwów. Przekręciła się na bok układając przodem do niego. Złożyła dłonie na jego torsie spoglądając szatynowi w oczy.
- Nie, przed chwilą się obudziłam – mruknęła sennie, a on jakby przekonawszy się, że to wcale nie sen, ucałował Liv w czoło wciągając nosem jej zapach.
- Bądź, Liv. Bądź już – wyszeptał tuląc ją do siebie. Tembr głosu Georga w połączeniu ze znaczeniem jego słów sprawiły, że coś ścisnęło ją w gardle. Wciągnęła gwałtownie powietrze, ale na niewiele to się zdało, bo wraz z nim poczuła jego zapach, co wcale nie ułatwiało jej bycia dzielną.
- Jestem tu przecież – powiedziała cichutko z całych sił pragnąc, by to wystarczyło.
- Bądź na zawsze – upierał się mocniej zamykając ją w swoich objęciach, jakby bał się, że ucieknie.
- Georg… - nie mogąc dłużej patrzeć w jego przepełnione smutkiem oczy, skryła twarz w kątku jego szyi, usilnie starając się uspokoić.
- Nie proś mnie, bym przestał. Póki ty będziesz wracać, ja będę prosił, byś została. – Liv nie odpowiedziała. Mocniej wtuliła się w niego, a w kilka chwil później poczuł, jak po jego szyi spływało coś mokrego. Uśmiechnął się. Nie uciekła.
*

Błyskały flesze, wszystkie kamery, aparaty i telefony komórkowe poszły w ruch, gdy przez berlińskie lotnisko w asyście czterech rosłych ochroniarzy przechodziła jedna z najsłynniejszych par Europy. Stojąc wśród rozentuzjazmowanego tłumu widziałbyś dwoje zwykłych ludzi, na pozór niewyróżniających się spośród innych par. On miał na sobie luźnie jeansy, lekką kurtkę i sportowe buty, a ona długi sweter opinający duży brzuch, niedbale rozpięty płaszczyk i niepodobne do niej niskie buty, choć u kobiet w ciąży to przecież całkiem normalne. Nie obściskiwali się publicznie, nie wykrzykiwali słów miłości, nie robili nic co mogłoby rzucić się w oczy. Po prostu szli trzymając się za ręce, a ich palce mocno splecione ze sobą, ani na chwilę nie rozłączały się. W tym geście widziałbyś więcej dowodów uczuć niż w najdłuższym wypracowaniu o miłości. On patrzył na nią co chwila, jakby upewniając się czy wszystko było w porządku. Sprawiał wrażenie gotowego obronić ją w każdej chwili, gdyby ktoś odważył się jej zagrozić. Zaś ona ufnie kroczyła tuż przy nim, tak blisko, że można by się obawiać, czy nie poplączą im się nogi. Nieznacznie przykładała głowę do jego ramienia, jakby szukając w nim oparcia, a on to oparcie z całą żarliwością jej ofiarowywał.
Gdyby nie byłaby to  para łącząca w sobie gitarzystę jednego z najsłynniejszych niemieckich zespołów i przy tym wziętego łamacza niewieścich serc oraz wokalistkę uważaną za najbardziej kontrowersyjną postać show biznesu, okrzykniętą  największym objawieniem sceny muzycznej na przełomie kilku ostatnich lat, nie wyróżniałoby ich nic. Nic poza tą kłującą w oczy miłością. Oboje zaspani, ziewali ukradkiem, leniwie zbliżali się ku odprawie zupełnie ignorując szum, jaki wywołali na lotnisku. Ona pomachała kilka razy do swoich fanów, a on uśmiechał się sporadycznie.
Kiedy żegnali się, ktoś skłonny ronić łzy na widok scen romantycznych płakałby jak bóbr.
Tulił ją długo całując skronie, policzki, czoło, nos i włosy, kradł pocałunki z jej ust, a ona oddawała je gorąco. Nie pozwalała mu wypuścić się z objęć, jakby chcąc odwlec chwilę rozstania. Zapadała się w jego silnych ramionach szepcząc i milcząc – będąc. Nie było w tym nic udawanego, nic na pokaz, bo to nie było ich kolejne show. Bo to nie była scena. Na oczach tych wszystkich ludzi odsłonili przed światem kawałek swojej prywatności, kawałek Scarlett i kawałek Toma. Bez szumu, blasku czy udawania.
Widząc ich, zapragnąłbyś pokochać tak mocno, jak kochali oni. Kiedy jego dłonie spoczęły na jej dużym brzuchu, kiedy gładziły go i gdy mówił jakby do niego, zechciałabyś, by ojciec twojego dziecka kochał je równie mocno jak on kochał własne. A ona uśmiechała się, czule gładząc jego policzek. Potem tulił ją znów i wciąż, szeptał coś na ucho, całował jakby pragnął zapamiętać to wszystko na długi czas rozstania.
Widząc ich, poznałbyś definicję miłości.
Kiedy zmuszona była puścić jego dłoń, stojąc bliziutko, zobaczyłbyś łzę na jej policzku. Kiedy odeszła, usłyszałbyś, jak szeptał kolejne zapewnienia miłości.
Ona odleciała, a on opuścił lotnisko. Zgasły flesze, a wszystkie kamery, aparaty i telefony na powrót znalazły się w torbach i kieszeniach. Tak, jakby nie zdarzyło się nic. A jednak wróciwszy do swoich spraw, wciąż miałbyś ich w myślach, bo choć obrazy takiej miłości odnajdziesz w książkach, filmach i nawet w życiu też, wiesz, że pośród mnogości takich historii ta jest jedyna.
Bo wiesz, że największym darem jest kochać właśnie tak.


Po przylocie nie miała zbyt dużo czasu dla siebie. Zdążyła zadzwonić do Toma, odświeżyć się i założyć czyste rzeczy. Kiedy Isobel dzwoniła, że czeka w taksówce, wrzucała ostatnie rzeczy do torebki, prędko spryskała się ulubionymi perfumami i założyła nos okulary przeciwsłoneczne. Jadąc na soundcheck, Isobel usiłowała wręczyć jej listę pytań i przygotowanych już odpowiedzi, co Scarlett jak zwykle skwitowała tak samo; to nie teatrzyk, żebym musiała bawić się w kukiełkę. Menager nieodmiennie skrytykowała ją, a brunetka przypomniała jej o zasadach jakie obowiązują je już od czasu na tyle długiego, by Isobel zdążyła je zapamiętać. W tej uroczej atmosferze dotarły do Rockefeller Center, gdzie została już rozłożona scena i zgromadził się niewielki tłum. Rozdała kilka autografów, rzecz jasna mając za plecami Toby’ego, zamieniła parę zdań z fanami, usłyszała wyznania uznania i miłości, które jak zwykle starała się obrócić w żart nawiązując do swojej zaawansowanej ciąży i stanu rzeczy z tym związanych. Ludzie ją uwielbiali; pytali o samopoczucie, termin, płeć dziecka, czy planują związać się z Tomem na stałe, wręczali jej własnoręczne pamiątki, maskotki i inne drobiazgi. Na te wszystkie pytania odpowiadała szczerze, ale tak by nie nadkruszyć swojego muru. Poświęciła im prawie godzinę, co Isobel uznała za zbyteczną tkliwość. Próba przebiegła w miarę sprawnie. Poza kilkoma poprawkami ustawień instrumentów, wszystko toczyło się jak należy. Zaśpiewała pięć wybranych na tą okazję utworów, omówiła kilka ostatnich rzeczy z ekipą i w towarzystwie Isobel wróciła do hotelu. Tam zadzwoniła znów do Toma, a później przygotowała się do programu. Czuła się dobrze i miło było jej wrócić do dawnego kieratu. Choć nieco spuchły jej nogi i bolały krzyże, nie mogła się doczekać porannego występu. Starannie umalowała oczy podkreślając je czarną kredką, włosy zostawiła wilgotne pozwalającym im wić się naturalnie i założyła jedną ze swych przypominających worek bluzek z dekoltem w łódkę frywolnie odsłaniającym jedno ramię, wykończonym szerokim ściągaczem, zarówno przy luźnych rękawach trzy czwarte i dole bluzki opinającym krągłe biodra Scarlett. By nie wyglądać zbyt wyzywająco założyła również czarne, nieprzejrzyste rajstopy, a efekt dopełniły jedne z jej ulubionych szpilek od Loubotina. W pełni zdawała sobie sprawę, że skazywała swoje plecy na katusze, ale tęsknota za dodatkowymi jedenastoma centymetrami zwyciężyła w tym momencie ze zdrowym rozsądkiem. Pomimo tego, że najpierw był brzuch, potem długo, długo nic i dopiero znajdowała się reszta jej ciała, wychodząc z hotelu Scarlett zabrała ze sobą niejedno tęskne spojrzenie. Podbudowało ją to, chociaż od jakiegoś czasu zupełnie nie zwracała uwagi na to, jakie emocje wśród ludzi budzi jej osoba, a raczej to, w co ta osoba się odziewała. Na jej widok, Isobel zrobiła minę taką, jakby spodziewała się zobaczyć Scarlett w dresie i kapciach. Brunetka nasunęła wyżej okulary na nos i wygodnie usadowiła się w aucie. Całą drogę słuchała tego, co ma robić gdyby… ale z prostej przyczyny nie za bardzo brała to do siebie. Mianowicie, światopoglądy jej i Isobel różniły się diametralnie. Była świetnym menagerem, ale mimo wszystko Scarlett wolała polegać na niej tylko i wyłącznie w tej kwestii.
Isobel zniknęła gdzieś, zostawiwszy dziewczynę samą w pokoju, w którym oczekiwało się na swoją kolej wejścia na wizję. Rozparła się wygodnie w przepastnym fotelu, zakładając nogę na nogę i na ogromnym telewizorze zawieszonym na przeciwległej ścianie, uważnie obserwowała rozpoczynający się program. Miała nadzieję, że nieprzećwiczony występ wypadnie jak należy. Wybrała spokojną balladę na fortepian, jej ostatni singiel, której akompaniować mogła sobie sama, dzięki czemu była w stanie jakkolwiek zniwelować ewentualne niezgranie spowodowane brakiem próby. Program rozpoczął się na dobre. Minęło kilka dobrych minut, nim poproszono ją do charakteryzatorni i poprawiono wszelkie niedoskonałości. Pierwszym gościem była Nola Rice. Krążyły plotki, że zostanie nominowana do Oscara za najlepszą kreację kobiecą. Scarlett jeszcze nie widziała jeszcze tego filmu, choć jedna z jej piosenek znalazła się w ścieżce dźwiękowej. W jednym z tabloidów przeczytała, że Rice stanowiła jedną z tych cudownie ocalonych przed ubóstwem gwiazd, które dzięki wygranemu castingowi do filmu z dna trafiły na szczyt. Dziewczyna poprawiająca jej makijaż skończyła w chwili, gdy do pomieszczenia wszedł krępy mężczyzna ze słuchawkami na głowie i oznajmił jej, że pora na nią. Wyłaniając się zza kulis poczuła jak padające wprost na nią oślepiające światło reflektorów. Przymrużyła oczy uśmiechając się wdzięcznie i skierowała się w stronę podestu, przy którym czekał David Letterman. Uścisnął jej dłoń, pomógł wejść i odprowadził na miejsce. Usiadła obok Noli. Na pierwszy rzut oka Scarlett stwierdziła, że musiała pochodzić z kraju o cieplejszym klimacie. Zdradzała ją cera i rysy twarzy. Miała ciemno blond włosy, brązowe, niemal czarne oczy, była wysoka – przynajmniej dziesięć centymetrów wyższa od Scarlett, niezwykle smukła i proporcjonalna. Była piękna. Nie tylko ładna, ale piękna. Urody mogła pozazdrościć jej połowa damskiej populacji. Nie żeby Scarlett była zazdrosna, ale w tej waniliowej sukience podkreślającej jej talię i wydatne piersi wyglądała niesamowicie. Uznając, że patrzyła na nią kilka sekund za długo zwróciła uwagę na gospodarza programu kierującego pytanie do niej.
- Przed chwilą rozmawiałem z Nolą o jej początkach, o jej drodze na szczyt. Pytano cię już o to pewnie dziesiątki razy, ale chciałbym, żebyś opowiedziała to po raz kolejny – mężczyzna uśmiechnął się zerkając do swoich notatek. – Nie zapomnij nadmienić o tym, jaki udział miał w tym wszystkim twój.. chłopak. – Scarlett uśmiechnęła się i pokręciła pobłażliwie głową.
- Masz rację, wciąż słyszę to pytanie, ale w sumie lubię o tym mówić. Bo jak to nie lubić tematu własnych marzeń – uśmiechnęła się wdzięcznie zakładając nogę na nogę i nieznacznie poprawiła się w fotelu. – Kiedy na jaw wyszedł mój związek z Tomem, posądzano mnie o to, że przez łóżko utorowałam sobie drogę do studia. A było wręcz przeciwnie, Tom sceptycznie podchodził do tego, bym nagrała płytę. Kiedy śpiewałam w klubie znajomego rodziców, bo tam się poznaliśmy, lubił mnie słuchać i chyba nadal lubi, ale nie raz opowiadał mi o realiach sceny muzycznej i jakby przygotowywał na to, że robienie muzyki to nie tylko dobra zabawa i koncertowanie. Machinę przyczyn i skutków zapoczątkował koncert jubileuszowy niemieckiego Universal Music Group, do którego zgłosiła mnie moja siostra. O tym, że biorę udział w gali dowiedziałam się bodaj cztery dni przed i to było wielkie zaskoczenie. Po koncercie zaproszono mnie na spotkanie z Davidem Jostem, Patem Benzner’em, Dave’m Roth’em i Peterem Hoffmannem, którzy w imieniu prezesa wytwórni zaproponowali mi współpracę. W krótko po tym wystąpiłam w The Roxy, gdzie wysłuchał mnie Ron Fair, którego aprobata miała zagwarantować mi jednoczesną współpracę z amerykańskim Universal Music. I stało się. Nagrywałam płytę równocześnie w Niemczech i w Stanach. Wydałam ją i promowałam w obu krajach na raz. I mam nadzieję, że będę promować dalej. Myślę, że gdyby nie to, że znajomość z chłopakami uczyniła mnie mniej anonimową, też udałoby mi się spełnić to marzenie, ale wymagałoby to więcej czasu.
- Nie da się ukryć, że niebawem wcielisz się w kolejną z życiowych ról – tu nastąpiło zbliżenie na Scarlett, a w szczególności na brzuch i twarz. – Czy nie chciałabyś cofnąć czasu, by móc na dobre rozwinąć skrzydła w branży muzycznej bez obawy o swój stan?
- Wychodzę z założenia, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Dzięki temu, że spodziewam się dziecka, nie mogłam całkowicie oddać się pracy, stosunkowo dużo czasu spędzam w domu i tak jakby ten – jak to nazywam – ‘szok termiczny’ dla naszego związku był znacznie mniejszy, niż gdybyśmy widywali się raz na kilka czy kilkanaście tygodni. Kocham muzykę i jeszcze dwa trzy lata temu najchętniej nie schodziłabym ze sceny, ale teraz… - uśmiechnęła się uroczo, na moment spuszczając wzrok – teraz mój system wartości nieco się przeklasyfikował. Bo choć tak naprawdę jestem rozdarta między miłością, a miłością i wycofanie się ze sceny w chwili, gdy ledwo zdążyłam na nią wkroczyć było dla mnie wielkim wyrzeczeniem, jestem odpowiedzialna już nie tylko za siebie i muszę rozgraniczać rzeczy ważne i ważniejsze.
- To znaczy, że zamierzasz stać się wzorową panią domu? Co z muzyką?
- Nie, absolutnie. Znaczy się, niezupełnie. Zanim stanę się wzorową gospodynią minie jeszcze sporo czasu. Dopiero raczkuję w tej dziedzinie. Choć Tom chyba nie narzeka. Teraz z racji na ciążę, poświęcam się domowi, przygotowaniom do roli matki i.. i  muzyka zeszła troszkę na boczny tor, ale nie jest tak, że zapomniałam o niej. W ciągu ostatnich miesięcy napisałam sporo tekstów, pracowaliśmy też nad muzyką, ale to tak bardziej rekreacyjnie. Choć myślę już o kolejnym krążku. Nie potrafię żyć bez muzyki. Ona w mniejszym lub większym stopniu ulepsza każdy mój dzień. Bo widzisz, ja nie lubię nudy. Chciałabym być doskonała we wszystkim, co robię. Teraz siedzę w domu, ale planuję nie tylko wystrój pokoju dziecinnego, ale też to, jak pokieruję swoją karierą po powrocie na scenę. Jest mi dobrze, ale tęsknię za życiem, którego zdążyłam ledwo posmakować.
- Zatem, jakie masz plany?
- Na razie nie zdradzę żadnych konkretów, ale nim wypuszczę krążek, chciałabym zrobić reedycję trasy. Taką porządną. Bo ten krążek jest dla mnie niezwykle ważny. ‘Introduce myself’ stanowi mój rozrachunek z przeszłością. To moja spowiedź. Naga prawda. Cała ja odarta z wszystkiego, co tak długo w sobie nosiłam i.. nie chcę, by cała ta praca i emocje jakie włożyłam w nagranie tej płyty obeszły się bez echa. Choć to na razie dalekosiężny plan, bo kiedy już stanę się mamą na pełny etat, poświęcę się tylko temu.
- Konkretna z ciebie dziewczyna i chyba twardo stąpasz po ziemi.
- Czy ja wiem.. powiedziałabym, że i tak i nie, ale nie lubię bałaganu. Lubię wiedzieć, na czym stoję.
- A Tom? Jak chłopak, a raczej już mężczyzna, który żył raczej lekko, odnajduje się w tej nowej sytuacji?
- Wiesz, musiałbyś zapytać jego, bo to w końcu o jego uczucia chodzi.
- A jak to wygląda z twojej perspektywy, bo patrząc na was z boku sytuacja to bardzo frapujące.
- Rozwiń myśl, proszę.
- Oboje jesteście młodzi i sławni. Oboje sialiście kontrowersję, a tu nagle okazuje się, że stanowicie uroczą parę, która w dodatku spodziewa się dziecka.
- Tom jest cudowny, opiekuńczy i odpowiedzialny. Kocham go z całego serca i jestem mu niesamowicie wdzięczna za to, jak wielką mi jest oporą. Wiesz, może i sialiśmy kontrowersję, może i mówiono o nas różne rzeczy. Bo wiesz, ‘może’ to pojęcie bardzo względne, bo może w domu mam słonia w trampkach? A może słońce jutro zgaśnie? A może to wszystko to tylko słowa i domniemania? Ty może widzisz różne rzeczy, ja może o nich mówię, ale tak naprawdę, to, co tak naprawdę dzieję się, gdy zgasną światła było, jest i będzie moje, nasze. – sięgnęła po szklankę i upiły łyk wody.
- Niebywałe, bo niewielu trzyma się tych wszystkich zapewnień o nie mieszaniu życia prywatnego z karierą, a jak to jest z tobą, Nola? – zwrócił się w stronę blondynki dotąd wpatrzonej w Scarlett.
- Nie mam życia osobistego, więc nie za bardzo mam się z czym kryć, ale myślę, że ważne jest, by mieć ten kąt tylko dla siebie, gdzie możesz paradować w powyciąganym dresie i bez makijażu. Mnie, póki co jest dobrze tak, jak jest i nie narzekam, ale pewnie kiedy ułożę sobie z kimś życie, będę starać się, by chronić tą sferę prywatności – posłała Scarlett przyjacielski uśmiech, by znów skupić uwagę na prowadzącym program.
- Znałyście się wcześniej? Utwór Scarlett pojawił się w muzyce z twojego filmu.
- Nie – obie zaprzeczyły równocześnie śmiejąc się cicho.
- Swoją drogą, czy to nie ten utwór za chwilę usłyszymy, Scarlett?
- Tak właśnie.
- Grasz tylko na fortepianie, czy może na czymś jeszcze?
- Na nerwach i to perfekcyjnie – uśmiechnęła się uroczo spoglądając w oko kamery. – W wolnych chwilach Tom próbuje uczyć mnie gitary, ale na razie idzie mi marnie. Kiedyś próbowałam skrzypiec i w sumie szło mi nieźle. Chciałabym do nich wrócić w przyszłości.
- A ty, Nola? Posiadasz jakieś zdolności poza aktorskimi?
- Nie, choć i w te aktorskie byłabym w stanie wątpić. Miałam szczęście. Poradziłam sobie z tekstem, a twórcom filmu spodobała się moja twarz. Wcześniej nie grałam nawet w szkolnych teatrzykach.
- Kopciuszek stał się Królewną?
- Tak i wciąż trochę boję się, że czar pryśnie, a mnie zostanie dynia.
- Chyba nie prędko, bo z tego, co wiem zaczęłaś pracę nad kolejnym filmem. Może zdradzisz nam coś?
- W przeciwieństwie do mojej pierwszej produkcji będzie to dramat oparty na faktach, ale szczegółów nie wyjawię, żeby nie zapeszyć. Pierwsze zwiastuny powinny pojawić się już całkiem niedługo.
- Poważnie – zagwizdał kręcąc głową z uznaniem. – Rozmawiając z wami chciałem osobiście przekonać się, co do tego wszystkiego, co o was mówią. A raczej, do tego co mówią o tobie, Scarlett – brunetka uniosła brwi w geście zdziwienia, spoglądając na prowadzącego pytająco. – Widzisz, przygotowując się do tego programu zasięgnąłem informacji na twój temat. Bo szczerze mówiąc, wcześniej nie bardzo wiedziałem, kim owa Scarlett O’Connor jest. Przesłuchałem twoją płytę, obejrzałem teledyski, nagrania w Internecie, czytałem i oglądałem wywiady. Chciałem wyrobić sobie jakieś zdanie na twój temat i po tym wszystkim muszę przyznać, że nie mam pojęcia, co o tobie myśleć.
- Mam się bać? – zaśmiała się rzucając mu przekorne spojrzenie.
- Nie, raczej nie – odpowiedział jej mrugnięciem. – Kiedy do tego, co się o tobie dowiedziałem, dołączyła nasza rozmowa, doszedłem do wniosku, że albo jesteś doskonałą aktorką albo faktycznie nie rzucasz słów na wiatr. Bo widzisz, miałem styczność z dziesiątkami ludzi obracającymi się w świecie show biznesu. Z branży muzycznej, filmowej, ze sportowcami i modelami, niemal ze wszystkimi. Ich wszystkich mógłbym podzielić na trzy grupy. Tych, którzy totalnie chowają się za murem i nie sposób dowiedzieć się o nich czegokolwiek, tych którzy na prawo i lewo rozpowiadają o tym, z kim, gdzie i ile razy oraz tych, którzy jedno mówią, a drugie robią. I ciebie nie potrafię przyporządkować do żadnej z tych grup. Nie potrafię cię rozgryźć, Scarlett – dziewczyna wygodniej usadowiła się w fotelu zakładając nogę na nogę. Uśmiechnęła się i uroczo przekrzywiła głowę wpatrując się krótką chwilę w Lettermann’a.
- Bo widzisz, mnie nie można zdefiniować, zamknąć w jakichkolwiek ramkach. Długo walczyłam, by tak nie było. Długo walczyłam o to, by móc być Scarlett, po prostu Scarlett bez szufladkowania, zamykania w określonych normach. Ktoś, kiedyś powiedział, że mnie nie można zrozumieć. Trzeba mnie zaakceptować. I to jest racja. To taki motyw przewodni ‘Introduce myself’ – walcz o siebie, bądź sobą.
- Przeanalizowałam większość twoich wypowiedzi i nie znalazłem niczego, co byłoby nieścisłe, niejasne, niezgodne z inną wypowiedzią. Scarlett, wszystko jest prawdą czy fałszem?
- Nawet, gdyby wszystkie moje słowa były jedną wielką kreacją medialną i zaprzeczyłabym temu, chyba trudno byłoby wytropić ci prawdę. Wiesz, jakkolwiek banalnie to brzmi, jestem prawdziwa. Nie kłamię, nie zmyślam, nie naginam prawdy, ale mówię tyle ile uważam za stosowne. Kiedyś zarzucono mi, że zarzekam się, że wyraźnie rozgraniczam prywatność i życie na świeczniku, a tak naprawdę opowiadam o sobie niemal wszystko. Wtedy powiedziałam mu, że jest w błędzie. Bo ja mogę mówić o tym, jakie płatki jem na śniadanie, jakiego koloru jest moja bielizna, czy jaką kawę pije Tom, ale to niczego nie zmieni. To tylko ogólnikowe informacje, które w żaden sposób nie naruszają mojej prywatności. Rozumiesz, co mam na myśli?
- Tak, oczywiście. Bo widzisz. Do tych znamiennych Grammy nie miałem większego pojęcia o tobie, ani o Tomie czy tym jego Tokio Hotel. Może i gdzieś tam obijały mi się o uszy tytuły piosenek, ale byliście jednymi z wielu. Do czego dążę. Pojawiłaś się na show biznesowym firmamencie niczym spadająca gwiazda; nagle, jasno i krótko, ale pomimo tego twój fenomen nie cichnie. Czarujesz ludzi nie tylko głosem, ale też sposobem bycia. Do tego ukradłaś serce facetowi będącemu snem połowy nastolatek. W sieci wciąż pojawiają się wasze zdjęcia, nowe informacje, jesteście na topie i wydajecie się zupełnie idealni, a przecież ideałów nie ma. Wierz mi, zasięgnąłem wielu opinii na wasz temat i wszystkie są równie pochlebne. Dlatego coś mi tutaj nie grało.
- Bo my nie jesteśmy idealni, czy wyjątkowi, nie będą też pisać o nas książek, ale jesteśmy tacy tylko dla siebie jedyni i niepowtarzalni. To się liczy, bo przecież przed nami było wiele słynnych par i po nas też będzie niejedna. Nie umiem chyba rozwiać twoich wątpliwości. Mogę cię tylko zapewnić, że jeśli jestem królową własnej utopii, prędzej czy później przekonasz się o tym, bo nie ma kłamstw doskonałych. Każdy ma jakiś wybór. Każdy ma do wyboru prawdę i fałsz, dobro i zło, miłość i nienawiść. Nigdy nie narzucałam nikomu swojej woli, ani zdania na swój temat. Bo każdy z nas wierzy w to, co chce wierzyć, czyż nie? Jestem po prostu Scarlett i to już tylko od ciebie zależy, jakie zdanie wyrobisz sobie na mój temat.
- Osobowości na miarę obrazu, jaki nam ukazałaś żyły w czasach starego, dobrego Hollywoodu. Albo mam do czynienia z ideałem albo sam już nie wiem z kim. Scarlett, bądź świadoma, że mało komu udaje się mnie zagiąć, a tobie wyszło świetnie! Chyba czas skończyć ten program – niby zdruzgotany pokręcił głową, składając swoje notatki. – Dziękuję wam za rozmowę – skinął obu dziewczynom, po czym skierował wzrok na kamerę. – A Państwa zapraszam na kolejne wydanie The Night Show już w przyszłą niedzielę – w tym czasie Scarlett w towarzystwie jednego z członków ekipy przeszła do fortepianu, by przygotować się do występu. – A teraz Scarlett O’Connor.
*
  

Wyspana, wypoczęta, z uśmiechem przeprowadziła cały program przewidziany na ‘Today Show’. W przerwach piosenek udzieliła kolejnego wywiadu, technicznie cały koncert przebiegł wyśmienicie, a teraz wykonując ostatni utwór czuła się swobodna i lekka. Przed sobą miała setki osób, a może nawet i więcej, czyli tyle ile w życiu nie spodziewałaby się zobaczyć na; primo porannym programie, secundo takim z jej udziałem. Gdyby nie bolały ją tak mocno krzyże i nie spuchły nogi, a przede wszystkim gdyby młody Kaulitz nie hasał jak najęty, zaczęłaby krążyć po swojej scenie i skakać, i bawić się, bo na to miała wielką ochotę. Zamiast tego śpiewając siedziała na wysokim stołku, uśmiechając się szeroko, wymachiwała nogą i tak czy siak czuła się świetnie. Świeciło słonko, było cieplutko, stała na scenie robiąc to co tak kochała. Czego chcieć więcej? Muzyka napawała ją radością tak specyficzną, jaką nie było w stanie tchnąć w nią nic innego. Tęsknota za sceną, która siedziała w niej nie dając o sobie na co dzień znać wypłynęła, gdy stanęła przed tymi wszystkimi ludźmi dzieląc się z nimi sobą. Śmiała się i w całości oddawała się muzyce. Na nowo stała się melodią w dźwięku, cząstką idealnej całości i było jej z tym niewypowiedzianie dobrze. Bawiła się tymi ostatnimi chwilami na scenie, czyniąc z jednego z wielu utworów odrębne show. Bo choć o tym nie wiedziała, też za to kochano ją tak mocno. Scarlett nie odśpiewywała swoich piosenek według schematu, uzgodnionej w studiu wersji. Z każdego utworu starała się uczynić coś wyjątkowego pamiętając jakie miał dla niej znaczenie, a także jak chciałaby by odbierali ją fani. Wykonując cokolwiek powielała od nowa cały proces tworzenia, oddając wszystkie emocje, jakie były z tym związane. Teraz czuła ogarniającą ją radość. Spowodowaną nie tylko powrotem na scenę, ale głównie samym nastrojem piosenki. Śpiewając pragnęła oddać całą sobą, to co dany utwór za sobą niósł. Pragnęła, by jej fani czuli je tak jak ona sama. Sama świadomość, że ci wszyscy ludzie byli tam dla niej, zachwycała ja za każdym razem na nowo i bardziej. Scarlett czasami łapała się na tym, że wciąż nie wierzyła w to wszystko, co działo się wokół niej, że słodki majak senny stał się jawą. Objęła spojrzeniem osoby stłoczone przed studiem NBC. Klaskali, wiwatowali, niektórzy śpiewali z nią. Od samego początku nagradzali brawami każde wypowiedziane przez nią zdanie, każdą piosenkę. Będąc na scenie i oddając się muzyce wiedziała, że wszystko było na swoim miejscu. I za nic nie chciała z niej schodzić.
W końcu jednak musiała, ostrożnie schodząc z podwyższenia zrobiła coś, co Toby uznał za szalone. Nie odszedł ani na krok, ale też nie usiłował odwieźć jej od tego pomysłu. W końcu Scarlett nie raz dała dowód na to, że jej lepiej się nie sprzeciwiać. Zamiast skierować się w stronę budynku, brunetka podeszła do barierek i kolejne czterdzieści pięć minut rozdawała autografy. Podsuwane karty, zdjęcia i płyty nie kończyły się, a ona, choć miała wrażenie, że zaraz pęknie jej kręgosłup, dzielnie rozdawała swoje podpisy. Słowa uznania, gratulacje i pytania nie miały końca. Jej uszu doszło też kilka krytycznych uwag na temat jej i Toma, ale mało ją to obeszło. Jednych uchem wpuściła te słowa, a drugim je wypuściła. Przez lata zdążyła nauczyć się ignorować bezpodstawną krytykę. Teraz ta umiejętność była jej niezwykle przydatna. Znikając w gmachu czuła się spełniona i szczęśliwa. I wreszcie miała wrócić do domu.
*


Wiosna budziła świat do życia. W zgiełku miasta nie miał możliwości obserwować tego tak jak tutaj. Tu było to o wiele bardziej przyjemne. Spacerując trzymał w swojej drobniutką dłoń Caroline, która w ciągu ostatnich miesięcy jakby odrobinę przybrała. Dotykając jej nie czuł już każdej kosteczki. Na jej anemicznie białych policzkach pojawiły się drobne rumieńce i zdarzało się, że uśmiechała się do niego. A przede wszystkim pozwoliła sobie na normalność.
Kiedy na początku odwyku dowiadywał się o jej stanie lekarze nie potrafili powiedzieć mu nic dobrego. Caroline ze wszystkich sił pragnęła ulżyć światu i zniknąć. Powtarzała to zawsze i każdemu uważając, że nie warta była czasu i uwagi jaki jej poświęcano. Kiedy jej organizm uśpił potrzebę narkotyku, zajęto się jej psychiką i starano się wybić jej z głowy te brednie o samobójstwie. Proces ten był o wiele dłuższy i bardziej mozolny od pierwszej fazy odwyku. Narkomania zamknęła jej mózg w żelaznych kleszczach nie dając jej szansy uwolnić się, ale on nie przestawał wierzyć. Przychodził nawet wtedy, kiedy nie mógł się z nią spotkać. Nawet tylko po to, by zobaczyła go przez okno czy na korytarzu, by wiedziała, że wciąż przy niej był. W końcu się udało. Caroline zaczęła robić postępy. Terapeuci i lekarze zaczęli ją chwalić, co przyczyniło się do kolejnych postępów. Zaczęła wierzyć. Zaczęła pozwalać sobie naprawdę pomóc. Aż wreszcie mogli porozmawiać. Na bliskość, która odżyła w nich do tego stopnia, w jakim łączyła ich dziś, pracowali bardzo długo. Zanim odważył się jej dotknąć minęło wiele tygodni. Swoją relację okupili wielogodzinnymi rozmowami i pracą, jaką było naprawianie wszystkiego, co zabrała im narkomania. Do ideału wciąż brakowało im niebotycznie wiele, ale Gustav miał niemal pewność, że kiedy opuszczą razem mury tego ośrodka, wreszcie będzie po prostu dobrze. Odrobinkę mocniej chwycił dłoń dziewczyny spoglądając na nią z troską.
- Jest ci ciepło, myszko? Masz zimne dłonie.
- Ona jeszcze długo nie będą w pełni ciepłe. Wiesz, krążenie – uśmiechnęła się niepewnie, jakby zawstydzona tą wymianą zdań.
- A nie jesteś zmęczona? Może chcesz wracać?
- Nie, pospacerujmy jeszcze. Tak dawno nie widziałam wiosny – kąciki jej wysuszonych warg uniosły się lekko. Dziewczyna przysunęła się odrobinkę bliżej, zupełnie nieśmiało. A on od razu zrozumiał, objął ją ramieniem, przytulając do siebie i nieco zwolnił kroku.
- Za rok będziemy chodzić po naszym własnym ogrodzie, zobaczysz – uśmiechnął się szeroko, a Caroline westchnęła. Drugi raz okrążali cały ogród, a ona rozglądała się bacznie. Rejestrowała wszystko z nadmierną dokładnością, by nocą, gdy nie będzie mogła zasnąć mogła snuć plany.
Plany o wolności.
*


Otoczone gęstą kotarą rzęs soczyście niebieskie oczy utkwiły swe spojrzenie w pokaźnej fasadzie budynku. Jak już się utarło: Tary w nieco nowocześniejszym wydaniu. W sumie nawet podobało jej się to porównanie. Od zawsze piętno tej powieści w jakiś sposób odciskało się, gdzieś tam w jej życiu. A to pytano ją, czy nosiła imię po głównej bohaterce, później zaczęto porównywać ją z nią uznając, że w jakiś sposób imię tej bohaterki oddało brunetce również jej charakter. Oczywiście mówiono tylko o krnąbrności i uporze i wszyscy nagle zapomnieli, że Scarlett przecież tak dzielnie walczyła o swój ojczysty kawałek ziemi i w ogóle przecież nie była taka zła! Nieważne. A teraz, zupełnie nieświadomie pobudowała dom oddający sporo z książkowej Tary. Widocznie było jej to pisane. Odetchnęła głęboko stąpając po grząskim zroszonym deszczem żwirze, ostrożnie kierując się na chodnik. Bacznie obserwowała całe otoczenie posesji, największą uwagę skupiając na budzącym respekt domu. Jej domu. To krótkie zdanie brzmiało w głowie brunetki niczym najpiękniejsza melodia. Pomimo niemal trzech tuzinów pomieszczeń i tylko dwójki mieszkańców, nigdy nie powiedziałaby, ba nawet nie przeszło jej przez myśl, by dom nazwać pustym, smutnym czy zbyt dużym. Od dnia, w którym się wprowadzili nigdy nie zapadła tam cisza, ta przygnębiająca cisza. Dom tętnił życiem, żył własnym życiem. Grało w nim radio, telewizja, pobrzękiwały garnki w kuchni, trzaskał ogień w kominku, postukiwały narzędzia i sprzęty, grał fortepian albo gitara, rozbrzmiewały głosy, a wracając, wchodząc do środka czuła przyjemne ciepło, miała świadomość własnego miejsca na ziemi. Zerknęła przez ramię sprawdzając, czy Toby uporał się z bagażem i mając go za sobą ruszyła alejką do wejścia. By mieć wszelką pewność pełnej prywatności, bramę wjazdową od samego domu dzielił kilkudziesięciometrowy podjazd, wzdłuż którego rosły pokaźnych rozmiarów drzewa, w razie, gdyby mur należący do tych nie do sforsowania i wysoki żywopłot okalający posesję nie wystarczyły. Teraz drzewa dopiero zaczynały się zielenić i do pełnego efektu, jaki sobie wymarzyli sporo jeszcze brakowało, ale już wyobrażała sobie tą aleję rodem z parku królewskiego, gdy wiosna rozgości się na dobre. Toby podjechał blisko domu, więc musiała pokonać zaledwie kilkanaście metrów, jednak w ostatnich tygodniach nawet to było dla niej karkołomnym wysiłkiem. Zatrzymała się i zaczekała na niego, a mężczyzna już znając ten wyraz twarzy, z uśmiechem podał jej ramię i pomógł schodami wspiąć się na ganek. Niby było ich tylko pięć. Teraz, to o pięć za dużo.
Pchnąwszy drewniane drzwi, weszła do środka mimowolnie biorąc głęboki oddech. Wróciła do domu. Objęła spojrzeniem hol i część salonu. Wszystko było na swoim miejscu. Uśmiechnęła się, gdy jej uszu dobiegło dudnienie basów z piętra. Ot, Tom sam w domu. Podziękowała Toby’emu za pomoc i pożegnała go. Zdjęła płaszczyk i buty, zajrzała do pokoju dziennego. Na ławie stały dwa kubki po kawie, a wokół nich mnóstwo ciemnych, zaschniętych śladów. Jej uroczy szklany blacik. Pokręciła głową z dezaprobatą i powoli wspięła się na piętro. Poza nieustannym korzystaniem z toalety, którą też odwiedziła idąc do Toma, wchodzenie po schodach było dla niej jednym z najbardziej uciążliwych niedogodnień ciążowych. Miała wrażenie, że pękną jej krzyże albo, że przeważy ją brzuch. Na piętrze, im bliżej była pokoju, w którym znajdował się Tom, tym muzyka stawała się coraz donośniejsza. Od razu poznała utwór i wykonawcę. Taka ilość decybeli wystarczyłaby, nawet osobie, która cierpiała na niemal zupełny niedosłuch. Spodziewała się zastać Toma w ich sypialni rozwalonego wygodnie na łóżku wśród poduszek, z laptopem na kolanach. A spotkało ją zaskoczenie. Raz, że Toma nie było w ich pokoju. Stamtąd dobiegała jedynie głośna muzyka. Dwa, siedział w pokoju Maleństwa i… skręcał łóżeczko! Zastał ją jeden z najbardziej urokliwych widoków, jakie miała okazję oglądać w życiu. Scarlett, uchyliwszy szerzej drzwi, oparła się o framugę splatając ręce nad brzuchem. Uśmiechnęła się pod nosem. Tom siedział na podłodze wśród śrubek, nakrętek, śrubokrętów i innych narzędzi z instrukcją przed nosem. Dzielnie skręcał stelaż łóżeczka wkładając we wkręcanie każdej najmniejszej śrubki całe swoje zaangażowanie i śpiewał. A Scarlett tak uwielbiała jego głos. Gdy ciężki hip hop zastąpiły dobrze jej znane dźwięki gitar, a z głośników popłynęły pierwsze takty ‘Dude looks like a lady’, miała ochotę się rozpłynąć. Zwłaszcza wtedy, gdy tak nieidealnie wchodził w dźwięki i jego głos brzmiał bardziej ochryple niż zwykle. Niemal krzyczał, jakby chciał przekrzyczeć Steve’a Taylor’a i robił przy tym urocze miny. Zachichotała, a zaraz po tym, czując wcale nie takie delikatne ruchy dziecka, pogładziła brzuch w miejscu, gdzie czuła je najdotkliwiej. Znów podniosła wzrok na Toma. Warkocze opadały frywolnie na jego plecy i ramiona, których mięśnie napinały się i rozluźniały podczas każdego ruchu, ładnie zarysowując się pod materiałem flanelowej koszuli w kratę. Jej rękawy podwinął niedbale i choć siedział odwrócony do niej tyłem, mogła być pewna, że nie zapiął jej, by jego wielki t-shirt mógł prezentować się w pełnej krasie. Lubiła go w tych wypłowiałych jeansach. Były takie zwykłe, codzienne, takie nieidealne. Taki zapracowany był niezwykle pociągający. W ciągu tych kilku chwil jej ciało wypełniło przyjemne ciepło, które potracił wzniecić w niej tylko on. Westchnęła tak patrząc i mogłaby tak w nieskończoność, gdyby nie tęsknota, która rozpierała ją od wewnątrz i dziecko alterujące jej żołądek i żebra. Czas usiąść. Odwrócił się, chcąc sięgnąć kolejną nakrętkę i dostrzegł ją, a twarz Toma rozpromienił szeroki uśmiech. Zerwał się na równe nogi i niemal podbiegł do Scarlett, nim ona ledwo zdążyła odepchnąć się od framugi.
- Scarlett – mruknął zadowolony, gdy brał ją w ramiona. Tom mocno przytulił ją do siebie, szczelnie zamykając w swoich objęciach. Dziewczyna zarzuciła ręce na jego barki, zamykając je na jego rozgrzanym karku, gdy czule całował ją na powianie.
- Mówiłam, że wrócę w jednym kawałku – przekornie przekrzywiła głowę niewinnie uśmiechając się do Toma. Wodził dłońmi po jej plecach i biodrach, jakby upewniając się, czy to ona, wciąż ta sama. Tęsknie spoglądał w jej roziskrzone tęczówki, w których mieniło się takie samo uczucie. Niemal z namaszczeniem, czule ucałowała jego policzki, nos i na krótką chwilę przymknięte powieki, muskając opuszkami jego szyję, czerpiąc z dotyku jego ukochanej skóry, by wreszcie przygryźć delikatnie jego dolną wargę i pocałować go z całą swoją żarliwością. Tom przyciągnął ją mocniej do siebie, czując, jak nieodmiennie jej brzuch napierał na jego własny. I to było takie zwyczajnie fajne. Zamknął ją w swoich ramionach i znów w tej właśnie chwili wróciła mu pewność, że wszystko wróciło na swoje miejsce. – Tęskniłam.
- Jestem święcie przekonany. Ba, jestem stuprocentowo pewny, a nawet mam niezbite dowody na to, że ja tęskniłem o wiele, wiele, wiele – szeptał wprost w lekko rozchylone wargi Scarlett, patrząc w jej turkusowe tęczówki – wiele bardziej. – Uśmiechnęła się rozpromieniona i mocno przytuliła do niego, kładąc głowę na jego ramieniu. Trwali tak kilka milczących chwil, pomimo dudniącej muzyki i otaczającego ich bałaganu. Scarlett westchnęła głęboko. – Liczyłem, że zdążę z łóżeczkiem, ale złożenie okazało się trudniejsze niż sądziłem – dziewczyna prychnęła w jego tors i odsunęła się nieco, na tyle by móc w pełni spojrzeć na niego.
- Skręcimy je razem – odparła, a jej twarz pokraśniała radością. – Ale teraz muszę usiąść, twoje dziecko bardzo wyraźnie oznajmia mi, że cieszy się z powrotu do domu – uśmiechnął się w odpowiedzi i lekko zapukał palcem w wydatny brzuch Scarlett.
- Cześć, szkrabie. Ja też za tobą tęskniłem, ale teraz bądź grzeczny, co? Mama jest zmęczona – dziewczyna uśmiechnęła się słysząc w głosie Toma tą specyficzną nutę, gdy wymawiał słowo ‘mama’. – Oglądałem cię, byłaś świetna.
- Jak zawsze – uśmiechnęła się przekornie, puszczając Tomowi oczko. – Isobel dostawała białej gorączki, kiedy spędzałam czas z fanami, a ona biedna musiała tam ze mną sterczeć – odparła zadowolona, zaś Tom, jakby się skwasił, ale Scarlett zdawała się tego nie widzieć.
- Skoro nie podobają się jej obowiązki, może powinnaś zmienić menagera, co? Kiedy wznowisz karierę, wiesz nowy początek, nowy menager, nowe pomysły.
- Isobel jest przewrażliwiona na swoim punkcie i sądzi, że świat kręci się wokół niej, ale zna się na tej branży. Dzięki niej, pomimo tej przerwy wciąż jestem na topie.
- To nie dzięki niej, Scarlett. To dzięki tobie samej ludzie cię kochają. Zabiegi Isobel nie mają nic do tego – powiedział troszkę rozeźlony. Nie chciał, by Scarlett to dostrzegła. – Po prostu jesteś niesamowita – uśmiechnął się i pocałował ją delikatnie.

- Wiesz, co stwierdziłam, kiedy wysiadłam z auta i uświadomiłam sobie, że pierwszy raz tak naprawdę wróciłam tu po dłuższej nieobecności?
- Co takiego? – spytał z czułością.
- Pomyślałam, że nigdy wcześniej nie było mi tak dobrze wracać do domu. Mamy swoje miejsce na ziemi, Tom. Wreszcie je mamy – ciche westchnienie zostało uwięzione między jego wargami, gdy pocałował ją delikatnie, ujmując dłońmi zarumienioną twarz dziewczyny. Przymknęła oczy, gdy przyłożył swoje do warg Scarlett pojąc się jej ciepłym oddechem i dotykiem małych dłoni na swoich plecach. Jej pełne usta rozwierały się powolutku, gdy z pełną premedytacją przeciągała chwilę, w której wpił się w nie z całą namiętnością, dając jej tym rozkosz tak wielką, że nawet uspokojone już dziecko zaczęło poruszać się w niej, skutecznie przypominając im o swoim istnieniu, w razie, gdyby Scarlett udało się w jakiś sposób zapomnieć. W kakofonii dźwięków rozproszył się ich dźwięczny śmiech, a splecione dłonie spoczęły na wydatnym brzuchu Scarlett.
*


1 Tara – posiadłość należąca do rodziny Scarlett O’Hary, bohaterki ‘Przeminęło z wiatrem’ Margarett Mitchell
2 Harlan Coben ‘Najczarniejszy strach’. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo