17 czerwca 2010

36. I am temperamental and I have imperfections and.. I am naked, I am vulnerable, I am a woman. I am opening up to you. There'll be no more pretending.

Przymknęła powieki niemal czując na twarzy ciepło bijące od płonącego auta. Stojąc w bezpiecznej odległości, słyszała następujące po sobie wręcz boleśnie głośnie wybuchy, pieczętujące misję, która zdawała się właśnie mieć swój koniec. Silne ramiona oplotły jej talię, a gorący oddech owionął szyję. Uśmiechając się błogo, otworzyła oczy. Widok płonących zgliszcz, niegdyś jej ulubionego auta nie był zbyt przyjemny. Skrzywiła się, wspominając wiele przyjemnych chwil spędzonych na tyłach bordowej toyoty. Zwilżyła wargi koniuszkiem języka, przechylając głowę tak, by mógł całować jej szyję. Mocniej przyciągnął ją do siebie.
- Lubiłam ten samochód – odparła ochrypłym głosem, starając się spojrzeć na chłopaka za sobą.
- Niebawem będziesz mogła kupić sobie takich dziesięć.
- Myślisz, że się uda?
- Musi. Zawsze dostajemy to, czego chcemy. Nie zapominaj – uśmiechnęła się półgębkiem, odruchowo zamykając powieki, kiedy nastąpił kolejny wybuch – W bagażniku kazałem zostawić trzy dodatkowe kanistry benzyny. Dla lepszego efektu.
- Wszystko jest już załatwione?
- Tak, jedźmy. Zaraz zaroi się tu od suk – stanowczym gestem objął ją w talii, prowadząc w kierunku srebrnego BMW. – Michaelu Millerze… - odparł, oglądając się ostatni raz na płonące auto.
- Sereno Torres – dodała, pogłębiając uśmiech na dźwięk własnego nazwiska. Nie było jej żal, wiedząc, ze wymawia je po raz ostatni.
- Niech was piekło pochłonie – wykrzyknął, wybuchając złowieszczym, gardłowym śmiechem.
*

I am temperamental and I have imperfections and..
I am a lioness. I am tired and defensive.

You take me in your arms and I fall into you.
Make me feel safe from harm.

Delikatny śpiew niósł się po pokoju, miękko otulając ściany i sprzęty. Płynnie wydobywał się z jej pełnych, wygiętych w lekki łuk warg, gdy leżąc wygodnie wśród miękkich poduszek, pracowała nad kolejnym utworem. Podkładając sobie kolejną poduszkę pod piersi, ukokosiła się wygodniej. Wzięła głęboki oddech i zapisując słowa, przechyliła w naturalny sobie sposób w bok. Zgrabne łydki brunetki, rytmicznie przecinały powietrze, gdy zadowolona z siebie zanuciła utwór po raz kolejny. Dźwięki same splatały się w spokojną melodię. Wieńcząc strofę długim dźwiękiem, w jednej chwili zamarła, a słowa uwięzły jej w gardle, gdy drzwi gwałtownie otworzyły się i stanęła w nich Sophie. Oddychała płytko, wyglądając, jakby przynajmniej sprintem dostała się na piętro. Scarlett ulokowała w matce zdziwione spojrzenie. Sophie uspokoiwszy nieco oddech, uśmiechnęła się do córki. Jej rysy jakby złagodniały, a napięte mięśnie rozluźniły się, gdy wsuwając za ucho niesforny kosmyk, który wymknął się z jej fryzury, odetchnęła lekko.
- Byłam za głośno? – Scarlett spytała ostrożnie, nie odrywając wzroku od matki.
- Skądże, ślicznie śpiewasz, kochanie – Scarlett zdumiała się jeszcze bardziej, będąc najzupełniej zbitą z pantałyku. Zaś Sophie zadowolona z siebie, wycofała się do korytarza, by zabrać, a raczej wciągnąć stamtąd pudło i to wcale niemałe pudło. – Pomyślałam, że to ci się przyda. Fakt, to nie fortepian, ale gość w sklepie mówił, że powinien wystarczyć ci do komponowania – mówiła, siłując się z kartonem i starając się jak najdelikatniej zaciągnąć je obok łóżka Scarlett. – Te wszystkie guziczki to dla mnie totalna abstrakcja, ale sprzedawca uznał, że jeśli miałaś z tym do czynienia, to z pomocą instrukcji bez problemu opanujesz temat, a w razie potrzeby mam numer do tego salonu – odsapnęła, przyglądając się dziełu. Brunetką nie potrafiąc wyrzec słowa, spoglądała raz na instrument, raz na matkę, a raz na zeszyt, analizując w głowie ostatnie dwie minuty. A potem.. a potem zrobiła coś, czego nie robiła od bardzo dawna, a czego najbardziej w świecie potrzebowała. Padła matce w ramiona. Sophie mocno przytuliła dziewczynę, gładząc ją czule po głowie i plecach. Poczuła ulgę. Sophie poczuła niepomierną ulgę i odniosła wrażenie, że tymi trzema słowami zburzyła największą z barier, jaka oddzielała ją od Scarlett. – Powinnam była powiedzieć ci to całe wieki temu – objęła mocniej Soph, przytulając policzek do jej ramienia. Mama zawsze pachniała różami. Uśmiechnęła się, uświadamiając sobie, jak bardzo jej tej woni i tego uścisku brakowało.
- Dziękuję, mamo – szepnęła i obie wiedziały, że nie chodzi tu o sprzęt. Już niebawem miała mieć go pod dostatkiem. Scarlett miała wrażenie, że ogromny supeł ściskający ją gdzieś w środku nagle się rozwiązał. Sophie pierwszy raz uznała jej śpiewanie. Nigdy nie usłyszała z ust matki jakiejkolwiek pochwały, nawet najmniejszego słowa aprobaty. Od bardzo wielu miesięcy musiała z matką zaciekle walczyć o śpiewanie. Jednak po śmierci taty, coś się zaczęło zmieniać. Nie od razu, ale zauważyła, że matka próbowała nawiązać z nią kontakt. A dziś, kilkoma słowy, udaremniła wszystkie bitwy, które stoczyły, próbując postawić na swoim. Wiara była czymś tak bardzo zwykłym, a zarazem nieosiągalnym dla Scarlett ze strony matki, że dotąd wierzyła za nie dwie. Ulżyło jej na myśl, że teraz kolejna osoba pomoże jej wierzyć. Ulżyło jej, że była nią matka. Sophie przytuliła ją mocniej do siebie, uśmiechając się po nosem i delikatnie ucałowała skroń Scarlett.
- Wierzę w ciebie i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ci pomóc, Scarlett – na te słowa, brunetka wyswobodziła się z uścisku matki na tyle, żeby móc na nią spojrzeć. Jej turkusowe tęczówki zaszkliły się, jednak na rozpromienionej buzi widniał pełen spokoju uśmiech.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo o tym marzyłam – Sophie na powrót przygarnęła do siebie córkę, nie mogąc się nadziwić jak bardzo zmieniła się, odkąd ostatni raz trzymała ją w ramionach. Teraz stała przed nią dorosła kobieta. Choć widywała brunetkę codziennie, choć żyła z nią pod jednym dachem, zmiany nie docierały do niej w pełni, póki nie doświadczyła ich niemal namacalnie.
- Zaczęłam od tej szafy grającej – zaśmiała się krótko. – Jednak myślę, że mam coś, co przyda ci się bardziej. Napijmy się herbaty, co?

Sophie postawiła na blacie dwa kubki z parującym napojem. Dla Scarlett wybrała ten, o który zawsze tak zabawnie spierała się z Nico. Teraz nie rozumiała, jak wtedy mogło ją to irytować. Herbatę doprawiła sokiem malinowym i odrobiną cukru, tak jak pijał Nico. Wciąż łapała się na tym, że z rozpędu chciała go o coś zapytać, czy robiła rzeczy, które byłyby mu miłe. Jeśli chodziło o niego i Scarlett, zawsze tajemne dla niej było, skąd wzięły się ich wspólne przyzwyczajenia. Smakowało im to samo, mieli podobne poglądy, gestykulowali w ten sam sposób, uśmiechali się czy spoglądali wymownie. Scarlett była jego niewymownym odbiciem, a to wszystko działo się samo z siebie. Więź jaka łączyła jej męża i córkę to cud, który odkryła zbyt późno. Liv była już zupełnie inna. Nie nadawała na tej fali co oni, była podobna do niej w sposobie patrzenia na świat, choć to ponoć Scarlett charakter odziedziczyła właśnie po niej. Widziała w niej swój upór i ogromną wiarę i determinację, ale wydawało jej się, że córka była znacznie silniejsza niż ona. Nie mogła jeszcze do końca przekonać się o przyzwyczajeniach Shiea. Miała wielką nadzieję, że niebawem będzie jej to dane. Sophie usiadła naprzeciw Scarlett, obejmując dłońmi kubek. Spojrzała jej w twarz i uśmiechnęła się przyjaźnie. Brunetka odpowiedziała jej tym samym, a najpiękniejsze było to, że śmiały się też jej oczy.
- Powinnam była bardziej interesować się twoimi sprawami, zwłaszcza teraz, gdy waży się twoja najbliższa przyszłość – zaczęła niepewnie, po czym upiła łyk napoju. – Byłam zbyt zahukana pojawieniem się Shiea, sprawami firmy i tym wszystkim, co spadło na mnie, że umknął mi gdzieś wyjazd Liv, twój debiut, ale sprawą płyty zainteresowałam się zawczasu. .
- Od dawna radzę sobie sama. Nie masz się czym przejmować, mamo. Na spotkaniu był ze mną Tom, czuwał nad wszystkim.
- Wiem, kochanie. Pomyślałam sobie, że potrzeba ci kogoś, kto zajmie się prawną stroną twojego kontraktu – Scarlett obdarzyła mamę uważnym spojrzeniem. – Dlatego też rozmawiałam z Fitznerem.
- Tym od spadku?
- Tak prawie – uśmiech Sophie, kolejne baczne spojrzenie brunetki. – Dominik zgodził się reprezentować cię, jeśli oczywiście wyrazisz taką chęć. Pozwoliłam sobie omówić z nim twoje położenie, bo uważam, że wchodząc w show biznes, musisz mieć prawnika – Scarlett dumała chwilę, analizując słowa matki. Jej troska była niezwykle przyjemna.
- A czy on czasem nie miał na imię Heinrich?
- Heinrich przeszedł na emeryturę, przekazując swoje obowiązki synowi. Miało to nastąpić jeszcze przed śmiercią Hannah. Wszystko odrobinę przeciągnęło się w czasie, ale koniec końców, teraz współpracuję z Dominikiem. Co sądzisz o mojej propozycji? Kancelaria Fitznerów zajmuje się interesami rodziny od bardzo wielu lat. Nie widzę sensu, by szukać kogoś innego.
- Wiesz, co? – brunetka zagadnęła matkę, upiwszy spory łyk herbaty. – Nie pomyślałam o tym. Bill przebąkiwał kiedyś coś o tym, ale póki co, konsultował się z ich własnym adwokatem. Jeszcze nie rozeznałam się w tym wszystkim. Bill zapewnił mnie, że zadba o wszystko. Tom zawsze mi towarzyszy i jakoś nie zebrałam się, żeby ogarnąć to wszystko, a powinnam – zakończyła dobitnie, zasępiając się na moment. Choć patrzyła na matkę, Sophie była pewna, że Scarlett jej nie widzi. Jej ogromne oczy o przyjemnej lazurowej barwie, widziały teraz zupełnie inny obraz. Sophie napiła się herbaty, delektując się smakiem soku malinowego. Wzięła głęboki oddech i wciąż patrząc na Scarlett, uśmiechnęła się. Od bardzo, bardzo dawna nie było między nimi tak po prostu dobrze. Teraz musiała objąć tak wiele spraw. Wszystko co wiązało się z objęciem prezesury kosztowało ją niezliczone pokłady czasu i nerwów. Wciąż poznawała nowych ludzi, odpowiedzialnych za stabilność i swobodne kooperowanie filii z siedzibą główną. Musiała przyswoić ogrom wiadomości i procedur, zakres swoich obowiązków i powinności, które jakby nie było, przerażały ją. Fitzner zachowywał zimną krew, kiedy ona zaczynała panikując, gdy gubiła się we wszystkim, nawet w drodze do toalety, za co była mu niesamowicie wdzięczna, bo nie tylko dbał o to, by przyszłą panią prezes traktowano z należytym szacunkiem, ale również o to, by zaznajamiała się ze wszystkim stopniowo i nie została przytłoczona nadmierną ilości wieści. Dzięki niemu mianowano ludzi, którzy zajęli się prowadzeniem firmy, póki sytuacja w zarządzie się nie ustabilizuje. Była mu za to wszystko bardzo wdzięczna, bo gdyby nie jego pomoc, zginęłaby marnie. Dlatego ciągle nie było jej w domu, a kiedy już się w nim zjawiała, to tylko na chwilę, będąc przekonaną, że Scarlett da sobie radę i pędziła do Shie'a. Zostawiła jej na głowie dom, związane z nim obowiązki, nie interesowała się ani nią, ani tym, co się z nią działo, będąc przekonaną, że jest na tyle dorosła, by temu podołać. Liv miotając się między dwoma krańcami równoważni, nijak jej pomagała, choć zobowiązała się czuwać nad młodszą siostrą i doszło do tego, że Scarlett została sama. Dotarło to do niej dopiero teraz. W duchu dziękowała losowi za pojawienie się Toma na jej drodze. Musiała przyznać, że źle go oceniała. Pozwoliła sobie wyrobić opinię na jego temat pod pryzmatem mediów.
- Wiesz, co? – zagadnęła, czując potrzebę podzielenia się z brunetką swoimi przemyśleniami. Scarlett podniosła wzrok znad kubka i upiwszy kolejny łyk, odstawiła go na blat, lokując spojrzenie w Sophie. – Chyba pomyliłam się co do Toma – odparła pokornie, zagryzając wargę. Scarlett zaśmiała się z widoku matki, wyglądającej jak skarcony przedszkolak. – Tak bardzo ci pomógł, a ja tego nie dostrzegałam.
- On mnie zmienił, wiesz?
- Wiem – odparła, wyciągając nad blatem rękę i ujmując dłoń Scarlett.
- Skruszył mur, którym się obwarowałam. Odarł mnie z lęków i uprzedzeń. Zburzył moje zasady i odebrał wszystko, co stanowiło moją tarczę i choć na początku się lękałam się tej nagości, sprawił, że przestałam się bać – Scarlett uśmiechnęła się rozmarzenie. – Tom jest wspaniałym człowiekiem, jeśli tylko pozwoli się mu zdjąć maskę. Jest troskliwy i taki… kocham go mamo i wiem, że on kocha mnie – Sophie poruszona otwartością córki, pogładziła wewnętrzną stronę jej dłoni, uśmiechając się serdecznie. – Nie wiem, po co ci to mówię – wzruszyła ramionami, wolną ręką chwytając kubek i dopijając herbatę.
- Cieszę się, że mi to powiedziałaś. Widzę jak bardzo się kochacie. Widzę, że choć jesteście jeszcze tak młodzi, to nie jest jedynie zauroczenie. Byłam jeszcze młodsza od ciebie, kiedy pokochałam twojego ojca. Miłość przychodzi niespodziewanie bez względu na wiek, miejsce i czas.
- Bałam się, wiesz? Bałam się wewnątrz siebie, nie mówiąc nikomu, ani nie dając tego znać po sobie. Bałam się, że Tomem kieruje wdzięczność, być może pociąg fizyczny, czy jakakolwiek inna zależność nie mająca nic wspólnego z uczuciami. Wiesz dobrze, jak za nim szalałam – zaśmiała się na to wspomnienie. – On zawsze był dla mnie Tomem, który mi się podoba. Wzdychałam do tego nieszczęsnego plakatu, wyobrażając go sobie takiego zwykłego, kiedy pił herbatę, rozmawiał z Billem do później nocy, oglądał telewizję czy smarował chleb. A potem nagle się zjawił z morzem problemów, którym ja, jakaś tam Scarlett postanowiłam zaradzić, a kiedy przestaliśmy ze sobą walczyć, uświadamiając sobie, że byliśmy znacznie bliżej niż się nam obojgu wydawało, zaczęłam czuć ten lęk, bojąc się, że fakty, w które nigdy nie wierzyłam, okażą się prawdą. Wiesz, kiedy uwierzyłam, że naprawdę zaczyna mu zależeć? – Sophie przecząco pokręciła głową, bojąc się, że jakimkolwiek słowem sprawi, że Scarlett znów zamilknie. – Kiedy przyjechał do nas w nocy, kiedy umarł tata. Zaopiekował się mną i sprawił, że poczułam się naprawdę bezpieczna. A później został ze mną na cmentarzu i znów się o mnie troszczył i później… później zaczął robić to już nieustannie – brunetka nakryła drugą, ich splecione dłonie. Jej oczy zaszkliły się, nabierając intensywniejszej barwy. Kolor jej tęczówek aż raził w oczy. – I wiesz, co? – teraz uśmiechnęła się promiennie, spoglądając na mamę. – Świetnie jeździ samochodem. Robi to prawie tak dobrze, jak tata.
- Ja też się bałam – zagadnęła, odpowiadając delikatnym uśmiechem. – Bałam się, że Tom okaże się zepsutym sławą chłopakiem, drwiącym sobie z życia. Bałam się, że się zauroczysz, a on złamie ci serce. Bałam się tak wielu rzeczy i nie potrafiąc im inaczej zaradzić, atakowałam cię. Wiem, że to nie było dobre – Scarlett odetchnęła głęboko.
- Nawet nie wiesz jak mi teraz dobrze, mamo.
- Chyba wiem – odparła, powoli kiwając głową. – Zostałyśmy we dwie, musimy się trzymać w kupie – Sophie zaśmiała się krótko, wolną ręką ocierając łzę, która zakręciła się jej w oku.
- Ciekawe, jak ma się Liv. Przez telefon jest za wesoła.
- Marzyła o Paryżu.
- Nie wierzę, że w trakcie trwania lotu zdążyła się odkochać – burknęła Scarlett, nie mogąc przestać złościć się na myśl o zachowaniu siostry i Georga. Ona zwiała do Paryża, a ona zaszył się na Tahiti, Kanarach czy innych Malediwach, nawet nie wiedziała dokładnie, gdzie się znajdował. Dokładniej mówiąc, nikt nie wiedział. Wyjechał kilkanaście godzin po Liv, zadzwonił w sumie dwa razy i tyle o nim. Liv była rozćwierkana i pełna zachwytów, wygłaszała peany ku urokowi miasta, ani słowa nie wspominając o tym, jak czuje się sama ze sobą. Oboje zachowywali się jak dzieci.
- Różnicie się. Obie dałybyście się pokroić za swoje pasje, ale ty widzisz coś ponad, Liv jeszcze nie.
- Liv się boi, ale nie stawia czoła lękom. Traktuje je jako wymówkę.
- Wierzę, że kiedyś się z nimi upora.
- Nie uda jej się, jeśli będzie uciekać. A poza tym, nie ma kiedyś, mamo. Zawsze jest tylko teraz – westchnęła przeciągle, po czym zwolniła uścisk i zsunęła się z wysokiego stołka. – Idę wypróbować klawisze – Scarlett posłała matce szeroki uśmiech i prędko wyszła z kuchni. Krótką chwilę potem, Sophie usłyszała trzask drzwi na piętrze.

I am naked, I am vulnerable, I am a woman.
I am opening up to you.
There'll be no more pretending.

Jakiś czas później, przyjemna melodia zatrzymała Sophie u szczytu schodów. Silny w swojej subtelności głos Scarlett wypełniał już nie tylko jej własne serce. Przymknęła powieki, wsłuchując się w słowa. W tej samej chwili przypomniały się jej słowa Nico; ich córka nie miała jedynie talentu, posiadła unikalny dar, którego karygodnym byłoby nie wykorzystać. Z taką samą siłą z jaką on walczył o pasje ich córek, z taką ona była im przeciwna. Musiało minąć tak wiele czasu, by dostrzegła, jak bardzo się myliła. Czuła, że była o krok dalej. Scarlett zaczęła mówić, a jej słowa były na wagę złota, bo Sophie chciała słuchać. Na nowo.
*



I can’t feel my senses. I just feel the cold…
I would stop running, if I knew there was a chance.

Objuczony zakupami wspinał się prędko na kolejne piętra, ignorując ciężar rączek toreb wżynających się w wewnętrzną stronę jego dłoni. W ekspresowym tempie pokonał dystans na około półtorej godziny w jakieś czterdzieści minut, więc teraz będąc niemal w domu, nie mógł zwolnić. Dwa razy przejechał na czerwonym, co sam uznał nie podobne do siebie, bo zawsze przecież jeździł przepisowo. Odkąd tylko wyszedł z mieszkania, wcześniej odpowiednio je zabezpieczając, działał jak automat, wciąż myśląc o Caroline. Załatwił wszystko, nie przykładając większej uwagi do tego, czy pamiętał o wszystkim i zdążył nawet zrobić zakupy, w innym razie nie mieliby co jeść. Musiałby prosić któregoś z chłopaków, a to mu się nie uśmiechało. Świadomość, że wiedzieli z jakim problemem boryka się Caroline zdawała mu się wystarczająco upokarzająca. Nie chciał wciągać ich w to bardziej. Wierzył, że uda im się przez to przejść we dwójkę, a później wolni od wszelkich uciemiężeń będą mogli znów cieszyć się ich towarzystwem. Bardzo zależało mu na tym, by było choć w dziesiątej części jak kiedyś, nim dowiedział się o jej uzależnieniu. Póki co musiał odsunąć te myśli na bok. W mieszkaniu czekała Caroline. Liczył, że wciąż spała. Najbardziej obawiał się, że podczas jego nieobecności zrobi sobie krzywdę, szukając czegoś, co mogłaby zażyć. A w mieszkaniu nie miał nawet aspiryny. Źle czuł się z tym, że tak bardzo ją kontrolował. Pomimo tego, że był świadom, że z wolną wolą zwiałaby do pierwszego lepszego dilera po jakieś prochy i mógłby jej więcej nie zobaczyć, pomimo tego, że sama zaproponowała mu to rozwiązanie, byleby tylko nie wylądować na odwyku, czuł niesmak, że tak bardzo ograniczał jej wolność. Uznała, że podda się jego każdej woli, że zrobi wszystko co w jej mocy, żeby tylko nie musieć się tam leczyć. Nalegał na odwyk, a ona błagała. W końcu się poddał, stawiając jednak warunki. Pod swoją nieobecność zamykał ją w mieszkaniu, pozbawiając dostępu do wszelkich ostrych rzeczy, kiedy wiła się gorączce, kiedy głód stawał się na tyle silny, że odbierał jej rozum, siłą trzymał ją w ramionach, kiedy wymiotowała, kiedy wstrząsały nią spazmy wciąż był obok, nie bacząc na własne wycieńczenie. Takich dni, kiedy tkwiła w otępieniu albo miotana szałem ciskała w jego kierunku słowa, o których znajomość nawet by jej nie posądził, takich właśnie dni było coraz więcej. Było tak bardzo ciężko… źle sypiał, a kiedy już mu się to udawało miał bardzo płytki i niespokojny sen. Czuł się zmęczony i tak bardzo ociężały, ale wciąż walczył. Wiedział, że było o co. Choć brakowało mu już sił, miłość nie pozwalała mu zawrócić. Konsultował się z lekarzem, czuwając przy niej, przeczytał mnóstwo książek i wydawało mu się, że wie choć krztę tego, co wiedzieć powinien. Caroline przeszła przez rozmaite stadia. Od normalności, przez otępienie, szał i swoistą agonię, przesypiając całe dnie albo miotają się niczym itzner. Jeśli nie spała, błagała go o śmierć albo heroinę. Nie miał pojęcia, co było gorsze. Co sił piął się schodami na odpowiednie piętro, przeskakując co dwa stopnie. Miał wrażenie, że popada w paranoję. Pokonując dziesięciometrowy odcinek dzielący schody i drzwi mieszkania, zdążył usnuć setki tragicznych scenariuszy, które mógł zastać po otwarciu drzwi. Jednak obraz, który ujrzał, przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Nim otworzył drzwi, czując się jak skończony idiota, przyłożył do nich ucho, nasłuchując. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk. Niepewnie wszedł do mieszkania i posiawszy zakupy na podłodze, zaryglował zamki. – Caroline? – spytał cicho, a głucha cisza, aż kłuła go w uszy. Uważnie stawiał każdy krok, jakby najmniejsza nieuwaga mogła pozbawić go gruntu pod nogami. Ciałem Gustava wstrząsnął dreszcz, czuł mrowienie w samych koniuszkach nerwów, jakby przeczuwając, że licho czyha na niego tuż za ścianą. Przełknął głośno ślinę, jakby rozpoznając w zalegającej ciszy złowrogie brzmienie. Nogi ugięły się pod nim, z trudem wytrzymując ciężar ciała. Stało się drętwe i nieposłuszne, słabe, ale nie na tyle, by runąć na podłogę. Poczuł skurcz w żołądku. Odniósł wrażenie, że zatrzymał się czas. Wszystko zaczęło docierać do niego w zwolnionym tempie. Słyszał bicie własnego serca i dudniącą w żyłach krew. Promienie słoneczne wpadające do pomieszczenia przez nie zasłonięte okno poraziły go aż za nadto, a hałas z ulicy wydał mu się nienaturalnie głośny. Jednak ze wszystkich tych doznań, najwyraźniejszy był obraz. Nie wierzył. Nie ufał własnym oczom. Nie mógł oddychać. Niepojęty ciężar przygniótł jego klatkę piersiową. Dusił się. Pragnął, by to był zwid. Zacisnął powieki tak mocno, że aż bolało, z całych sił pragnąc, by to co zobaczył było tylko złudzeniem, znakiem przemęczenia. Unosząc je na powrót, przed oczami zawirowały mu czarne plamki, by zaraz rozpierzchnąć się i uczynić jeszcze bardziej wyraźnym widok, który zastał. Caroline siedziała na sofie nieruchomo i nienaturalnie prosto, wręcz sztucznie, jak lalka, patrząc przed siebie w nieuchwytny punkt. Włosy związane w kucyk, białe szorty i bladoróżowy podkoszulek, mleczna skóra, przesadna chudość. Zdawała się być taka, jaką ją zostawił. Poza jednym szczegółem. Lewa ręka, ta na której całkiem niedawno zagoiła się ropiejąca rana, spoczywała obok niej, zupełnie bezwładnie, wciąż obwiązana lateksowym zaciskiem. Obok ręki, niedbale rzucona leżała jasna strzykawka tak boleśnie, tak wyraźnie odznaczająca się na ciemnym obiciu sofy. Była pusta. Na ustach Caroline ćmił się obłąkańczy uśmiech. Na twarzy malowała się ulga. Zobaczyła go dopiero po dłuższej chwili. Zdając się nie przyswajając rzeczywistości. Dla niej czas wciąż nie istniał. Spojrzała na niego swoimi ogromnymi, szarymi oczami. Uśmiechnęła się do niego. – Gustav… - szepnęła, jakby chciała mu wytłumaczyć, że to wszystko mu się jedynie wydawało. Nie odpowiedział, ostatkiem sił ruszył się z miejsca i udał do sypialni. Oparł się plecami o chłodną powierzchnię drzwi. Wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł dreszcz. Przymknął powieki, oblizując wargi. Nie miał sił zastanawiać się, jakim sposobem zdobyła towar. To przerastało go zupełnie. Uświadomił sobie, że jego miłość nie wystarczy by wyrwać ją ze szponów nałogu. On był zbyt słaby, zbyt mało wiedział, by mógł jej pomóc. Choć tak bardzo ją kochał, tak bardzo, że bolało. Żal, niczym jad palił jego serce. Chciał płakać, chciał wyć i wołać o pomstę. Był już tak bardzo wyczerpany. Gniewnie uderzył pięścią w drzwi. Nie miał prawa zostawiać jej samej. Wyjął z kieszeni telefon i odszukał odpowiedni numer.
- Sama wybrałaś – powiedział cichutko, akceptując połączenie. Odniósł klęskę. Przegrał z nią. Przegrał z heroiną. Usiadł na skraju łóżka, mając wrażenie, że nogi same zaraz ugną się pod nim.


Tell me I’m frozen, but what can I do?
When memories fade into emptiness, only time will tell its tale.
If it all has been in vain.


I did it for you.
* 

Wydawało się jej, że to tylko sen. Muzyka grała w odległym krańcu jej świadomości i siłą sugestii usiłowała zmusić owe dźwięki, by tam pozostały. W duchu przeklęła myśl, która skłoniła ją do ustawienia tak głośnego dzwonka. Pomimo przymkniętych powiek, czuła na twarzy ostre, poranne promienie słoneczne. Ruszyła się ociężale, kładąc na boku i po omacku odszukała telefon wściekle podrygujący na szafce nocnej. Niedbale przyłożyła go do ucha, akceptując przy tym połączenie.
- Jest noc – mruknęła. – Lepiej, żeby to było ważne, inaczej zginiesz marnie, parszywcze – wymamrotała sennie, kładąc telefon na poduszce tuż obok siebie i włączając głośnik. Walczyła z powiekami, starając się unicestwić aparat swym jeszcze mętnym spojrzeniem. Parsknięcie po drugiej stronie, rozjuszyło ją zupełnie. Nie musiała poglądać na wyświetlacz, by wiedzieć już, kto śmiał budzić ją o tak wczesnej porze. – Kiedyś zasadzę ci kopa, itznera – warknęła.
- Też cię kocham, skarbie – odparł rozbawiony, co jeszcze bardziej rozjuszyło Scarlett.
- Nie skarbuj mi tutaj, Kaulitz. Czy ty wiesz, która jest godzina? – jęknęła, zasłaniając oczy ręką.
- Tak, kochanie – zachichotał do słuchawki. – Szósta zero siedem. Serce mi się kraje, że muszę budzić cię o tej porze, ale pocieszam się tym, że sam wstałem wcześniej. Piję trzecią kawę i nie widzę efektów. Zasypiam na siedząco i nie miałbym nic przeciwko, gdybyś zechciała mnie jakoś skutecznie obudzić, kochanie – była pewna, że uśmiechał się teraz filuternie, delektując się wyższością, a raczej przytomnością umysłu.
- Nie kochań.. – urwała. -  Ale po co? Przecież jest noc, Toooom. Spotykamy się o jedenastej. Mogę spać jeszcze całe wieki!
- Wiem, kwiatuszku, ale dzwonię, żeby cię uprzedzić, a czego mi nie dajesz uczynić, że Pan Samo Zło alias David Jost, dzwonił do nas w środku nocy, że musimy przełożyć sesję na dziś i na rano. Pozwól, że pozostawię do bez komentarza, stokrotko.
- Czy ja wyglądam na roślinkę? – mruknęła, nie mając pojęcia, co mu przyszło do głowy z tymi zdrobnieniami. Dopiero po chwili dotarł do niej sens słów Toma. Sesja. Dziś. W piątek. – Ale jak to? Nie pojedziesz ze mną? – resztki snu, które jeszcze kilka sekund wcześniej nosiła na powiekach, rozpierzchły się nie wiedzieć gdzie. Była już zupełnie przytomna. Przetarła oczy, licząc, że przestaną piec. Po drugiej stronie rozległo się westchnienie.
- Poradzisz sobie. Fitzner w razie potrzeby ukróci Benznera. Podoba mi się ten facet, jest konkretny i zna się na swoim fachu. Nie zginiesz z nim, Maleńka.
- Chciałam, żebyś był – powiedziała cichutku, kuląc się na posłaniu. Złożone dłonie podłożyła pod głowę, spoglądając na aparat szeroko otwartymi oczami. Z jej ust wyrwało się niekontrolowane westchnienie.
- Wiesz, że ja też, ale Pan Samo Zło postawił nas przed faktem dokonanym. Mieliśmy to umówione od dawna, ale na poniedziałek. Pomyślałem sobie, że po spotkaniu pojedziesz prosto do nas. Rainie i Candy przyjadą już niedługo.   
- Dobrze, kochanie – wyraźnie zaakcentowała ostatnie słowo, po czym usłyszała po drugiej stronie chichot Toma. – O której to się skończy?
- Ciężko powiedzieć. Zależy na jakiego trafimy fotografa. Bill zaczyna wywracać oczami, bo o dziwo jest gotowy na czas i wiesz, cieszy się, że raz może poganiać mnie – w tle usłyszała oburzony słowotok Billa. Uśmiechnęła się, biorąc w dłoń telefon. – To trzymaj się, Maleńka. Powal ich, – a pochwali dodał – znów.
- Mam taki zamiar – zaśmiał się cicho i szepnąwszy ‘kocham cię’ na pożegnanie, prędko się rozłączył. Brunetka odłożyła telefon, kolejne dwadzieścia minut usiłowała nakazać sobie zasnąć. Na próżno. Sen umknął gdzieś, niknąc w blasku dnia. Zrezygnowana zwlokła się z łóżka, zamierzając zaserwować sobie bardzo długi prysznic, a po nim bardzo dobrą kawę.

Widząc Dominika Fitznera po raz pierwszy, Scarlett uznała, że ocenianie syna pod pryzmatem ojca w tym wypadku okazało się zupełnie nietrafne. Uznanie go za niewyrodnego syna Heinricha również byłoby sporym niedociągnięciem. Teraz, idąc do sali konferencyjnej, mogła mu się jako tako przyjrzeć. Dominik był rosłym mężczyzną, a jego muskularne ciało przywodziło na myśl sportowca, a nie przedstawiciela jednej z najbardziej renomowanych kancelarii w Niemczech. Musiała przyznać, ze był przystojny. Niewątpliwie drogi, dobrze skrojony garnitur, zdawał się być szyty na niego. Leżał jak ulał. Wyglądał na czterdzieści kilka lat. Biła od niego wewnętrzna siła, budząca poczucie bezpieczeństwa, nie strach. Ogolona na łyso głowa czyniła go niepokornym, a filuterny uśmiech, który towarzyszył mu, kiedy nie musiał zabiegać o niczyje interesy, ujawniał pogodę ducha, która – jak Scarlett zdążyła się przekonać w drodze do wytwórni – towarzyszyła mu chyba nieustannie. Otworzył przed nią drzwi auta, później każde kolejne, przepuszczając przodem i jakby osłaniając przed mijanymi ludźmi. Scarlett nawet w wysokich butach, sięgała mu ledwo ponad ramię. Jego gabaryty przewyższały ją przynajmniej trzykrotnie, więc nie dziwiła się, że czuła się jak przedszkolak. Kiedy otworzył przed nią ostatnie drzwi, prowadzące do Sali konferencyjnej, ich pogawędka ucięła się, a Dominik przyjął minę zacnego przedstawiciela prawnego. Wywarł na niej bardzo dobre wrażenie, już podczas ich pierwszej rozmowy telefonicznej, wydał jej się miłym i rzetelnie podchodzącym do swej profesji człowiekiem. W końcu nie bez powodu jego nazwisko okrzyknięto nieposzlakowaną sławą. Możliwości jakie mieli jej dziadkowie, zaskakiwały brunetkę na każdym kroku. Uśmiechnęła się delikatnie, wchodząc do pomieszczenia. Czekali na nich Benzner, Hoffman i Roth. Widok itznera musiał ich zaskoczyć, bo nie wyglądali na takich, co spodziewali się kogoś poza nią.
- To Dominik Fitzner, mój pełnomocnik – odparła, uścisnąwszy ich dłonie. Po krótkiej wymianie uprzejmości, prawnik odsunął jej krzesło, a kiedy usiadła, sam zajął miejsce obok. Roth przyglądał się przez chwilę prawnikowi, wyraźnie się nad czymś zastanawiając.
- Czy to nie czasem pan wygrał sprawę Jany Fischer?
- Jana Fischer była moją klientką – odparł, na co Roth pokiwał z uznaniem głową.
- To był świetnie przeprowadzony proces, panie Fitzner – w odpowiedzi tylko skinął głową. Scarlett nie oglądała wiadomości i miała raczej blade pojęcie o tym co się w świecie działo, więc nazwisko  Jany Fischer było jej zupełnie obce. Jednak nie przywiązała do tego większej uwagi, bo Hoffman zaczął omawiać warunki kontraktu, starając się przy tym wypaść bardzo fachowo, co nie umknęło jej uwadze. Każdy otrzymał kopię umowy, taką samą, jaką dostała dwa dni wcześniej. Fitzner począł go wnikliwie przeglądać, upewniając się, czy trzymał w rękach ten sam dokument. Wcześniej zastrzegł, że w życiu nie miał do czynienia z branżą muzyczną, ale obiecał odświeżyć wszelaką wiedzę, która mogła dotyczyć tej dziedziny. Scarlett cieszyła się, że nie była tam sama. Obecność kogoś, kto czujnym okiem badał jej przyszłych producentów i za nic w świecie nie zamierzał pozwolić, by coś poszło nie po jej myśli, bardzo jej pomagała. Czuła się pewniej, mając za sobą Dominika. Brunetka przeczytała dokument jako pierwsza i nie zauważyła żadnych zmian. Zwróciła też uwagę na każdy drobny druczek. Najważniejsze było, że jasno i wyraźnie sprecyzowano, że kontrakt opiewał jedną płytę. Dominik również musiał nie dopatrzeć się żadnych nieścisłości. Ze skonsternowanym wyrazem twarzy odłożył dokument, powiódł spojrzeniem od Scarlett poprzez owych mężczyzn, by w końcu znów ulokować je w niej.
- Umowa wydaje mi się zgodna z przyjętymi wytycznymi – odparł, a ona uśmiechnęła się delikatnie, choć przyszło jej to z trudem. Nie pamiętała, kiedy ostatnio tak się denerwowała. To jedna z najważniejszych chwil w jej życiu. Pragnęła, by była jak najlepsza. Brakowało jej tylko Toma, który wyraźnie manifestowałby trzymaną nad nią pieczę, który jednym najsubtelniejszym z dotyków, tchnąłby w nią zupełną pewność siebie. Mimo tego uśmiechnęła się nieznacznie. Była tam, wiedziała, czego chciała i sięgała po to. Jeden podpis, a jej marzenia miały stać się jawą. Pomyślała o tacie. Była pewna, że widząc, czego dokonała, byłby z niej dumny. Zamierzała zrobić wszystko, by iść dalej i dostać to, czego jemu, czego rodzicom nie było dane. W hołdzie pasji i niepomiernej wiary, postanowiła dotrzeć swą drogą na szczyt. Wiedziała, co powiedziałby tata; nie liczy się cel sam w sobie, a droga ku jego osiągnięciu. Scarlett była pewna, że szła właściwą ścieżką. Wygładziła nieistniejące zakładki na czarnej sukience koktajlowej. Odrzuciła do tyłu włosy, które wijąc się, opadły miękko na jej plecy, odsłaniając delikatnie zaróżowione policzki. Ujmując w dłoń pierwszą z kopii, w jednej chwili ujrzała przed sobą trzy wieczne pióra, z których każde było inne. Wybrała czwarte, które podsunął jej Dominik. Ujęła je delikatnie, przyciskając stalówkę z białego złota do papieru, po czym obdarzyła każdego z producentów uważnym spojrzeniem. Siląc się na nonszalancję, czekali chwili, w której słowo się rzeknie. Podobnie jak ona sama. Miała śniadość, że widzą w niej górę złota. Coś kosztem czegoś. Ona miała otrzymać szansę, a oni wizję zysku. Nie chciała zostać produktem. Nie zamierzała na to pozwolić. Przed oczami pojawił jej się obraz Toma, ten pierwszy, sprzed kilku miesięcy. Na wspomnienie jego zmizerowanej twarzy i smutnych oczu, mocniej ścisnęła w dłoni pióro. Nie da zaprzedać swojej duszy. Mocniej przycisnęła stalówkę do papieru. Nie pozwoli, by decydowano za nią. Wie, czego chce i idzie po to. Pierwszy podpis. Podniosła wzrok.
- Jeszcze jeden podpis i gwarantuję ci, że świat padnie do twoich stóp – rzekł pewnie Roth, który jak zauważyła, nie mawiał zbyt wiele. Odetchnąwszy, podpisała w każdym z wyznaczonych miejsc, co sumowało kilkanaście podpisów. Pojęcie ‘jeszcze jeden’ było tutaj wyjątkowo nietrafione. Literki zgrabnie układały się w jej imię i nazwisko. Nie zadrżała jej nawet ręka. Złożywszy ostatni podpis, zaczęła na nowo czuć. Serce waliło jej jak oszalałe, krew szumiała w żyłach, a czas zaczął biec dalej i chciała krzyczeć z radości. Rozciągnąwszy usta w usatysfakcjonowanym uśmiechu, oddała pióro Dominikowi, po czym spojrzała pewnie na swoich producentów.
- Witaj w branży, Scarlett – wstała dystyngowanie, wygładzając materiał sukienki gładko opinający jej ciało, by uścisnąć ich dłonie. – Nasza gwiazdko – dodał Benzner, uśmiechając się triumfalnie.
- Proszę mi pozwolić najpierw nagrać tą płytę. Jeśli pańskie prognozy się sprawdzą, nie będę mieć nic przeciwko, by okrzykiwano mnie gwiazdą. Póki co, jestem po prostu Scarlett – odparła spokojnie, wyswobadzając dłoń z jego uścisku.
- Czy ty zawsze musisz mieć ostatnie zdanie? – spytał z nieco drwiącym uśmiechem.
- Tak – odparła, racząc go pewnym spojrzeniem i niewinnym uśmiechem.
- W takim razie, co powiesz na mały toast, Scarlett? – odpowiedziała skinieniem. Jeszcze była nieco oszołomiona emocjami, które wciąż rozsadzały ją od wewnątrz. Miała nieodparte wrażenie, że dobiła do portu po bardzo długiej i trudnej podróży i mogła wreszcie odetchnąć pełną piersią. Zawładnęło nią zmęczenie, jednak było to dobre znużenie. Owoc satysfakcji, ciężkiej pracy, zapowiedź kolejnej przeprawy. Trzymając kieliszek w swojej drobnej dłoni, dotarła do niej świadomość rychłych i nieubłaganych zmian. Wierzyła, że będą dobre, jednak była też pewna, że niełatwe. Mocząc wargi w złotym trunku przekraczała kolejny kamień milowy, na który stąpnęła podpisując kontrakt. Kolejny nowy początek, pozornie teraźniejszy, pozornie planowany. Pozornie nie zmieniający nic. Błogość krzewiąca się we wnętrzu brunetki, kwitła na jej rumianej twarzy subtelnym uśmiechem. Za sukces usłyszała, za wygraną również, jednak Scarlett mając pod powiekami ukochane wizje, czciła już swe zwycięstwo.

Duch dnia wczorajszego i wizja jutra. Tu i teraz.
*

Zamknąwszy za sobą drzwi, z przyjemnością zaczerpnęła powietrza, przesyconego słodkim zapachem wanilii. Odetchnąwszy głęboko, przystanęła, opierając się o powierzchnię drzwi. Przymknęła na moment powieki, czując jak myśli wirują jej w głowie. Jeszcze cztery godziny wcześniej wciąż była daleka marzeń, a teraz gdy słowo się rzekło, miała wrażenie, że niemal ich sięga. Chciała śpiewać, pisać, komponować, zacząć wreszcie pracę z ludźmi, których w większości zdążyła dziś poznać. Naraz wpojono jej tak wiele informacji, których nie nadążała rejestrować. Opowiedziano jej o tylu osobach i rzeczach, a jej wciąż trudno było uwierzyć, że dopięła tego, o co tak mocno walczyła. Pozornie nic się nie zmieniło, a miała wrażenie, że ten jeden podpis zaważył nad całym jej dotychczasowym życiem. Odetchnęła znów, delektując się cudowną wonią wanilii. Wrzuciła klucze do szklanej misy, stojącej na komodzie, a obok niej położyła torebkę. Powoli ruszyła do kuchni mijając pokoje wszystkich chłopaków. Tylko te do pokoju Billa uchylone były szerzej. Candy, siedząc na jego łóżku, jak zaczarowana oglądała bajkę. Scarlett uśmiechnęła się na jej widok. Uwielbiała tą dziewczynkę. Była bardzo rozumnym dzieckiem, zbyt dojrzałym jak na swoje niecałe osiem lat. Patrzyła na świat swymi ogromnymi, oczami o barwie miodu, pełnymi uwagi i przerażająco niespokojnymi. Nie miała w sobie tej bezkresnej ufności, ani bezpretensjonalnej radości. Zbyt twardo stąpała po ziemi. Choć bawiła się, śmiała i czarowała swą dziecięcą wizją świata i wydawałoby się, niewiele różniła się od rówieśników, nie wierzyła w dobre wróżki ani czary. Pomimo całej swojej żywiołowości była przygaszona. Kiedy się śmiała, robiły to tylko jej usta, w oczach czaił się lęk. Scarlett westchnęła ciężko, odrywając od niej wzrok i powoli poszła do kuchni. W salonie, na ławie leżały świeżo ścięte kwiaty. Nie dało się ukryć, że kobieta wstąpiła w progi tego mieszkania. Rainie krzątając się po kuchni, nuciła zasłyszaną w radiu piosenkę. Zauważywszy Scarlett, prędko wytarła ręce i uśmiechając się serdecznie, uściskała ją na powitanie.
- Gratulacje – odparła, całując brunetkę w policzek. Rainie nigdy nie była tak wylewna. Zawsze nieco zachowawcza i milcząca, a dziś była wyraźnie zadowolona. – Opowiadaj – zagadnęła, wracając do krojenia owoców. Scarlett podeszła do niej i opłukawszy dłonie, wzięła kiść winogron i zaczęła wrzucać je pojedynczo do miski. Kątem oka spoglądała na Rainie. Choć zdawała się być swobodna, w jej ruchach czaiła się nerwowość. Była czujna, gotowa do obrony.
- Wiesz, co? – odparła, spoglądają na swoją sukienkę i wysokie buty. Versace i Loubotin niezbyt pasowały do robienia sałatki. – Przebiorę się i wszystko ci opowiem – Rainie odpowiedziała jej skinieniem. Scarlett zniknęła na moment w pokoju Toma i wybrawszy swoją ulubioną z jego koszulek – swoją drogą, tą którą kupili w walentynki – założyła ją i boso opuściła pokój. Poczuła niewymowną ulgę, stąpając po chłodnych kafelkach. W korytarzu spotkała Candy, która na jej widok pisnęła radośnie i padła brunetce w ramiona. Śmiała się, mocno trzymając dziewczynkę w ramionach. Zakręciła się wokół własnej osi. Candy zapiszczała znów, mocno trzymając się ramion Scarlett.
- Cześć, cukiereczku – brunetka uśmiechnęła się szeroko, niosąc dziewczynkę do pokoju Billa. Było jej trochę ciężko, przez co prędko usiadła na materacu, wciąż tuląc do siebie małą.
- Tęskniłam za tobą – odparła, ujmując w rączki wisiorek Scarlett.
- Ja za tobą teeeeż, nie miałam komu opowiadać bajek – brunetka posłała jej przejęte spojrzenie, potwierdzając swoje słowa wymownym skinieniem głowy. Candy aż zachłysnęła się powietrzem, jakby nie dowierzając.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Drugiej takiej słuchaczki jak ty całe Niemcy nie widziały – dziewczynka wyraźnie zadowolona uśmiechnęła się szeroko, prezentując swój wciąż niekompletny zgryz. – Jak ci leci, cukiereczku? – dziewczynka westchnęła, skupiając wzrok na wisiorku brunetki.
- Jak nie ma Hansa, znaczy się taty, to jest fajnie. Mamusia bawi się ze mną, chodzimy na plac zabaw albo na lody, czyta mi i oglądamy bajki albo przychodzimy do Billa. Mama się wtedy uśmiecha i jest zadowolona. Nie lubię, kiedy musimy wracać. Dziś nawet śpiewa – zmarszczyła nos, jakby śpiew matki był czymś wyjątkowo paskudnym. – Mówiła, że możemy zostać dłużej, bo Ha.. tata wraca dopiero rano.
- Nie musisz o nim mówić tata. Nie tutaj – odparła miękko Scarlett, chowając za uszy blond kosmyki dziewczynki.
- Tu się nie boję. Dzięki Billowi czuję się jak inne dzieci i wiem, że on nie będzie krzyczał, ani bił. Tu jest bezpiecznie. Mama mi o tym mówiła, ale ja to wiedziałam już wcześniej.
- Oczywiście, że tu jesteś bezpieczna – Scarlett mocno przytuliła do siebie Candy, czując jak serce i oddech przyspieszały się w niej nienaturalnie, tak samo jak rosnąca złość, jak niemoc i niepomierny żal. Tak bardzo chciałaby uchronić to dziecko przed tymi wszystkimi okropieństwami, które dotykały ją w domu, tam gdzie powinna czuć się najpewniej. Candy wtuliła się w nią, chowając buzię w kątku jej szyi.
- Ładnie pachniesz, Scarlett – odparła po chwili, podnosząc się i spoglądając brunetce w twarz. Uśmiechnęła się, dotykając delikatnie rączkami po jej policzków, skroni i skóry wokół oczu, wiodąc za nimi uważnym spojrzeniem. Brunetka cierpliwie poddawała się tym zabiegom, przymykając oczy, gdy opuszki dziewczynki dotarły do jej powiek. W końcu uśmiechnęła się, znów kładąc rączki na ramionach dziewczyny. – Jesteś bardzo ładna, wiesz?
- Dziękuję, cukiereczku – uśmiechnęła się szeroko, całując Candy w czoło. – Ale ty jesteś ładniejsza – Scarlett odparła pełna powagi, bacznie przyglądając się Candy, która momentalnie pokraśniała radością. – Kiedyś zaczną ustawiać się do ciebie kolejki, zobaczysz.
- Eee, tam. Chłopaki są głupi.
- A Bill?
- On nie jest chłopakiem! – obruszyła się, wywracając oczami. Scarlett stłumiła parsknięcie.
- A kim?
- No, Billem – uśmiechnęła się szeroko. – Tom też nie jest głupi. On cię bardzo lubi, wiesz?
- Wiem – brunetka uśmiechnęła się czule. – Ja jego też – umościwszy Candy wśród sterty poduszek, włączyła jej kolejną bajkę i nim wyszła, ucałowała ją w czoło. W kuchni Rainie kroiła warzywa, więc Scarlett wyjęła deskę i nóż, po czym zawtórowała jej.
- Candy dopytywała się o ciebie od samego rana – zagadnęła, spoglądając kątem oka na brunetkę.
- Rozmawiałam z nią. Twoja córka jest niesamowita, Rainie – uśmiechnęła się, widząc jak usta blondynki układają się we wdzięczny uśmiech.
- Staram się ją chronić.
- Wiesz, mam blade pojęcie o tym, co się dzieje z.. – urwała, szukając słowa.
- Z dziećmi z toksycznych rodzin? – Rainie dokończyła za nią. Zdawała się nie wyrażać emocji, jakby to w ogóle jej nie dotyczyło. Kroiła cebulę, skupiając się na cięciu równych talarków. Wkładała w tą czynność całą swoją determinację. Nie chciała teraz myśleć o powrocie. Nie chciała domyślać się, co spotka ją, gdy Hans wróci do domu. Będzie zły i pobije ją? Może nakrzyczy na nią, poniżając i wyzywając od najgorszych? A może w ogóle jej nie zauważy i obejrzy mecz albo jakiś durny film? Nie miała sił, by nad tym się roztrząsać, a z drugiej strony, nie marzyła o niczym innym, jak o tym, by opowiedzieć komuś, czego doświadczała. Nie mogła mówić o wszystkim Billowi. On zareagowałby zbyt emocjonalnie, zbyt impulsywnie, a poza tym… wstydziła się opowiadać mu o wszystkim, co robił jej Hans. On w końcu też był mężczyzną. Przymknęła na moment powieki, czując zbierające się w kącikach oczu łzy. A Scarlett była kobietą, ona mogłaby ją zrozumieć, choć nigdy nie doświadczyła czegoś tak okropnego, ale mogła przecież pojąć, jak bardzo wyniszczał ją jej własny mąż i ufała jej. Widziała jak bardzo przywiązała się do Candy, jak chętnie poświęcała jej czas. Ona mogłaby… - Mogę ci o czymś opowiedzieć? – spytała cicho, bojąc się spojrzeć na brunetkę. Ona była taka silna i pewna siebie. Szła przez życie z dumnie uniesioną głową, sięgając po to co zamierzała osiągnąć i mając w nosi, czy innym się to podoba czy nie. Rainie pragnęła uszczknąć odrobinę siły Scarlett.
- Pewnie – odpowiedziała miękko brunetka, spoglądając w załzawione dziewczyny. Rainie nie odłożyła noża, sięgnęła po kolejne warzywo i krojąc je zawzięcie, milczała dłuższą chwilę.
- Bill jest dla mnie bardzo ważny. Nie wiem co do niego czuję. On jest dla nas taki cudowny. Opiekuje się nami, dba o nas, martwi się, sprawia, że nasze życie czasem też nabiera barw. Bez niego… nie wiem, co byłoby, gdybym go wtedy nie poznała. Pewnie nie zmieniłoby się nic. Żyłabym w tym piekle, czekając dnia, w którym Hans zapije się na śmierć albo zabije go ktoś, komu był dłużny pieniądze. Tak – odparła z gorzkim uśmiechem. – Życzę mu śmierci – przerwała na moment. Pociągnęła nosem i wytarła oczy wierzchem dłoni. – Wiesz, kiedy poznałam Billa, nie sądziłam, że mu zaufam, że zaufam jakiemukolwiek facetowi. Ja się ich boję, Scarlett. Mam nieprzyjemne dreszcze, kiedy jakiś stanie za mną zbyt blisko w kolejce w sklepie czy w autobusie, a jemu zaufałam. To stało się samo. Dał mi swój numer i był taki… nie budził we mnie lęku i kiedy poczułam, że dłużej nie wytrzymam, zadzwoniłam, a on nas przyjął i był taki dobry. Wiesz, fakt, że mam ledwo dwadzieścia trzy lata i ośmioletnie, prawie ośmioletnie dziecko przerażą ludzi. Myślą sobie, kim to ja nie jestem, guzik wiedząc, a on zaakceptował Cukiereczka… nas z całym tym mało fajnym życiem i wielką dziurą w psychice. On jest moim darem od losu. Nie tylko nas przyjął, ale jeszcze powtarza na każdym kroku jakie jesteśmy wspaniałe i jak bardzo nas kocha, a ja w to nie mogę uwierzyć, nie potrafię pojąć tego, jak on może kiedy jestem taka… brudna, pełna blizn, tak bardzo niedoskonała. Aż boję się wierzyć, że nadzieja, którą we mnie budzi zniknie, a ja zostanę, cierpiąc jeszcze bardziej. Bo wiesz, nim pojawił się Bill, byłam pogodzona z losem. Nauczyłam się żyć z cierpieniem i poddałam się mu. Odkąd pojawił się Bill, znów zaczęłam mieć żal do losu i jest mi ogromnie ciężko – zapłakała, zakazując gestem zbliżać się Scarlett do siebie, kiedy ta chciała ją objąć. – Nie, bo nie dokończę. Przy Billu chcę zmian, chcę się uwolnić, a wiem, że to niemożliwe i to boli… rani nie tylko mnie, ale i Candy, która wciąż powtarza, że marzy, żeby Bill się nami zajął i jego, bo nie może nam pomóc. Nie mówię mu o rzeczach, których sam nie dostrzega, bo nie potrafię obarczać go bardziej. Nie mogę znieść bólu w jego oczach, wystarczy, że sama cierpię…
- On wam pomoże… - szepnęła Scarlett, jak zaczarowana wpatrując się w Rainie. Czuła gromadzące się pod powiekami łzy. Blondynka odłożyła nóż, opierając się rękoma o blat.
- Nie marzę o niczym innym, ale pozbyłam się złudzeń. Hans na początku mnie nie znęcał się nad nami. Żyliśmy jak obcy pod jednym dachem. Ja opiekowałam się Candy, prowadziłam dom, choć zupełnie sobie nie radziłam. Na początku jego hazard był niegroźny. Grał, bo grał, nawet pracował, późno wracał i tylko czasem kazał mi… zmuszał mnie.. - przymknęła powieki, czerpiąc powietrze. – Bym zachowywała się jak jego żona – odparła z odrazą. – Candy jest owocem gwałtu, wiesz o tym? – Scarlett nieznacznie skinęła głową, zupełnie zapominając o sałacie, którą jeszcze chwilę wcześniej trzymała w dłoniach, a która teraz leżała porwana na podłodze. Serce podeszło jej do gardła. – Kiedy musiałam z nim… to jest takie odrażające! – zaszlochała. – On jest taki odrażający! – wykrzyknęła żałośnie i przestraszona swoją reakcją, nasłuchiwała moment czy nie zaniepokoiła tym Candy. – Pierwszy raz uderzył mnie, kiedy mu odmówiłam. Potem zmusił mnie siłą.. ten i każdy następny raz. Nigdy nie powiedziałam o tym Billowi wprost, bo zwyczajnie się wstydzę.. czuję się taka poniżona. Raz uderzył Candy, ale tak się wściekłam, zraniłam go nożem i choć potem pobił mieć tak, że nie wychodziłam z domu przez kilka tygodni, jej nie tknął już nigdy więcej. Męczy ją psychicznie, wciąż urąga jej i traktuje jak popychadło. Bronię jej, kosztem siebie, kosztem wszystkie, ale nie zawsze mu się udaje.
- Jesteś cudowną matką, Rainie. Najlepszą, jaką Candy mogła mieć – Scarlett zbliżyła się do dziewczyny, kładąc na jej ramieniu dłoń. Blondynka podniosła na nią zaszklone spojrzenie. Było tak bardzo umęczone, pozbawione życia. Scarlett wyczuła pod opuszkami drobną nierówność na skórze Rainie. Spojrzała na prostą, jakby troszkę poszarpaną bliznę.
- Butelka, potłuczona butelka. Mam takich więcej. Do wyboru do koloru – odparła beznamiętnie, a Scarlett, choć niższa od niej, bez słowa mocno przytuliła ją do siebie. Delikatnie gładziła Rainie po głowie i plecach, nawet nie starając się znaleźć słów. Nie ogarniała umysłem tego, co przechodziła Rainie. To było zbyt straszne, by wyrazić się jakkolwiek. – Nie współczuj mi, dobrze? Musiałam komuś opowiedzieć to, czego nie mogę zdradzić Billowi. Już nauczyłam się nie poddawać strachowi. Jestem silna dla Candy.
- Bill was kocha. Naprawdę kocha. Jesteście tym, na co czekał. To jego własne słowa. Wiem, że nie spocznie póki nie wyciągnie was z tego bagna.
- Czasem żałuję, że to wszystko się zaczęło. Cierpi kolejna osoba.
- Nie mów tak. Jakkolwiek irracjonalnie brzmi to w tej chwili, jeszcze zasmakujesz szczęścia – Scarlett pogładziła blondynkę po głowie, cierpliwie tuląc ją do siebie. – Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś.
- Wydałaś mi się jedyną osobą, której mogłabym…- Rainie odsunęła się od Scarlett, posyłając jej zgaszony uśmiech. – Kończmy, co? Zdążyłam zrobić wszystko, oprócz tej sałatki. Oni rzadko jedzą normalne rzeczy. Byłam przerażona, kiedy zobaczyłam w ich zamrażarce same mrożonki i jakieś inne odgrzewane paskudztwa – brunetka nie oponowała. Wyraźnie wyczuła, że Rainie nie chce już do tego wracać. Powierzyła jej swoją tajemnicę i odzyskawszy odrobinę sił, pragnęła iść dalej. Kiwnęła głową i zebrawszy z podłogi sałatę, wyrzuciła ją, po czym zaczęła znów rwać liście. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo