28 lipca 2010

38. There's always positive to goes negative times, because true out it. You come out so much stronger and wiser. Strength comes every hardship and I.. truly has been a lesson learn for me. It's been my teacher. Now, here is Fighter.

Przymknęła powieki, zagryzając wargi, kiedy poczuła na policzku chłód, dający jej jednocześnie ulgę i potęgujący ból. Z całych sił starała się nie jęknąć. Gwałtownie wciągnęła powietrze, mocno zaciskając powieki. Bała się otworzyć oczy, by nie zobaczyć tego smutku w spojrzeniu Billa. Swój nauczyła się już znosić, jednak jego przesycone bezradnością cierpienie było ponad jej siły. Bardzo starał się zniwelować skutki porannego ciosu na śniadanie, który z całą swoją żarliwością zaserwował jej Hans. Zapomniała posłodzić jego herbatę, a to wszystko przez to, że zaspała i spieszyła się z wyszykowaniem Candy do szkoły. Ileż później musiała się namęczyć, żeby zatuszować opuchliznę, kiedy odprowadzała córeczkę pod klasę. Wolała zwracać uwagę głębokim kapturem ciepłej bluzy naciągniętym na głowę w ciepłym wrześniu, gdy temperatura sięgała dwudziestu stopni, niż solidnie podbitym okiem. Nikt nie pytał, nie patrzył litościwie, czyli mogła uznać, że kolejny raz się udało, a Bill teraz robił wszystko, by jej twarz na nowo uczynić ludzką. Niekontrolowane westchnienie wyrwało się spomiędzy jej pełnych warg. Chłopak odsunął lód od jej policzka i zamarł w bezruchu. Niemal czując na sobie jego spojrzenie, ociężale podniosła powieki. Bill odłożył woreczek z lodem i delikatnie osuszył policzek blondynki puchowym ręcznikiem. Znacznie bardziej wolała dostawać razy każdego ranka, niż znosić te wieczory, kiedy Hans przypominał jej, gdzie jej miejsce. Tutaj czuła się bezpiecznie. Bill akceptował ją taką, jaką była. Razem z jej lękiem i ograniczeniami. Nie wymagał od niej niczego, czego nie była w stanie mu dać. Siedział obok, kiedy prosiła, by jej nie dotykał, zapewniając, że przy nim nie musi się niczego obawiać. Cierpliwie pozwalał jej płakać na swoim ramieniu, kiedy się bała i nie miała sił, by być twardą. Znosił wszystko, podporządkowywał się jej warunkom, pokochał Candy niczym rodzoną córkę, nie skarżąc się ani nie narzucając niczego. To wydawało jej się tak nieprawdopodobnie cudowne, że aż przerażające. Niejeden podkuliłby ogon pod jarzmem samej wizji jej sytuacji, a na wieść o córce zwiałby, gdzie pieprz rośnie. A Bill słuchał, pomagał, radził problemom i przede wszystkim był obok i na każde jej słowo. Nie pojmowała tego. Żyła w świecie, w którym nie było miejsca dla jakkolwiek pojętego dobra, a on był nim w najczystszej postaci.
- Wniesiesz przeciwko niemu oskarżenie – odparł, wyrywając Rainie z zamyślenia i spoglądając w jej miodowe oczy. Przecząco pokręciła głową.
- Na jakiej podstawie? Bill, mówiliśmy o tym nie raz… – bezradnie wzruszyła ramionami, spuszczając zawstydzone spojrzenie.  
- Maltretowanie. Przemoc fizyczna i psychiczna. Zbada cię nasz lekarz. Sprowadzę nawet i tuzin lekarzy, którzy udokumentują każde, nawet najstarsze złamanie na twoim ciele. Rozmawiałem z Tomem, Scarlett, Liv, Georgiem i Gustavem, ze wszystkimi. Jeśli trzeba, będą zeznawać w jakim stanie widzieli cię nie raz.
- Nie! – wykrzyknęła. – Nie narażę żadnego z was. Nie masz pojęcia, jakie ojciec Hansa ma możliwości! – odskoczyła do tyłu, wbijając w Billa przerażone spojrzenie.
- Dominik znajdzie dla ciebie najlepszego adwokata, a jeśli nie ma lepszych od niego, sam zajmie się twoją sprawą – Scarlett dziarsko wkroczyła do salonu, mówiąc tonem, który nie znosił najmniejszego sprzeciwu. Rainie odruchowo odwróciła głowę, wysuwając zza ucha włosy i zasłaniając policzek. Brunetka odstawiła na ławę dwa kubki ze świeżą kawą i usiadła obok Rainie. Odkręciła wieczko tubki z maścią i delikatnym, ale zdecydowanym ruchem zwróciła twarz Rainie ku sobie. –  Nie wstydź się – odparła ciepło, choć blondynka wciąż nie patrzyła jej w oczy. Nie dziwiła się temu. – Mam tu lepszą maść – starła rąbkiem powyciąganej koszulki maź, którą na policzek Rainie nałożył wcześniej Bill. – Liv często nabijała sobie siniaki, szalejąc w skateparku. Nierzadko na twarzy i to pomagało. Po kilku dniach niemal nie było śladu – delikatnie rozprowadziła dosyć grubą warstwę maści na opuchliźnie. – Rainie – odparła skupiając się na sińcu. Wiedziała, że speszyłaby ją patrząc jej w oczy. – Świat jest zły, a ludzie bezlitośni. W Afryce dzieci umierają z głodu, a w Chinach z przepracowania i głodu pewnie też. Muzułmanki traktowane są przedmiotowo i nie mają w połowie takich praw jak mężczyźni, o czadorze nie wspominając. Gdzieś tam majstrują broń jądrową, a jeszcze indziej ludzie nie mają godnych warunków do życia przez bezrobocie. Na to wszystko, co dzieje się w wielkim świecie nie mamy wpływu, ale możemy walczyć o nasz mały świat. A ty, czy tego chcesz, czy nie, jesteś już jego częścią. Nie jesteś sama. Bill nie jest sam. Mamy ogromne szanse na to, żeby z nim wygrać. I zrobimy to. Jeśli zechcecie pogadam z Dominikiem, a póki co, zostawiam was w towarzystwie świeżusieńkiej kawusi – ostrożnie pogładziła Rainie po policzku, uważając na bolące miejsce i nim wstała serdecznie ucałowała to samo miejsce. Posłała obojgu pokrzepiający uśmiech i prędko zniknęła w pokoju Toma.
- Scarlett ma rację – odparł, delikatnie kładąc kolejną warstwę maści na policzku Rainie. Wchłaniała się błyskawicznie. – Prawo jest po naszej stronie, a jeśli to za mało, zawalczymy i z nim – powiedział miękko, kiedy Rainie znów przysunęła się, by opatrywał jej policzek.
- Ja nie walczę tylko z Hansem, Bill – powiedziała, otwierając oczy. Jej spojrzenie było tak bardzo smutne. – Gdyby tak było, już dawno poszłabym do sądu. Jego rodzina... Jego ojciec. On zabierze mi Candy. W tym dokumencie napisano, że jeśli będę chciała odejść, to oni odbiorą mi dziecko.
- Byłaś niepełnoletnia.
- Ale moi rodzice jak najbardziej.
- Podważymy każdą z tych herezji – dziewczyna niepewnie wyciągnęła przed siebie rękę, delikatnie gładząc jego skroń i czule wplotła palce w długie włosy Billa. Był tak bardzo pewny siebie, tak bardzo zdeterminowany. Miał wszystko, czego jej samej brakowało. Jej palce nieśmiało mierzwiły jego włosy, uśmiechała się sennie, choć w jej oczach czaił się strach. Za każdym razem, gdy uciekała do jego świata, musiała na nowo uczyć się dobra, które ją tam otaczało, oswajać się z bliskością, która nie bolała i słowami, które nie raniły. A Bill za każdym razem, cierpliwie przechodził przez to z nią. Westchnęła, wysuwając delikatnie dłoń i sunąc nią wzdłuż jego ciała, zatrzymała ją na jego własnej i delikatnie splotła jego palce ze swoimi.
- Bill? – spojrzał na nią uważnie. – Ty mi nigdy nie mówisz. Zawsze tylko ja mówię o uczuciach, lękach i... i wszystkim, a ty nigdy. Zachowujesz się tak, jakby pojawienie się w twoim życiu maltretowanej kobiety z dzieckiem było czymś zupełnie normalnym. Wiem, że tobie też jest ciężko... ja chcę, żebyś mi mówił… - odetchnęła, jakby wypowiedzenie tych słów ujęło jej sporego ciężaru. Bill ścisnął jej dłoń odrobinę mocniej i uśmiechnął się ciepło.
- Rainie, posłuchaj – wstał z klęczek, uznając, że z siniakiem tak czy siak już więcej nie zdziała i usiadł obok blondynki. Nie puścił jej dłoni. Pragnął, by ten gest był kolejnym, który przypomni jej, że cały czas trwał przy niej. Spojrzał jej w oczy. Ciepły, brązowy odcień jego spojrzenia działał na nią kojąco. Zawiesiwszy spojrzenie na jego tęczówkach, zagryzła wargę, będąc zupełnie niepewną ciągu dalszego. – Chyba nie umiem tego wyjaśnić. Odkąd się pojawiłaś jest po prostu dobrze, choć nieraz jest totalnie źle. Wiesz, co mam na myśli? Ty jesteś tym dobrem ze wszystkim, co ze sobą wniosłaś w moje życie. A Candy… Candy też jest dla mnie ważna, pragnę jej szczęścia, bo jest twoją córką i to najbardziej oczywista rzecz, że jest, bo jest z tobą, a ciebie bez niej nie ma, prawda? – Rainie uśmiechnęła się nieśmiało, przytakując. – Ja, ja chyba cię kocham, wiesz? – zachłysnęła się powietrzem, wpatrując się z Billa z niedowierzaniem. – Jest mi trudno, jest mi trudno przyjąć wasze cierpienie i walczyć z waszymi lekami, z waszymi urazami. Nieraz zupełnie nie wiem, jak się zachować, co mówić, żeby nie pogorszyć sytuacji… ale to śmiesznie błahy problem w porównaniu z tymi, którym wy musicie stawiać czoła. Wiesz, nie mam zielonego pojęcia, jak radzić sobie z dziećmi, ale Candy jest po prostu wspaniała. Jak ty – uśmiechnął się czule, nieśmiało unosząc dłoń Rainie do swoich ust i musnął delikatnie jej wewnętrzną stronę.
- Bill, nie chcę, żebyś tylko ty pomagał nam. Mów mi, kiedy będzie ci ciężko, nawet jeśli powodem będę ja czy Cukiereczek, w porządku? Może to głupio zabrzmi, ale zdaję sobie sprawę, że nie jestem jak inne dziewczyny, a Candy, jak inne dzieci w jej wieku. Mamy w sobie skazę, taką rysę na szkle, która może nigdy nie zniknąć. Wciąż oglądam się za siebie na ulicy, po swojej stronie łóżka, za poduszką mam gaz pieprzowy, choć nigdy go nie użyłam, jestem przewrażliwiona i czasem wpadam w nieuzasadnioną panikę czy stan lękowy. Nie mówię ci o tym, bo to codzienność, której tak bardzo się wstydzę… - ostatnie wypowiedziała bardzo cichutko, nie patrząc Billowi w oczy. Dla Billa chciała być kobietą na jaką zasługiwał, a im bardziej tego pragnęła, tym bardziej nie wychodziło. Uszu Rainie dobiegło ciche westchnienie, nim jego smukłe palce delikatnie uchwyciły jej brodę i uniósłszy jej głowę, zmusiły do spojrzenia na siebie. Przez krótką chwilę spoglądał w oczy blondynki. A ona tak bardzo peszyła się jego spojrzeniem. Marzyła, by widział w niej piękną kobietę, a nie zaniedbany, poobijany wrak człowieka. – Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym, żebyś patrzył na mnie jak na kobietę, a nie obiekt przemocy w rodzinie… - przymknęła powieki, nie chcąc dłużej znosić jego spojrzenia.
- Ej, co ty mówisz? – szepnął, wciąż delikatnie podtrzymując jej brodę. – Rainie? – westchnęła ciężko, uchylając powieki pod jarzmem słów Billa. – Jesteś cudowną kobietą, a w niedalekiej przyszłości zupełnie moją – przerwał, czekając na jakiś odzew. Dziewczyna zarumieniła się uroczo. – Rainie, uwolnię cię od niego i będę uczył bezpieczeństwa, choćby do końca życia. Choćby to była moja ostatnia rzecz. To będzie trudne. Będziemy musieli zebrać jednoznaczne dowody i ułożyć wszystko tak, by nic wam nie groziło. Chcę również dowiedzieć się co nieco o rodzinie Hansa, by może tam znaleźć jakiś punkt zaczepienia. Nie obiecuję ci zmian dziś czy jutro, ale przyrzekam, że nadejdą. Uda nam się, zobaczysz. Shie już działa w tej sprawie. Kiedy wrócą, zaczniemy pracować razem.
- Przecież oni się pobierają w przyszłym roku – broniła się, jakby bojąc się, że walka o wolność zniewoli ją bardziej.
- Tak, w przyszłym roku, a nie tygodniu – uśmiechnął się nieznacznie, lecz zaraz znów spoważniał. – Boisz się, a ja nie wiem, co poradzić, byś się nie bała, ale jeśli nie spróbujemy skażesz się na długą, bolesną i przedwczesną śmierć.
- Bill? – Rainie zagadnęła po chwili namysłu, jakby bagatelizowała wszystko, co do niej powiedział. Chłopak obdarzył ją uważnym spojrzeniem, na powrót splatając ich dłonie. – Pamiętasz, czego próbowaliśmy kiedyś przy twoim aucie?
- Takich rzeczy się nie zapomina – powiedział z filuternym uśmiechem na ustach.
- Spróbujemy znów? – spytała nieśmiało. Bill objął jej twarz czułym spojrzeniem, w którego ślad podążył delikatny dotyk jego opuszków. Ujął jej policzki w dłonie, uważając na siniec pod okiem. Najczulej jak tylko potrafił, otulił jej usta swoimi wargami. Potem jeszcze raz i kolejny, wkładając w te pocałunki całe swoje uczucie, jakim darzył Rainie. Jakby wystraszona nagle odsunęła się od niego i z ciężkim westchnieniem oparła policzek na ramieniu Billa.
- Jeszcze trochę, Rainie. Jeszcze trochę – ostrożnie otulił jej ciało ramionami, przytulając policzek do czubka jej głowy.
*

Płynnie zaparkowała w wyznaczonym miejscu. Serce waliło jej jak oszalałe, a dłonie nieznacznie drżały. Zagryzała wargę, by nie dać ponieść się emocjom. Wrzuciła na luz, zaciągnęła ręczny i wyłączyła wszystkie oporniki prądu. Zgasiła silnik. Nieznacznie odetchnęła i spojrzała na egzaminatora. Miły pan pod sześćdziesiątkę patrzył na nią uważnie, a na jego ustach ćmił subtelny uśmiech. Odkaszlnął.
- Pani Scarlett O’Connor ukończyła niniejszy egzamin z wynikiem pozytywnym – odparł rzeczowo i wyraźnie, wypisując dokument. Scarlett miała ochotę piszczeć z radości. Zacisnęła dłonie w piąstki, mocniej zagryzając wargi. Uśmiech sam wpłyną na jej zarumienioną od emocji twarz. – Całkiem nieźle pani jeździ, Scarlett. Gratuluję – mężczyzna podał brunetce papier, po czym uścisnął jej dłoń.
- Dziękuję – odparła odpinając pas. Wysiedli z auta i powoli skierowali się w stronę ośrodka egzaminacyjnego.
- Pierwszy egzamin?
- Nie, nie – odpowiedziała, uśmiechając się pod nosem. Z budynku wyłonił się egzaminator, który oblał ją poprzednim razem. Spoważniała w tej samej chwili, mocno ściskając w dłoni kartkę. Prowadził na egzamin jakiegoś słaniającego się na nogach chłopaka. Musiał ją poznać, bo nachmurzył się wyraźnie, zaciskając usta. Dziewczyna zmrużyła oczy, piorunując go spojrzeniem. – Wstrętny szowinista – mruknęła pod nosem. Egzaminatorzy skinęli sobie na powitanie, zaś ona machnęła tamtemu swoja kartką tuż przed oczami. – A jednak kobiety też potrafią jeździć, proszę pana – warknęła, posyłając mu wrogie spojrzenie i przyspieszyła kroku, nim ten zdążył wyrzucić z siebie jakąkolwiek odpowiedź. Po kilku zamaszystych krokach zwolniła, przypominając sobie o obecności drugiego mężczyzny.
- A więc to pani – odparł, przepuszczając Scarlett w drzwiach.
- To ja? – spytała nieco zbita z tropu.
- Kolega opowiadał o bojowej kursantce – widząc pobłażający uśmiech na jego twarzy, sama pozwoliła sobie na podobny. – Nie pochwalam pani zachowania, ale odwagę owszem. Jeszcze raz gratuluję i szerokiej drogi, Scarlett.
- Dziękuję – skinęła mu na dowidzenia i prędko pokonała korytarz do końca. Energicznie otworzyła drzwi i dostrzegłszy mamę, ruszyła z piskiem w jej stronę. Teraz obecność osób trzecich już jej nie przeszkadzała. Rzuciła się niemal na mamę, podskakując w miejscu. Sophie od bardzo dawna nie widziała u córki takiego wybuchu emocji. Zawtórowała jej gromkim śmiechem. – Zdałam, zdałam, zdałam! – śmiała się perliście, tuląc do niej.
- Gratuluję, kochanie – Soph poklepała brunetkę po plecach i serdecznie ucałowała w oba oczliki. – Chodźmy stąd.
- Nie będę tęsknić – kierując się do wyjścia, Scarlett puściła oczko chłopakowi, który przypatrywał się całej scenie w oniemieniu. Speszył się i natychmiast odwrócił wzrok. Zadowolona z tego, że jej wdzięki wciąż działają nienagannie, uśmiechała się do każdego, kogo mijała. Puściła rękę mamy i truchtem przecięła parking. Skorzystawszy z wyrwy w żywopłocie, zwinnie przedostała się na plac przed supermarketem, znajdującym się na posesji obok ośrodka. Jeszcze szybciej pobiegła do zacienionej części parkingu, gdzie stało zaparkowane auto Toma. Widząc brunetkę, prędko wysiadł i uśmiechnął się szeroko, widząc jej radość. Wpadła w jego objęcia, śmiejąc się wesoło. Zakręcił się kilka razy wokół własnej osi, trzymając Scarlett mocno. Zarzuciła mu ręce na kark, a on chował ją tęsknie w ramionach. Radośnie pomachała nogami, nim postawił ją z powrotem na podłożu. – Zdałam, Tom. Zdałam! – szeptała gorączkowo, patrząc mu w oczy. Drobne dłonie dziewczyny, powoli przesunęły się na tors blondyna. Papier, który trzymała w jednej z nich zaszeleścił cicho, gdy chwytając za poły koszulki, pociągnęła go w dół. Zaśmiał się cicho, sprawnie obracając ich ciała o sto osiemdziesiąt stopni i przypierając Scarlett do drzwi auta. Lubieżnie oblizała wargi, spoglądając na niego łobuzersko. Uwielbiał ją taką. Zachłannie wpił się w jej wargi, ignorując ludzi wracających z supermarketu, Sophie, która starając się nie patrzeć, siedziała już w aucie i fakt, że ktoś mógł go rozpoznać. Napierał na nią, pogłębiając pocałunek. Jego silne ręce oplatały ją, zamykając w szczelnym uścisku, a twarde opuszki pieściły wrażliwą skórę karku. Mimowolnie mocniej zacisnęła dłonie na materiale koszulki Toma. Lubiła go takiego władczego, silnego, namiętnego. Całował ją zachłannie do utraty tchu. Głośne westchnienie wyrwało się spomiędzy jej rozchylonych warg, gdy starając się uspokoić oddech, wciąż ściskała w dłoniach T-shirt Toma. Czule musnął wargami czoło Scarlett.
- Gratuluję, Maleńka – powiedział, całując ją krótko raz jeszcze. – Jedziemy? – Scarlett energicznie skinęła głową i wymknąwszy się z jego objęć, obeszła auto. Zrobiła może dwa kroki i zatrzymała się gwałtownie. Niemal dosłownie wmurowało ją w ziemię.
- Mamo? – Sophie stała obok samochodu, wprawnie zaciągając się dymem. Cienka tytoniowa rurka żarzyła się między jej pacami. Zmrużyła oczy, wypuszczając dym. – Ty palisz? – o ile nie pomyliły jej się własne matki, była pewna, że ta którą znała od urodzenia, była przeciwniczką palenia. Cóż, prezesura robiła swoje.
- Ile miałam na was czekać, co? – odparła, depcząc niedopałek. – To się nazywa organizacja czasu.
- Nie sądzę, żebyś zaczęła palić przed trzema minutami! Mamooo, jak możesz? – brunetka podeszła do matki i zmarszczyła nos. – Będziesz brzydko pachnieć. W ogóle, co cię pokusiło, co? Przecież ty nie lubisz papierosów! – żachnęła się, karcąco patrząc na Sophie.
- A z jakiej racji mam ci się tłumaczyć, co? – odparowała zaczepnie, trącając bokiem córkę i zgrabnie wsiadła do auta. Scarlett spojrzała na Toma, który korzystając z okazji, dopalał papierosa. Sapnęła groźnie, wywracając oczami i zajęła miejsce z przodu. Nim zdążyła zapiąć pas, Tom siedział już w środku, odpalając silnik. Butnie splotła ręce na piersi.
- Śmierdziuchy – zasłoniła nos dłonią. – Następna do oduczenia. Wy to mnie chyba nie lubicie – mruknęła, otwierając okno. Czując pod opuszkami gładką fakturę papieru, nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Oparła głowę na zagłówku i przymknęła powieki. Miała wreszcie prawko, o reszcie pomyśli jutro.
* 

Uciekłem.
Wypróbowałem Twoją metodę i wcale mi to nie pomogło. No, może trochę. Kilka dni sam na sam z własnymi myślami, to naprawdę niebezpieczna rzecz, jeśli ich motywem przewodnim jesteś Ty, wierz mi. Problem w tym, że choć układałem sobie wszystko w głowie, starałem się ogarnąć uczucia i zrozumieć wszystko, czego zrozumieć nie mogłem, ani trochę nie przestałem Cię kochać. Ironia, co nie?
Dużo myślałem o nas. W zasadzie myślałem tylko o nas.
W pełni rozumiem Twoją pogoń za marzeniami. Sam przecież o nie walczyłem. Jednak nie pojmuję, dlaczego, kiedy w grę weszło spełnienie Twoich marzeń, zupełnie wyrzuciłaś mnie ze swojego życia. Jakby mnie ono nie dotyczyło, jakbym ja się nie liczył... Przecież moja obecność nie koliduje z Twoimi planami. A może jednak? To boli, wiesz? Wciąż boli, że łączy nas tylko seks. Boli mnie, że przychodzisz i odchodzisz, kiedy Ci się żywnie podoba i że sam pozwalam Ci na to. Boli mnie też, że nie chcesz  pozwolić mi być obok siebie, że kurczowo trzymasz się blizn przeszłości, nie pozwalając mi sprawić, by zniknęły. Rozważałem Twoje słowa i wiesz, co? Tobie wcale nie chodzi o jedyną szansę, jedyną możliwość podjęcia pracy w dobrej redakcji. Ty uciekasz. Uciekasz przed tym, co do mnie czujesz, uciekasz przed nami, bo albo wizja związku tak bardzo Cię mierzi albo nie czujesz do mnie tego, co ja czuję do Ciebie. Doskonale wiesz, że można połączyć Twój staż we Francji i bycie razem. Wiesz, że to mogłoby się udać.
Ale ja nie potrafię się zahibernować, zakazać sercu czuć, zabronić sobie tęsknoty i zablokować myśli o Tobie. Nie mogę stać w miejscu nie wiedząc, czy doczekam się Ciebie czy nie. Skąd mam mieć pewność, że za rok nie wrócisz z jakimś francuzem u boku?
Podjąłem decyzję. Teraz kolej na Ciebie. Znasz moje uczucia. Znasz mnie. Wiesz, że wystarczy słowo, bym złożył świat u Twoich stóp. Chyba to zabrzmiało odrobinę patetycznie. Trudno. Kocham Cię i kochać nie przestanę, tego jestem pewien. Jednak wybór zostawiam Tobie. Daję Ci wolną rękę. Żyj, jak chciałaś żyć. Zdobywaj świat, przebieraj w mężczyznach, korzystaj z życia, tak jakby mnie nie było. Nie sugeruj się tym, co nas łączyło. To nic wiążącego, prawda? To był tylko seks i bycie obok w chwilach słabości. Czy nie będzie tak, jak tego chciałaś?
Mam nadzieję, że odnajdziesz szczęście, które tak usilnie próbujesz złapać i wreszcie poczujesz się wolna. Bo właśnie tego przecież pragniesz – wolności. Oddaję Ci ją, Liv, jeśli kiedykolwiek i jakkolwiek samowolnie Ci ją odebrałem.
To nie jest też zerwanie, bo przecież nigdy nie byliśmy razem. To tylko ja i moje głupie serce ubzduraliśmy sobie – zupełnie niedorzecznie, prawda? – że moglibyśmy być razem. Chciałem, by sprawy między nami pozostały jasne, byś nie czuła się przypadkiem niczym obligowana. Nie napiszę, że będę czekał, bo te słowa mogłyby odebrać cały sens temu listowi.
Napiszę; wiesz, gdzie mnie szukać.
                                                                                                       Georg.’

Liv starannie złożyła papier i przyłożyła go filiżanką z niemal nietkniętą kawą. Oparła się wygodnie na miękkim obiciu krzesła i zwilżyła wargi końcówką języka. Jej oczy koił widok miasta nocą. Paryż widziany z dwudziestego piętra wieży Eiffla zapierał dech w piersi. Zaś serce... wolała skupić się na tym, co widziała niż na tym, co czuła. Słowa Georga huczały jej w głowie. Potrzebowała ponad miesiąca, by być gotową na ich przyjęcie. Zabolało. Tak, jak każdy tęskny dzień. Jednak on już wybrał, stawiając ją u progu możliwości. Jednak tak naprawdę pozostało jej tylko jedno, więc i ona dokonała już wyboru. Dokonała jego wyboru. Ona uciekła, a Georg się poddał. Oboje otrzymali wolność. On przypieczętował to, co ona zapoczątkowała, choć szczerze liczyła na inny finał. Westchnęła. Dotąd wciąż jedną nogą tkwiła w Niemczech, Georg pomógł jej twardo stanąć na paryskiej ziemi, by sięgnęła swojej szansy, by wykorzystała ją w pełni, nie oglądając się za siebie.
- Widocznie tak miało być – wstając od stołu zabrała list i zostawiła banknot. Miała swoją wolność. Niczym nie krępowana była pewna, że znajdowała się we właściwym miejscu. Serce, kiedyś wreszcie przecież musiało dać sobie spokój.
*

- Pakuj się.
- Gdzie mnie zabierasz? – Scarlett mruknęła do słuchawki, podając Tomowi bitą śmietanę. Oparła się o blat czekając, aż chwila mająca na celu zbudowanie napięcia minie i David wysłowi się wreszcie. Przyglądała się, jak Tom z lubością pokrywał gofry grubą warstwą śmietany. – Ja chcę jeszcze z dżemem – szepnęła, zasłaniając słuchawkę dłonią.
- Jutro o tej porze będziesz w Hollywood – odparł niewątpliwie dumny z siebie.
- Że co?! – słoik z dżemem truskawkowym niemal wypadł jej z ręki, kiedy gwałtownie zatrzymała się w połowie drogi między lodówką a blatem.
- Nagrałem ci spotkanie z Ronem Fairem. Nie pytaj w jaki sposób, wielb mnie.
- Jasne, uważaj, bo zacznę bić pokłony. Żartujesz sobie ze mnie? David, wiesz, że tego nie lubię.
- Ani trochę. Pojutrze wieczorem Roxy jest twoje.  
- David, nie drażnij się ze mną – po drugiej stronie rozległo się teatralne westchnienie. Ciśnienie musiała mieć przynajmniej bliskie dwustu dwudziestu. Nie czuła nawet, że zacisnęła dłoń na rancie blatu tak, że zbielały jej knykcie. Starała się oddychać spokojnie. On musiał znów z nią igrać. Musiał. Tom zaprzestał twórczych zabiegów na gofrach i wpatrywał się uważnie w Scarlett.
- Ależ ja się z tobą nie drażnię, moja droga – Jost rzucił swobodnie, jednak w tej samej chwili odniosła wrażenie, że zmitygował się, po czym odchrząknął. – Odświeżyłem pewne stare znajomości i zorganizowałem ci ten występ. Zważ na to, że tam nie występują, wybacz mi wyrażenie, amatorzy. Tam grał Bob Marley, Nirvana, Marsi, Red Hoci czy David Bowie, a jutro zaśpiewasz tam ty. Widzisz różnicę? Jedna piosenka, Scarlett. Musisz powalić Faira na kolana. Jestem pewien twojego sukcesu i zamierzam zrobić wszystko, co w mojej mocy, by był druzgocący – odparł poważnie, a w jego głosie przebrzmiewała pewność. Scarlett zagryzła wargę, puszczając blat. Instynktownie odszukała dłoń Toma. – Wiem, że mamy bardzo mało czasu na przygotowanie, ale wiem, że dasz radę.
- O której mam być gotowa? – spytała, usiłując ignorować szaleńcze bicie serca.
- Bądź na lotnisku o wpół do siódmej – sapnęła zrezygnowana, nie wyobrażając sobie tak wczesnej pobudki. – Nie zapomnij dokumentów i przede wszystkim głosu. Resztą zajmiemy się na miejscu. Pokoje mamy zarezerwowane w Beverly Hills Plaza, ogarniesz się i pojedziemy do klubu na próbę. Pomyśl nad repertuarem. Myślę, że jutro zabawa zacznie się na dobre, Scarlett. – przerwał połączenie. Brunetka odłożyła telefon na blat. Była spokojna, zbyt spokojna, wydawało się, jakby nie docierało do niej nic z zewnątrz. Zamrugała prędko, odwracając się przodem do Toma.
- Jutro. Stany. Roxy Theatre – wydukała, spoglądając na Toma spod pochylonego czoła. – Jutro. Stany. Roxy – powtórzyła, a jej usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – Jutro. Stany. Roxy! – wykrzyknęła, wdzięcznie okręcając się wokół własnej osi i przeskakując przy tym z nogi na nogę. Mimowolnie wstrzymał oddech. Przypatrywał się Scarlett, dokładnie analizując jej słowa. Wirowała, pląsając radośnie. Jej głęboki śmiech dźwięczał w jego uszach, a on zdawał się zawisnąć między wczoraj a jutrem, w chwili, która też nie była teraźniejszą. Coś niewątpliwie miało się rozpocząć, choć pozornie stało się to już dawno. David przeszedł samego siebie, a on poczuł lęk. Strach przed tym, że Ameryka pożre ich miłość, że zmieni Scarlett, że on sam znów się zmieni. Nie mógł pozbyć się obawy, że był to początek końca. Odetchnął. Scarlett była szczęśliwa. Scarlett była szczęśliwa. Scarlett była szczęśliwa. Nie minęło kilka sekund, a Tom zdążył powtórzyć to zdanie w myślach chyba milion razy. Musiał wierzyć. Wiara była spoiwem. I wierzył, naprawdę wierzył, tylko troszeczkę się bał. Odetchnął po raz kolejny. Przecież jej ufał. Scarlett zakręciła piruet, wpadając prosto w jego ramiona. I w tej sekundzie wszystko już było już na swoim miejscu.
- Świat padnie do twoich stóp szybciej niż myślisz – uśmiechnął się czule, całując Scarlett w czoło. Zaborczo przygarnął ją do siebie.
- Będzie tam Ron Fair, wiesz A&R1. A jak mu się nie spodobam? – mruknęła, bucając Toma palcem w klatkę piersiową. Uwielbiał tą naburmuszoną minę. Zaśmiał się, kręcąc głową.
- Sądzisz, że to możliwe? – dłonie Toma zsunęły się wzdłuż talii brunetki, zatrzymując się na jej krągłych pośladkach. Ścisnął je stanowczo, namiętnie wpijając się w usta dziewczyny. Zatonęła w pocałunku, poddając się dotykowi jego miękkich warg, chłodowi kolczyka ocierającego się o jej skórę i zachłannemu językowi pieszczącemu jej podniebienie. Skryta w jego ramionach, ufnie zamknęła dłonie na barkach Toma, zawierzając jego pełnej bezpieczeństwa sile.
- W twoim wypadku nie – odparła słabo, wciąż czując jego wargi na swoich. – Mnie się kocha albo nienawidzi, wiesz dobrze. Tutaj mogę się podobać, a tam… Fair to Ameryka, fabryka szans i machina porażek.
- Uwierz, Maleńka. Twoja gwiazda lada chwila rozświetli niebo pełnym blaskiem. A spotkanie z tym facetem, to jeden z pierwszych kroków u temu. Z Davidem bywa różnie, ale kiedy mu zależy, jest gotów poruszyć niebo i ziemię, by osiągnąć cel.
- Zostawię mu ten cel i zajmę się swoją drogą.
- Widzisz? Sama sobie odpowiadasz. Poza tym, śmiem przypuszczać, że będzie zachwycony już po pierwszych dziesięciu sekundach.
- Ty jesteś nieobiektywny.
- I połowa Niemiec, która o tobie mówiła po gali też – uśmiechnął się szeroko, przytulając Scarlett. – Co zaśpiewasz?
- Nie mam pojęcia, ale.. co sądzisz o tym, nad czym ostatnio pracowałam?
- Fair jest twój, a teraz idziemy jeść gofry. Musze karmić nie tylko ducha – Scarlett roześmiała się i skradłszy Tomowi krótki pocałunek, chwyciła swój talerzyk, sos truskawkowy i prężnie wymaszerowała z kuchni, zabierając za sobą tęskne spojrzenie Toma.
- Przecież ona ich tam rozniesie – mruknął do siebie i uśmiechając się pod nosem, poszedł za brunetką.
Długie minuty spędzone w jego ramionach zdawały się być teraz jedynie krótką chwilą, która niespodziewanie przemknęła jej między palcami. Zbyt krótką chwilą. Nawet teraz, siedząc w samolocie wzniesionym tysiące metrów nad ziemią wciąż czuła na ustach jego słodkie pocałunki, dotyk szorstkich dłoni i ciepło, które spowijało ją zawsze, gdy był obok. Wciąż nieprzytomna, uśmiechała się sennie, patrząc w okienko samolotu. Minione dwanaście godzin było chyba najszybciej przeżytymi godzinami w jej całym dotychczasowym życiu. Musiała spakować się w ekspresowym tempie, powiadomić o wszystkim mamę, która jakby nigdy nic, była na jakimś zebraniu zarządu w Monachium i przy tym czerpała z chwil, kiedy miała Toma jeszcze przy sobie. To wszystko było takie piękne, pierwsze spotkania w wytwórni, próby głosu czy przymiarki do utworów. To wszystko zapierało jej dech w piersi, jednak występ w samym Los Angeles przebijał wszystko. David naprawdę przeszedł samego siebie.
- Jakim... – odwróciła się gwałtownie, wypowiadając myśli na głos. – Jak udało ci się tego dokonać? – Jost odłożył gazetę, posyłając brunetce promienny uśmiech.
- W zeszłym roku, kiedy chłopcy mieli trasę po Stanach, grali w The Roxy. Poznałem tam kilka osób, którzy zechcieli mi pomóc. Ktoś był mi też winien przysługę. Stąd Fair w The Roxy.
- A czy on czasem nie jest jakoś powiązany z RCA?
- To nie ma znaczenia. Jesteś nasza, on może nas skontaktować z ludźmi, którzy pomogą ci stworzyć prawdziwe perełki. W Niemczech możesz nagrać dobrą płytę, nawet bardzo dobrą, ale ja chcę dla ciebie, czegoś znacznie większego.
- Dlaczego nie ofiarowałeś ‘tego czegoś’ chłopakom? Przecież oni są twoi i najpierwsi.
- Bo wtedy nie wiedziałem tego, co wiem teraz. Teraz jestem w stanie pociągnąć za więcej sznurków niż kilka lat temu. Ich prowadzę dalej dopiero teraz, ciebie od razu rzucę na głęboką wodę – kiwnęła głową, uśmiechając się do Josta.
- Dzięki, David. Trochę się denerwuję. Tekst jako tako trzyma się kupy, a nad melodią pracowałam z Tomem, ale wiesz… to nic konkretnego.
- Mamy czas – Scarlett prychnęła, wywracając oczami.
- To szaleństwo.
- Nie przeczę – odparł, puszczając brunetce oko i wrócił do lektury swojej gazety.
*



Send a wish upon a star.
Make a map and there you are.

Mdłe światło lampki nocnej rozpraszało gęstniejący mrok. Odstawiwszy dwa kubki z gorącą czekoladą, spojrzał w okno. Na niebie rozsypywały się iskrzące gwiazdy, a on zupełnie naiwnie wypatrywał tej jednej jedynej należącej tylko do niej. Włożył ręce do przepastnych kieszeni. W jednej z nich znalazł metalową zapalniczkę, którą mimowolnie zacisnął w dłoni. Tęsknił, po prostu tęsknił. Głośne westchnienie Billa, sprowadziło go na ziemię. Spojrzał na niego przelotnie i z powrotem odwrócił wzrok ku niebu. Scarlett lubiła mrok. Kochała patrzeć w rozgwieżdżone niebo. Uśmiechnął się. Była w każdym kącie, spoglądała na niego ze zdjęć, jej śmiech donośnie brzmiał w jego myślach, mrugała do niego nawet z firmamentu gwiazd. Odwrócił się i podszedł do łóżka, na którym leżał Bill, wygodnie rozpostarty na jego poduszkach. Pokręcił głową, nie licząc, że zrobi mu miejsce i przysunął sobie fotel. Bill podał mu kubek, delektując się zapachem swojego napoju.
- Wiesz, co mnie męczy? – Tom zagaił po chwili, zlizując z warg czekoladowe wąsy.
- Wciąż martwisz się, że kariera namiesza między wami?
- Nie, tym razem nie to. Nie pozwolę jej odejść, jakkolwiek nieprzemyślanie i sam też tego nie zrobię – Bill uśmiechnął się pod nosem, wygodniej sadowiąc się na posłaniu. Skrzyżował nogi, przez chwilę wpatrując się w swoje skarpetki w biało-czarną kratkę. Czekał, dawał Tomowi czas. Ostatnio mieli go tak mało. – Cholera, głupio się czuję. Muszę to komuś powiedzieć – gwałtownie odchylił się do tyłu, opadając na oparcie.
- Komu, jak nie mnie?
- No właśnie, komu jak nie tobie – szepnął bardziej do siebie niż Billa. – Nie chcę jej martwić. Scarlett we mnie wierzy, a ja ją zawodzę. Nie zniósłbym wiedząc, że cierpi przeze mnie.
- Często? – spytał podnosząc wzrok na Toma. Po prostu wiedział, czuł, obawiał się i pragnął nie mieć racji. Na próżno. Jego tęczówki napotkały te zdawałoby się identyczne. Widział w nich to, co sam czuł właśnie w tej chwili. Niepewność przemieszaną z goryczą podszytą złością.
- Nie – pokręcił głową. – Tylko… - zaczął uparcie liczyć trójkąciki na kubku.
- Tom? – w głosie Billa usłyszał troskę. Coś ścisnęło go za gardło. Czasem nienawidził swoich słabości. Ba, on nienawidził ich zawsze, ale w szczególności wtedy, kiedy musiał się do nich przyznać, kiedy zaczynały ciążyć mu tak bardzo. Nienawidził upadać. Nienawidził świadomości, że zawodzi wszystkich dookoła, a w szczególności siebie. Nienawidził tego, że nie może pokonać pokus. Nie mógł już tłumaczyć się przed sobą problemami, samotnością, stłamszeniem czy czymkolwiek innym. Bo to w lwiej części było nieaktualne. Był szczęśliwy, na dniach mieli wypuścić kolejny krążek. Dobrze układało mu się ze Scarlett, Billem, rodziną i zespołem. Żył dobrze i tym razem była to prawda. Już nie kłamstwo, którym kiedyś się karmił, a mimo tego zaglądał do kieliszka. Mimo tego wciąż pchał się na dno, którego przysiągł już nigdy nie dotknąć.
- Nie wiem, dlaczego to robię, Bill. To przychodzi, kiedy jestem sam. Nie piję dużo, góra dwie szkockie, może trzy. To też nie zawsze, często potrafię powiedzieć sobie nie. Tylko czasem… Nie chcę pić za dużo. Nie w ten sposób. Nie umiem tego wyjaśnić. Po prostu wiem, że tak nie powinno być. Czuję się jak ostatnia ciota – niedbale odstawił kubek na podłogę. Czekolada zakołysała się wokół brzegów, mocząc opuszek jego kciuka. Nie poczuł. Wstał i wyszedł na balkon. Nim zdążył porządnie zaciągnąć się papierosem, Bill stał obok niego, wyjmując z jego paczki tytoniową rurkę. Przez chwilę palili w milczeniu, a ciszę burzył jedynie delikatny szelest niemal równo wypuszczanego dymu.
- Pamiętasz, jak bałem się nauczyć jeździć na rowerze? – Bill zerknął na brata kątem oka, dusząc niedopałek i sięgając kolejnego papierosa. Drobny ognik zapalniczki, zwrócił uwagę starszego bliźniaka. Oderwał wzrok od bezkresu nieba, przenosząc go na Billa. Skinął głową, wiedział, że Bill to dostrzegł. Nie potrafił wykrzesać z siebie niczego więcej. – Powiedziałeś mi wtedy – zaciągnął się mocno i powoli wypuścił dym. – Powiedziałeś mi wtedy, że jeśli nie spróbuję, to się nie nauczę, że trzeba próbować tak długo, aż wyjdzie, że tobie się udało i mnie na pewno też w końcu wyjdzie. Opowiadałeś mi, jak dobrze jest jeździć, nawet bez trzymanki. Pamiętam, że powiedziałeś mi też, że chociaż będę się przewracał i to wiele razy, to ty za każdym razem pomożesz mi wstać i wsiąść na rower. To jest wciąż aktualne i działa w obie strony.
- Bill, mieliśmy po... ile? Pięć, sześć lat? Poza tym, jak możesz porównywać picie na boku z jazdą na rowerze? – obruszył się, zaczynając krążyć po balkonie.
- Z życiem jest jak z jazdą na rowerze. Nigdy nie masz pewności, czy za chwilę się nie przewrócisz, nawet jeśli potrafisz dobrze jeździć. Chcąc wystrzegać się błędów, musisz je najpierw popełnić, żeby wiedzieć, czego unikać. A teraz to ja pomogę ci wsiąść na ten rower, Tom – Bill spojrzał w ciemność, dostrzegając niewyraźnie kontury sylwetki swojego bliźniaka. Wyrzucił niedopałek, patrząc chwilę, jak żarząca się jeszcze końcówka spada w dół. Kiedy zniknęła mu z oczu, oderwał dłonie od balustrady i jednym susem dostąpił do brata. Po omacku trafił na jego rękę, ściskając jego przedramię.

Place your past into a book.
Put in everything you ever took.
- Bill…- szepnął, nie patrząc na bliźniaka.
- Pomogę ci wsiąść na ten cholerny rower, Tom – ton głosu Billa był stanowczy, aż nader pewny swego, jak nigdy. Zawsze to Tom szedł przodem, przecierając ścieżki czasem bijąc się czy kłócąc z tymi, którzy mieli coś do jego małego braciszka. Teraz ten braciszek chciał bić się za niego i to było mu tak niesamowicie potrzebne. – Chyba nie wiem, jak postępuje się w takich chwilach. Musisz mi wszystko opowiedzieć. Musisz – uścisk na ręce starszego bliźniaka zacieśnił się. Spojrzał na Billa. Na jego twarzy malowała się determinacja. Nie musiał widzieć zbyt dużo, by to czuć.
- Opowiem ci, Bill. Opowiem ci wszystko – młodszy bliźniak, uśmiechnął się nieznacznie, unosząc kącik ust i przyciągnął do siebie Toma, przytulając go po bratersku. Lubił w nich to, że nie wstydzili się swoich uczuć. Poklepał go po plecach. Kilka chwil później wrócili do środka, zamykając za sobą dokładnie drzwi. By bolesne uczucia nie mogły wkraść się za nimi.
Send a wish upon a star…
*

‘Like I said, there's always positive to goes negative times, because true out it. You come out so much stronger and wiser. Strength comes every hardship and I.. truly has been a lesson learn for me. It's been my teacher. Now, here is Fighter.’

Scarlett odgarnęła do tyłu włosy, przeczesując je palcami. Miękkie pukle posłusznie układały się pod dotykiem jej palców, by zaraz, gdy tylko zabierze rękę, zsunąć się kaskadą na jej ramię. Westchnęła. Po raz kolejny analizowała, które miały paść za krótką chwilę, upewniając się po raz niezliczony, że znalazła ostateczny sposób, by rozliczyć się z przeszłością. Zatrzymała się na środku pomieszczenia służącego za garderobę, głośno wypuszczając powietrze z płuc. Po raz kolejny przeczesała włosy palcami. Za chwilę miało nastąpić coś, co w jednej chwili stało się dla niej niewypowiedzianie ważne. To już nie był tylko występ i tylko piosenka. To był jej ostatni rozrachunek. To było pogrzebanie duchów przeszłości. Ostateczne. David zorganizował dosłownie wszystko, począwszy od kompetentnego zespołu muzyków, przez osobę, która pomogła jej zapanować nad głosem w tym utworze i chórki, po fryzjera i czas na zakupy. Fryzjer wielkiego pola do popisu nie miał. Miły pan jedynie wklepał jej we włosy jakąś maź, która nadała jej lokom sprężystości. Natomiast Naomi – poskramiacz jej głosu – pomogła jej wycisnąć z piosenki i samej siebie wszystko, co najlepsze. Nie miała pojęcia, jak tego dokonała, ale czuła się niemal jak zawodowiec. Wszyscy współpracowali z nią chętnie, przyjmując jej ideę i dokładnie wprowadzając ją w życie. Na scenie czuła się cudownie. W centrum handlowym spędziła ledwo ponad godzinę, co David uznał za istny cud, porównując ją z Billem, oczywiście. Widząc, co kupowała, jedynie wywracał oczami. Była tam w kraju szans; pogromcy i stworzycielu marzeń. Miała stanąć na scenie, która dana była najlepszym. Otrzymała swoją szansę, spełniając każdą z chwil. To był ten czas i to miejsce, by wypowiedzieć te słowa ku temu człowiekowi i nieprzerwanie iść dalej. Odetchnęła głęboko, po raz ostatni przeczesując włosy. W pokoju rozległo się pukanie.
- Już czas.



After all you put me through,
you think I'd despise you,
but in the end, I wanna thank you,
because you make that much stronger.


Ciemność powoli rozpraszał coraz to mocniejszy blask lamp, stopniowo ukazując jej odzianą w czerń sylwetkę. Pochylała nieco głowę, wypowiadając stanowczo pierwsze słowa piosenki. Stres, towarzyszący jej jeszcze krótką chwilę temu zniknął, kiedy pojawiła się muzyka. Wraz z pierwszym dźwiękiem gitary, niczym przeszyta prądem wyprostowała się gwałtownie, zaczynając śpiewać. Wyraźnie, energicznie, głęboko. Patrząc przed siebie, pewnym krokiem dotarła na środek małej sceny, zmysłowo balansując przy tym biodrami. Zatrzymała się w miejscu, gdzie padało światło wszystkich lamp. Energicznie przeszła wzdłuż sceny, zatrzymując się naprzeciw Davida i siedzącego obok Rona Faira. Pochyliła się do przodu, wyśpiewując gładko trudniejsze partie. Czuła, jakby muzyka płynęła w jej żyłach, głośno dudniąc w uszach. Znów była melodią. Wszystko, co poza nią, zniknęło. Liczyły się tylko brzmienia i słowa zeń płynące, przepełnione jej siłą, jej wolą, jej przeszłością.


Cause, if it wasn't for all that you tried to do, I wouldn't know,
just how capable I am to pull through.

David kątem oka spojrzał na swojego towarzysza. Fair krytycznie wpatrywał się w Scarlett, uważnie wsłuchując się w każdy dźwięk. Przytupywał. Był ich. Jost przeniósł spojrzenie z powrotem na Scarlett. Tego wieczoru była prawdziwym wojownikiem. Biła od niej autentyczna siła, skryta w każdym geście potęgującym intensywność słowa. Śpiewała całą sobą. Choć niejednokrotnie spoglądała na gości klubu, nie sądził, by ich dostrzegała. Weszła w swój trans i to właśnie w niej lubił. Z każdym razem bardziej upewniała go, że warto pchać ją na szczyt. Scarlett nie miała tylko wielkiego głosu, dobrej techniki, czy chęci zaistnienia. Ona miała pasję i pokazała mu to po raz kolejny. Założył nogę na nogę, uśmiechając się pod wpływem głębi jej głosu. Ta moc chwilami go zaskakiwała, kiedy nie sądził, by mogła być potężniejsza. Nie dziwił się też, że Fair nie mógł oderwać od niej oczu. Sam wolał filigranowe blondynki, ale nie przeczył, że Scarlett miała w sobie coś. Coś w tym, w jaki sposób była; siłę skrytą w pozornej słabości pełną naturalnego uroku. Czerń poskramiała frywolę jej stroju. Odważny gorset, wyszywany delikatnie połyskującymi w świetle cekinami, który kupiła pomimo jego sprzeciwu, podkreślał jej sylwetkę, a spodenki, na które zużyto niezwykle mało materiału, barwą wtapiały się w rajstopy, miejscami smagnięte połyskującym ornamentem. No i te nieprzyzwoicie wysokie szpilki, w których nie wyobrażał sobie chodzić, a ona nawet w nich truchtała! Nie mógł zapomnieć o burzy gęstych loków opadających jej na twarz, kiedy pochylała się wyciskając dźwięki jak cytrynkę, które wciąż odgarniała. Właśnie jej twarz. Kiedy śpiewała, mówiła wszystko. Upadła na kolana, kuląc się niemal zupełnie. Na jej rumianej twarzy malowała się autentyczna rozpacz. Zacisnęła dłoń w piąstkę, przyciskając ją do skroni i powoli przesuwała w dół, by zatrzymać ją na sercu.


Could only see the good in you – pretended to not to see the truth.
You tried to hide your lies; disguise yourself.

Płynnie poderwała się z kolan, po raz wtóry idąc wzdłuż sceny. Jej każdy krok oddawał rytm, każdy gest moc przekazu. Wróciła na środek, mierząc prędkim spojrzeniem wszystko, co miała dokoła. Jej wzrok spoczęł na twarzy Rona Faira.

I am a fighter and I ain't goin' stop.

There is no turning back. I've had enough. 

Bez skrępowania patrzyła mu w oczy, wkładając w każde słowo więcej siebie niż to było możliwe. Gwałtownie odwróciła się, przechodząc bliżej i pochyliła się wykonując długą nutę. Głos ani razu jej nie zadrżał był jak ta chwila; prawdziwy, uderzająco prawdziwy i pełen niespożytej energii. Zatoczyła koło i zatrzymując się, wyrzuciła w górę dłoń zaciśniętą w pięść.

So, thanks for making me a Fighter.

Światła zgasły w chwili, gdy gwałtownie odwróciła się, znikając za kotarą, by rozbłysnąć znów, gdy wyłoniła się zza niej zaledwie kilka sekund później, by z szerokim uśmiechem ukłonić się nisko.

Thought I would forget, but I remember.

'Cus i remember.
I remember.

Ron Fair z nic nie mówiącym uśmiechem na ustach czekał obok garderoby Scarlett, David – dosłownie – wydeptywał obok niego. Kilka minut później z walącym sercem i słodkim uśmiechem na twarzy, Scarlett wyszła z przebieralni, ubrana niewiele mniej odważnie niż podczas występu. Fair uścisnął jej dłoń.
- Conway Recording Studios2 czeka na ciebie jutro o dziewiątej. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz – elegancko skinął obojgu na pożegnanie i odszedł.
Kiedy zniknął im z oczu, Scarlett z piskiem rzuciła się Davidowi na szyję, śmiejąc się w głos.

Thanks for making me a Fighter.
*

1A&R (Artists and Repertoire), termin związany z przemysłem muzycznym. Jest to dział artystyczny firmy fonograficznej, który zajmuje się odnajdowaniem artystów i ich rozwojem. Jest ogniwem łączącym artystę z firmą fonograficzną, pomaga artyście związanemu z wytwórnią płytową rozwijać się pod kątem artystycznym i komercyjnym.
2Conway Recording Studios, to światowej klasy studio nagraniowe, mieszczące się w Hollywood w Kalifornii.  

5 lipca 2010

37. And I know there'll be no more tears in Heaven.

Dokładnie zgiął mlecznobiałą kartkę papieru i schował ją do koperty. Zawierając w sobie wszystkie jego najgłębsze uczucia, wydawała się Georgowi ogromnie ciężka. Zaczynał ten list kilkanaście razy. Po raz pierwszy zrobił to zaraz po przylocie. Był w stanie nakreślić jedynie kilka zdań, nim karta wylądowała w koszu. Z każdym kolejnym działo się to samo, póki sam nie upewnił się, że wie, co powinien Liv powiedzieć. Kiedy wszystko wyklarowało się w jego głowie i sercu, słowa zdawały się płynąć same, a on był pewien, że postanowił właściwie. Upewniwszy się, że spakował wszystko, zapiął torbę i na jej wierzchu zostawił kopertę. Powoli podszedł do okna i wyjął z kieszeni paczkę marlboro. Odpalił papierosa, mocno zaciągając się dymem. Spojrzał na rozpościerającą się przed nim wielką wodę. Potrzebował uciec setki kilometrów, by móc uporać się ze swoimi uczuciami. Tam w Berlinie nie był w stanie spojrzeć na nie obiektywnie. Tu też przychodziło mu to z trudem. Przeanalizował dokładnie wszystko, co czuł do Liv, co ich łączyło, co zdarzyło się między nimi i postawił to na szali minionych zdarzeń. Georg  był pewien tego, co czuł do Liv. Był pewien, że ją kochał. Zupełnie ślepo i bezgranicznie, nawet teraz, gdy wybrała siebie, a nie ich. Pokochał ją już w dniu, w którym zobaczył ją pierwszy raz, w klubie, w walentynki. Już wówczas, choć nieświadomie nawet dla niego samego, znalazła miejsce w jego sercu. Nigdy tak naprawdę nie byli razem. Łączyła ich miłość fizyczna i to coś, o czym nie chciała mówić, o czym nie chciała nawet myśleć. Liv nie chciała mówić o miłości. Obawiając się przeszłości, przekreślała przyszłość z nim. Perswadowała teraźniejszość, a on pozwalał na to, wierząc, że swą wytrwałością pokaże jej, że przyszłość z nim mogłaby być zupełnie inna niż ta, której o mały włos sobie nie zgotowała. Uciekała zawsze, kiedy zaczynało dziać się między nimi coś poważnego i wracała, kiedy tęsknota brała nad nią górę. Kończyło się za każdym razem tak samo, a on był zbyt słaby, by postawić na swoim. Kochali się. Był tego pewien, ale ona zbyt mocno lękała się tej miłości, by przyznać się do niej, a on za bardzo bał się, że ją utraci, gdy każe jej wybrać. Dlatego wybrał za nią. Choć tak bardzo pragnął być z nią już teraz i na zawsze, choć tak bardzo bolało go jej odejście i jego własna reakcja, wiedział, co musi zrobić. Wiedział, że decyzja jaką podjął, była dobra. Kosztem siebie, bo zbyt mocno ją kochał. Zbyt wiele gotów był dla niej poświęcić. Nawet siebie. Utwierdziwszy się w swoich postanowieniach, mógł już wrócić i żyć, jakby nigdy nic się nie zdarzyło. Zgasił niedopałek i schował list do bocznej przegródki. Wzburzone fale rozbijały się o skaliste wybrzeże, pieniły się i burzyły, zupełnie jak uczucia w jego sercu. Jednak był już gotowy, by stawić im czoła. Omiótł ostatnim spojrzeniem pokój i wyszedł, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Nie wiedzieć czemu, przeświadczenie, że zostawił tam coś ważnego nasilało się z każdym kolejnym krokiem.
*
  
Obrzuciła krytycznym spojrzeniem swoje odbicie. Włosy jak zwykle nieskładnie poskręcane, wiły się w swoje strony, zupełnie nie dając się ułożyć. Koniec końców zostawiła je w spokoju, licząc, że nadrobi subtelnym makijażem. Białą tunikę spięła w talii szerokim pasem, a do wąskich, czarnych jeansów założyła nieodłączne trampki. Chciała wyglądać ładnie, ale jak zwykle, gdy jej na tym zależało, po prostu nie wyszło. Przydałaby się jej Scarlett, która zapanowałaby nad jej włosami. Może doradziłaby inny makijaż? Sapnęła groźnie i przymknęła powieki. – Wyglądasz dobrze, Liv – raz, dwa, trzy. Otworzyła oczy i posłała sobie szeroki uśmiech. – To twój wielki dzień – mruknęła, chwytając z komódki teczkę i torebkę, po czym prędko zamknęła drzwi. Odetchnąwszy, ruszyła w stronę winy, którą odnalazła dzięki Pierrowi. Gdyby nie pokazał jej, że to wcale nie drzwi do kolejnego mieszkania, nie wpadłaby na to i pewnie biegałaby schodami te siedem pięter. Czekając, aż przyjedzie, siłą sugestii usiłowała przywołać ją na górę. Gdy drzwi się rozsunęły, ujrzała w nich Pierra. Uśmiechnął się szeroko na widok brunetki i otaksował ją pełnym uznania spojrzeniem. Zacmokał, zupełnie jakby mu się podobała. Zaśmiała się krótko, kręcąc głową.
- Jak smakowała ci szarlotka, droga sąsiadko? – zagadnął, zbierając z podłogi torby z zakupami.
- Była wyśmienita.
- Musisz spróbować moich innych wypieków. Eksplodujesz z rozkoszy, kochana! – wykrzyknął radośnie, szurając ją łokciem w bok, gdy mijali się w przejściu.
- Nie mogę się doczekać – roześmiała się znów i pomachała mężczyźnie na pożegnanie. Lepszych sąsiadów nie mogła sobie zażyczyć. Wystarczyło pół godziny, by Pierre zrelacjonował jej całą historię swojego życia. Hugo był znacznie mniej otwarty, jednak razem tworzyli mieszankę doskonałą. Przy nich nie mogła się nie śmiać. Nawet teraz, wystarczyły dwa słowa, by na moment zapomniała o całym zdenerwowaniu. Wsiadłszy do taksówki i podawszy kierowcy adres, nie potrafiła się nie uśmiechnąć. Sen stawał się jawą. Trafiła do swego miasta marzeń. Była o krok od rozpoczęcia stażu w czasopiśmie, o którym do niedawna mogła jedynie snuć nierealne mrzonki. Nie raz spacerowała ulicami Paryża, chłonęła jego piękno, ale wciąż nie potrafiła do końca uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Każdego ranka, gdy tylko otworzyła oczy, wyglądała przez okno, by upewnić się, czy to aby na pewno rzeczywistość, a nie kolejny cudowny sen. Magia bijąca z każdego kąta, zdawała się jej za każdym razem doskonalsza. Kochała widok wieży Eiffla, kochała Pola Marsowe. Nie wiedzieć kiedy znalazła się pod budynkiem redakcji. Bolał ją brzuch i denerwowała się trzy razy mocniej niż przed maturą. To było jedno z najważniejszych spotkań w jej życiu i musiała wypaść dobrze. Po prostu musiała. Miała dostać szanse o jakiej marzyło wielu. I wykorzysta ją. Całą sobą.

Carinne Roitfeld przyglądała się jej niezwykle uważnie od chwili, w której przekroczyła próg gabinetu. Liv to dekoncentrowało, jednak starała się nie zwracać uwagi na krytyczne spojrzenie przyszłej szefowej. Pomimo tego, że chyba każdy element jej ubioru został oszacowany przez naczelną, otaksowała wzrokiem brunetkę w taki sposób, jakby miała na sobie rzeczy prosto z kubła na śmieci. Cóż dla niej Prada, Gucci czy Versace to w końcu codzienność, ale Liv cóż… po prostu udawała, że nie widzi tego spojrzenia. Choć w gruncie rzeczy była bardzo rzeczowa. Od razu zaczęła omawiać warunki, na jakich będzie opierała się ich współpraca, niejednokrotnie wspominając Hannah, którą jak się okazało, znała bardzo blisko.
- Moje dziewczyny bywały nierzadko twarzami linii zapachowych twojej babki. Gdyby nie to, że miałam wobec niej dług wdzięczności, nie siedziałabyś tu dziś. Muszę zobaczyć na co cię stać. Pokaż mi, co przyniosłaś – Liv, usiłując opanować drżenie rąk, podała kobiecie sporej grubości portfolio. Splótłszy dłonie na złączonych kolanach, w milczeniu przyglądała się, jak Riotfeld zaczyna oglądać zdjęcia. W skupieniu, dokładnie badała wzrokiem każdą fotografię, zwracając uwagę na najmniejszy szczegół. Najdłużej zatrzymała się przy zdjęciu portretowym – o dziwo – jednym z jej ulubionych.  – Kto to jest? Nie wygląda mi na przyszłą modelkę. Jest za gruba – odparła krytycznie, cofając się do jednej z fotografii, które ukazywały całą postać Scarlett. – I przede wszystkim za niska – dodała, po raz wtóry lustrując postać brunetki.
- To moja siostra. Nie jest modelką, ani nie zamierza nią być – a po chwili namysły dorzuciła. – Jednak uwielbiam ją fotografować, proszę wybaczyć mi śmiałość, ale może przyzna pani, że doskonale odnajduje się przed obiektywem.
- Jest naturalna – mruknęła. – Ten portret jest całkiem niezły. Myślałam, że okażesz się laikiem, ale chyba nie jest z tobą aż tak źle. Ta ruda mi się podoba – wskazała na jedną z dziewczyn, z którymi współpracowała. Liv miała modelki, a one portfolio. – Ale brak jej swobody. Widać, że starała się dobrze wypaść.
- Poza moją siostrą i mamą, fotografowałam dziewczyny, które liczą na karierę modelki.
- Nie kojarzę twojej matki. To Anna?
- Nie, moja mama ma na imię Sophie. Może pani jej nie kojarzyć, ponieważ bardzo długo nie utrzymywała kontaktów z Hannah. Babka odnowiła je, spodziewając się śmierci – kobieta znów zatrzymała wzrok na zdjęciach Scarlett. Było to kilka fotografii zrobionych z zaskoczenia. To, któremu przyglądała się najdłużej, było zrobione w klubie, podczas występu brunetki. Liv uwielbiała je za emocje, które zdawały się być, aż nader widoczne.
- Śpiewa? – Riotfeld posłała Liv przenikliwe spojrzenie. Ta odpowiedziała jej skinieniem głowy. – Kolejna protekcja? – naczelna uśmiechnęła się ironicznie.
- Nie, tylko ja zawdzięczam Hannah wstawiennictwo – kobieta odłożyła portfolio i wstawszy z miejsca, ruszyła w kierunku drzwi. Liv, nieco zbita z pantałyku, nieśmiało poszła z nią.
- Marie powinna mieć sesję, chcę zobaczyć cię w akcji – ciałem Liv wstrząsnął dreszcz. Nogi nie chciały jej nieść i same uginały się pod ciężarem jej ciała i choć miała wrażenie, że zaraz upadnie, ku swojemu zdziwieniu, twardo szła za naczelną. Kilka pięter niżej weszły do sporych rozmiarów pomieszczenia, w którym jakiś mężczyzna wyrzucał z siebie słowa z prędkością światła, nie mogąc porozumieć się z wyraźnie poirytowaną modelką. – Jean, zaparz sobie kawy, idź pooddychać świeżym powietrzem czy powdychać te swoje olejki. Potrzebuję Marie.
- Jak sobie życzysz. Może tobie uda się okiełznać tą niepokorną duszę! – prychnął i czym prędzej wyszedł z pomieszczenia. Modelka warknęła coś pod nosem, posyłając mężczyźnie mordercze spojrzenie.
- Marie, to Liv Hannah stażystka. Chcę zobaczyć jak pracuje – wysoka i niesamowicie szczupła dziewczyna, nie mogąca liczyć sobie więcej niż dwadzieścia lat, otaksowała Liv krytycznym spojrzeniem. Póki co nic tam nie było miłe. Czuła się jak niepotrzebny element. – Voila – odrzekła Riotfeld, wygodnie sadowiąc się na krześle stojącym nieopodal. Liv spojrzała najpierw na nią, później na modelkę i wiele nie myśląc, ruszyła w kierunku aparatu. Po drodze zdjęła z nadgarstka gumkę i związała nią włosy w wysoki kucyk. Zapoznała się ze sprzętem. Dotykając aparatu, o jakim do teraz mogła jedynie marzyć, nie potrafiła powstrzymać drżenia dłoni. Ustawiając obiektyw, pstryknęła jedno zdjęcie, zupełnie z zaskoczenia, co znów oburzyło Marie. Nie licząc na to samo, uśmiechnęła się do dziewczyny. Miała włosy w kolorze pszenicy i duże szare oczy. Szara sukienka i buty w ciemniejszym o kilka tonów kolorze, niemal wtapiały ją w równie popielate tło. Przyglądała jej się chwilę, zastanawiając się, co robić, by nieco ożywić tą szarość. Całą swoją uwagę skupiła na zdjęciach. Niemal zapomniała o obecności kobiety, którą tak podziwiała. Niemal zapomniała braku chęci do współpracy Marie. Raźno podeszła do niej żywo gestykulując objaśniła jej swoją wizję. Dziewczyna coraz bardziej zaskoczona postawą Liv, kiwała jedynie głową. Brunetka ustawiła ją, mierzwiąc włosy i zsuwając szerokie ramiączko sukienki, ośmieliła się nawet poszczypać jej policzki i uciec, nim zaskoczona modelka zdążyła zareagować. Kątem oka dostrzegła, że naczelna jedynie przygląda im się z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nim odpowiednio ustawiła obiektyw, wydała Marie jeszcze kilka komend. Kiedy flesz zaczął błyskać wściekle, modelka wykonywała polecenie, które Liv wcześniej objaśniła jej szczegółowo. Uznając zadanie za zakończone spojrzała na Riotfeld, po czym skinęła głową. Kobieta z gracją podniosła się z siedziska i wykonawszy kilka poleceń na klawiaturze laptopa, znajdującego się na stoliku obok, usiadła przed jego monitorem. Liv z zaciekawieniem wpatrywała się w ekran, czekając aż pojawią się na nim pierwsze zdjęcia. Nawet Marie była zaciekawiona na tyle, by podejść i zobaczyć, co wyszło z szalonej wizji Liv. Naczelna dokładnie oglądała fotografie, po czym odwróciła się, lokując w Liv uważne spojrzenie. – Jesteś lepsza niż myślałam. Będziesz płakać, ale zrobię z ciebie fotografa – ku potwierdzeniu swoich słów skinęła głową i pierwszy raz od początku spotkania uśmiechnęła się do Liv. – Widzimy się w poniedziałek. W moim gabinecie o dziewiątej.
* 

Jako prawnik spotykał się z wieloma wyrazami złości, smutku, rozpaczy, a nawet niekontrolowanymi spazmami. Był pewien, że widział już wszystko. Do czasu. Widok Scarlett wysiadającej z auta egzaminacyjnego, skutecznie uświadomił mu, że wiele jeszcze przed nim. Spojrzenie, którym uraczyła egzaminatora wręczającego jej dokument stwierdzający oblanie egzaminu, wystarczyłoby, żeby skuć lodem całą Afrykę. Ostentacyjnie wepchnęła go do torebki i przecinając parking przez sam środek – nie spoglądając nawet na chodnik – weszła do holu głównego z taką miną, że inni oczekujący autentycznie usuwali się jej z drogi. Wręczyła Dominikowi kwit, bez słowa kierując się ku wyjściu. Bojąc się o drzwi własnego auta, wyprzedziwszy ją, otworzył je i zamknął za nią. Kiedy opuścili parking ośrodka, zaczęła wyrzucać z siebie słowa z taką prędkością, że niektórych nie rozumiał. Spąsowiała i brakło jej tchu, ale zamilkła dopiero, kiedy zrelacjonowała mu cały przebieg egzaminu. Oddychała szybko, zaciskając dłonie na pasku torebki. Z jej oczu wręcz buchała wściekłość, ale nawet nie podniosła głosu. Ta dziewczyna potrafiła panować nad emocjami lepiej niż nie jeden jego kolega po fachu. Nie spodziewał się tak ogromnej pogardy od – zdawałoby się – tak niewinnej dziewczyny. Dopiero, kiedy uspokoiła oddech i milcząc wpatrywała się w drogę, zdecydował się odezwać. Scarlett bardzo trudno znosiła porażki, wystarczyło na nią spojrzeć, by się o tym przekonać. Zacięta mina i zaciśnięte w pięści dłonie, mówiły same za siebie.
- Czyli na czym cię oblał? – sapnęła groźnie, spoglądając na mężczyznę. Jej niebieskie oczy stały się chłodne i wyjątkowo chmurne. Zmarszczył brwi, starając się spoglądać równocześnie na nią i na drogę.
- Ten cieć usiłował mi wmówić, że wymusiłam pierwszeństwo. Czy ty to rozumiesz? I to jeszcze przed jakąś babcią, przed którą zmieniłabym pas pięć razy, zanim ona znalazłaby kierunkowskaz! Ten imbecyl od samego początku patrzył na mnie krzywo! Miałam ochotę podłożyć mu nogę, kiedy zamieniałam się z nim miejscami. I jeszcze zaczął mi insynuować, że kobiety, rozumiesz? Że kobiety – wyraźnie zaakcentowała to słowo – potrzebują więcej treningu i powinny przechodzić dodatkowe kursy. Wiesz jak się zbulwersowałam?
- Chyba zaczynam się bać o tego gościa.
- Bardzo śmieszne – sarknęła. –  Ja się tylko broniłam? Wam facetom jest łatwiej. Wam nikt nie imputuje, że nadajecie się tylko do garów – żachnęła się.
- Co mu powiedziałaś? – spytał łagodnie, nie zamierzając drażnić byka czerwoną płachtą. Czuł po kościach, że nie szczędziła słów. Była zbyt przeczulona na punkcie swojej niezależności.
- Że jest zakompleksionym szowinistą, który poprzez swój status emancypuje racje przeczące ogólnie przyjętemu równouprawnieniu. I..
- I? – zapytał, podchwytując jej naburmuszone spojrzenie.
- I że to, że jest facetem, nie daje mu prawa do umniejszania wartości kobiet – zagwizdał wymownie, zatrzymując samochód na czerwonym świetle. – No co? – burknęła.
- Ciekaw jestem – odparł, wrzucając pierwszy bieg i płynnie ruszając z miejsca. – Czy wzięłaś pod uwagę fakt, że następnym razem też możesz na niego trafić.
- Oczywiście – odparła pewnie, na co Dominik odpowiedział jej spojrzeniem spod uniesionych brwi. – Jeśli na niego trafię i znów mnie obleje, albo i jeszcze kolejny raz, to zdam to prawko w Hamburgu, Essen czy nawet Monachium, jeśli będę musiała i osobiście go znajdę i machnę mu tym kwitkiem przed oczami – warknęła, splatając ręce na piersi. Pod maską obojętności, a nawet wrogości widział burzące się w niej emocje. Jako prawnik zdążył nauczyć się odgadywać ludzkie uczucia, nawet te zdawałoby się doskonale ukryte. Nie miał zielonego pojęcia, co stworzyło tą maskę, jak bardzo bolesne przeżycia, ale wydawało mu się, że Scarlett należała do ludzi, który zacięcie walczyli do końca i dopiero wówczas pozwalali sobie na słabość. Dla niej nie istniały półśrodki, wszystko było białe albo czarne. Na ostatnim spotkaniu w wytwórni, kiedy to omawiano jej wizję materiału na debiut, mógł zaobserwować, jak walczyła o postawienie na swoim. Twardo podważała argumenty producentów, którzy zamierzali wynieść ją na szczyty list przebojów, dzięki chwytliwym piosenkom w sam raz na hity przyszłego lata. Niezmiennie obstawała przy swoim, podpierając się postanowieniami kontraktu, co niewątpliwie zdziwiło Benznera, który wdał się z nią w dyskusję. Wydawało mu się, że producent liczył na braki w wiedzy dziewczyny. Dominik jedynie uśmiechał się pod nosem, widząc jak brunetka sama świetnie radzi sobie z kontrargumentami. Koniec końców wywalczyła sobie swoją wizję płyty, bez jednej zmiany. Była konkretna i opanowana, choć zdradzała się zaciśniętymi w pięści dłońmi, oni nie mogli tego widzieć. Nawet nie podniosła głosu, co Benzner zrobił nie raz. Naprawdę podziwiał ją za wewnętrzną siłę, której nie dało się nie zauważyć. Jednak niekiedy nie znała granicy, nie odpuszczała w odpowiednim momencie i to mogło być dla niej zdradliwe. Tak jak na dzisiejszym egzaminie.
- Nie wiem, komu współczuć bardziej; tobie czy jemu – brunetka zmroziła mężczyznę spojrzeniem.
- Dominik! To zabrzmiało tak, jakbym ja naprawdę była niemiła.
- Bo jesteś – odparł uśmiechając się triumfalnie. –  Czasem nawet bardzo.  
- Nie zawsze to co widzisz, jest tym naprawdę – mruknęła spoglądając w szybę.
- Może, ale wiem jedno. Nieszczęśni ci, którzy wejdą ci w drogę.
- To źle, że nie pozwalam sobą pomiatać? – odwróciła się, lokując w nim pretensjonalne spojrzenie.
- Jeszcze się nauczysz, że czasem trzeba spuścić z tonu i na moment schować dumę do kieszeni, by coś zyskać. Czasem w ten sposób można szybciej osiągnąć cel – brunetka otworzyła usta, żeby zaprzeczyć, ale ją powstrzymał. – Nic nie mów, tylko to przemyśl. Wiem, że jesteś silna, że walczysz do końca i gotowa jesteś wydrapać oczy temu, kto próbowałby jakkolwiek skrzywdzić ciebie albo tego kogo kochasz, ale medal ma zawsze dwie strony – zaparkował przed bramą i zgasił silnik. – Jadę po twoją mamę. Nie chcę, żeby czekała na mnie na lotnisku – trochę przygaszona kiwnęła głową i leniwie wysiadła z czarnego chryslera.
- Dzięki – mruknęła, zamykając drzwi i machnąwszy mu na pożegnanie, weszła na podwórze. Przez moment przez myśl przemknęło jej, że Dominik jest bardzo opiekuńczy w stosunku do jej matki, jednak nie widząc Toma przed domem, ani w samochodzie, stojącym na wjeździe do garażu, skupiła myśli na tym, by znaleźć go jak najszybciej. Obeszła budynek dookoła. Spostrzegła Toma siedzącego na tarasie. Od razu tam poszła. Słysząc kroki brunetki, zgasił papierosa i wstawszy od stolika, włożył ręce do kieszeni. Przyglądał się Scarlett, kiedy szła ku niemu. Jej mina nie wróżyła niczego dobrego. Początkowo starała się iść spokojnie, trzymając nerwy na wodzy, jednak będąc już tak blisko, nie wytrzymała i rzuciwszy torebkę na kafelki, podbiegła do niego, rzucając mu się w ramiona. Objęła Toma mocno w pasie przytulając policzek do jego torsu. Oddychała płytko, jakby walczyła z wzbierającymi się w niej łzami. Przytulił ją mocno do siebie, zamykając czuły uścisk na jej drżących plecach. Nie mówiła nic, a Tom, gładząc je metodycznie, nie wymagał od niej słów. Przyłożył policzek do jej pachnących jaśminem włosów, wdychając ich zapach, mieszający się z waniliową wonią jej skóry. Była taka drobna w jego objęciach. Mijały minuty, a z każdą kolejną Scarlett drżała mniej i oddychała równomierniej. Delikatnie wyswobodził ją nieco ze swych objęć i otulając palcami jej zaróżowione policzki, delikatnie musnął jej lekko rozchylone wargi. Pocałował ją czule i bez pośpiechu. Otulił subtelnymi pocałunkami jej nosek, powieki, skronie i brodę, by wrócić do ust i scałować z nich każde jeszcze niewypowiedziane słowo. Scarlett westchnęła, przesuwając dłonie z pleców Toma, po żebrach, by zatrzymać je na jego torsie i zacisnąć na połach koszulki. Musnęła jego wargi, uchylając powieki. Spojrzała na niego pełnym buty, turkusowym spojrzeniem, tylko trochę bardziej smutnym niż zwykle.
- To wszystko nie tak – szepnęła, a Tom pogładził wierzchem dłoni policzek Scarlett.
- Opowiesz mi. Zaparzymy herbaty i wszystko mi opowiesz – uśmiechnął się nieznacznie, spoglądając na nią z czułością. Brunetka westchnęła, kiwając głową. Nim cofnęła się po torebkę, na moment oparła czoło na torsie Toma i przymknęła powieki. Musiała zebrać siły. Za dużo emocji, jak na jeden dzień. Za dużo ich kumulowało się w niej ich ostatnio. Przeżywała je tak prędko, nie mając czasy, by skupić się na nich. A one zbierały się w niej, urastając do ogromnych rozmiarów i w dodatku nie potrafiła ich opisać. Nie lubiła chwil, kiedy nie potrafiła zdefiniować tego, co się z nią działo. Było jej przykro, była zmęczona i zła. Cały ten dzień powinna spędzić w łóżku i nie wyścibiać nosa spod kołdry. Musiała uprać się z tak wieloma rzeczami, a coraz więcej z nich komplikowało się niespodziewanie. Wcale jej się to nie podobało.
- Ja umiem jeździć – mruknęła w tors Toma. Objął ją ramieniem i kierując się w stronę głównego wejścia, po drodze zabrał torebkę brunetki.
*

Beznamiętnie wpatrywał się w białą ścianę. Wyłączył się. Słowa lekarza nie docierały do niego. Odpływały w eter. Gustawowi zbrakło sił. Z zamyślenia wyrwał go dopiero silny uścisk dłoni na swoim ramieniu. Posłał mężczyźnie przepraszające spojrzenie. Był niesamowicie zmęczony. Chciał odejść w niebyt. Zniknąć po prostu.
- To naprawdę dobry ośrodek, Gustavie. Tam, Caroline ma szanse wyzdrowieć. Pamiętaj, że narkomania jest chorobą – zwolnił uścisk, wracając na miejsce.
- Wierzyłem, że jej się uda.
- To nie Caroline przegrała z chorobą, to choroba wygrała z nią. Ta dziewczyna nie jest w stanie sama z nią walczyć, dlatego jej pomożemy. Za chwile karetka przewiezie ją do ośrodka. Możesz jechać z nimi. Przyjechałeś tu wczoraj ambulansem, prawda? – blondyn skinął głową, nim ukrył twarz w dłoniach, trąc zmęczone oczy. Całą noc przy niej czuwał. – Wiesz, myślę, że gdyby nie dała zwieść się pokusie, z czasem w pełni potrafiłaby ją opanować. Jednak… wydaje mi się, że ona chciała mieć okazję. Jeszcze nie była gotowa wgrać z nałogiem. Szkoda tylko, że cierpisz na tym i ty – podpisał plik dokumentów i złożywszy je na boku biurka, spojrzał na perkusistę. – Wytrwałeś najgorsze. Byłeś przy niej, kiedy wymiotowała, wyklinała cię i cały świat, kiedy miotała się w gorące i opętańczym szale i zniosłeś to. Zawiodłeś się, ale znałeś cenę swojego wyboru… Teraz może być tylko lepiej. Zaopiekują się nią specjaliści. Choć nie przeczę, minie wiele czasu zanim uda jej się z tego wyjść. Gorąco w to wierzę. Odpocznij przez kilka dni. Zrób coś dla siebie. Teraz odpowiedzialność za nią spocznie już na całym sztabie kompetentnych ludzi.
- Chyba tego potrzebuję – odparł cicho, podnosząc wzrok na doktora. Był niesamowicie mu wdzięczny, że znów uratował go z opresji, jednak zupełnie nie miał sił na to, by wdać się z nim w jakąkolwiek rozmowę. Młody lekarz pomagał mu odkąd Caroline próbowała się zabić. Nie wiedział dlaczego, ale torował mu drogę i wspierał go. Przed nim nie wstydził się tego, co działo się z jego dziewczyną. Oddalił się od przyjaciół, bo nie potrafił znieść świadomości, że jego ukochana ćpa, a on sam nie może sobie z tym poradzić. Chociaż wciąż ich potrzebował. Pragnął wrócić. Może teraz mu się uda. Może spędzając dnie przy perkusji wybije sobie ich rytmem te wszystkie cieżkie myśli. Może… Rozbrzmiał dźwięk pagera.
- Caroline jest w karetce, chodźmy.
*

Pierre zdziwił się, widząc siedzącego – dosłownie – na wycieraczce przed mieszkaniem Liv, jak mu się wydawało, mężczyznę. Wyglądał, jakby spał, opierając ręce na podkurczonych nogach i kryjąc w nich twarz. Długie włosy były troszkę mylące, ale cudownie szerokie barki upewniły go, że był to jednak mężczyzna. Wiedząc, że jego nowa sąsiadka mogła prędko nie wrócić, czuł się upoważniony, by przywitać gościa i niejako zatroszczyć się o niego, a przynajmniej zapytać, czy przypadkiem czegoś mu nie potrzeba. Jak pomyślał, tak też zrobił i odstawiwszy siatki z zakupami obok drzwi do własnego mieszkania, podszedł do niego. Pochylił się nieco, czując przy tym przyjemny zapach perfum – to musiał być Kelvin Klein! – postukał jego twardy biceps. Ten poderwał się jak oparzony, uderzając przy tym głową w powierzchnię drzwi.
- Cholera jasna! – syknął z bólu, na powrót chowając głowę miedzy ramionami. Z jego ust wydobył się wulgarny bełkot, na co Pierre nieznacznie się skrzywił.
- Ojej! – Pierre przykląkł obok Georga. – Nic panu nie jest?! – nie mając pojęcia jakiego języka użyć, zaczął po angielsku i przerażony położył dłoń na ramieniu szatyna, którą ten panicznie strącił.
- Czuję się zupełnie rześko! – warknął, kuląc się w sobie. Delikatnie masował potylicę, chcąc jakkolwiek zmniejszyć siłę rozsadzającego jego czaszkę bólu. – Kim, żeś, pan jest?! – mruknął, spoglądając na Pierra. Francuz starał się nie uśmiechnąć na widok Georga. Jednak jeśli był on jakkolwiek bliski Liv, musiał przyznać, że dziewczyna miała dobry gust. Jej gość był wyjątkowo urodziwy, jak na Niemca. Ten akcent! Chciało mu się wywrócić oczami, ale jakoś się powstrzymał.  Szatyn swoim szmaragdowym spojrzeniem wywoływał na ciele Pierrea gęsią skórkę. – Czy tu mieszka Liv? Liv Hannah O’Connor? – zapytał nieco zbyt buńczucznie, nie doczekawszy się od francuza żadnej odpowiedzi.
- Oczywiście, monsieur. Pierre Leferve, sąsiad – wyciągając dłoń w stronę szatyna, uśmiechnął się szeroko, prezentując dwa rządki białych zębów. Georg przerywając rozmasowywanie wciąż bolącego miejsca, nieco niepewnie uścisnął dłoń mężczyzny.
- Georg Listing – na te słowa Pierre zapowietrzył się, celując w niego palcem.
- Ty masz zespół! – wykrzyknął radośnie. – Że też od razu cię nie poznałem! Dasz mi swój autograf? Wprawdzie nie pamiętam, jak wy się tam nazywacie, ale widziałem cię ostatnio w telewizji! Ojej! – szatyn zmrużył oczy, przyglądając mu się powątpiewająco. Ten facet był dziwny. – Liv może prędko nie wrócić. Zapraszam do siebie, na herbatkę i ciasteczka. Wczoraj piekłem, są rozkoszne, zobaczysz! – rozentuzjazmował się.
- Chyba zaczekam tu na Liv, nie będę robił kłopotu – posłał Pierrowi niemrawy uśmiech, licząc, że ten odejdzie. Przeliczył się.
- Żaden kłopot! Goście Liv są moimi gośćmi. Już, już, idziemy – podał Georgowi dłoń, a on nie widząc dla siebie ratunku, podniósł się z podłogi. Bez pomocy Pierra. Francuz odwrócił się, żywiołowo kierując się do własnego mieszkania. Georg westchnął, kierując się za nim. Inaczej to sobie wyobrażał.

Sącząc już trzecią filiżankę herbaty i przegryzając ente ciasteczko, słuchał wywodu Pierra na temat jego sztuki. Obejrzał trzy albumy z fotografiami jego prac i starał się być bardzo entuzjastycznie nastawiony, jednak wolałby mieć już za sobą spotkanie z Liv. A jej wciąż nie było. Pierre przekonywał go, że ma się rozluźnić i spokojnie czekać, bo Liv na pewno zajdzie do nich, wracając do domu. Z utęsknieniem spoglądał na drzwi już od trzech godzin. Wreszcie dzwonek zabrzęczał i Pierre poszedł otworzyć. Dosłownie kilkanaście sekund później w salonie pojawiła się rozentuzjazmowana Liv. Od progu rzuciła się na szyję sąsiadowi, piszcząc dziko. A Georga coś ścisnęło w żołądku.
- To było tak niesamowicie głupie i fajne jednocześnie, że pojęcia nie masz! Pieeeeeeere! – mężczyzna wyswobadzając się z jej uścisku, poklepał ją po plecach.
- Bo mnie udusisz, złotko! – brunetka rozejrzała się po pokoju, szukając wzrokiem Hugo. Napotkała za to Georga. Zamarła. Torebka, którą trzymała w ręce, upadła na podłogę, a Liv odwróciwszy się na pięcie, jak oparzona wypadła z mieszkania. Szatyn pobiegł za nią, mało co nie rozlewając herbaty na śnieżnobiałej serwecie. Kiedy zrównał się z nią, drżącymi rękoma usiłowała przekręcić klucz w zamku, a ten jak na złość nie pasował. Nie miała pojęcia, dlaczego chciała, chciała się z nim pogodzić. Poddała się instynktowi, jak zwykle schowała głowę w piasek. Georg dopadł do niej i chwytając ją za ramię, gwałtownie odwrócił ją przodem do siebie. Siła z jaką to zrobił, wepchnęła dziewczynę prosto w objęcia szatyna. Nie dając jej możliwości reakcji, namiętnie wpił się w jej wargi. Georg zamknął Liv w szczelnym uścisku, składając dłonie na jej drżących plecach. Serce waliło mu jak młotem. W ten jeden pocałunek włożył całe swoje uczucie, jakie do niej żywił. Całą miłość, tęsknotę i oddanie. Oderwał się od niej, gdy brakło mu tchu. Oddychając płytko, wpatrywała się w niego zszokowana.
- Georg… - szepnęła, a on nie mówiąc nic, wyjął z tylnej kieszeni jeansów zgiętą na pół kopertę.
- Ja już wybrałem. Teraz kolej na ciebie – wręczył jej list, posyłając dziewczynie ostatnie spojrzenie, po czym odwrócił się i zabierając torbę, stojącą u progu mieszkania Pierra, odszedł, zabierając jej zadziwione spojrzenie. Nie była w stanie zareagować. Stała w bezruchu, wpatrując się w biały papier i wypisane na nim regularnym pismem jej imię. Dopiero zdając sobie sprawę z wagi jego słów, westchnęła żałośnie, spoglądając na list, Pierra, który przyglądał się wszystkiemu i drzwi windy, które były już dawno zamknięte. Przykucnęła i wplatając palce we włosy, schowała twarz między rękoma. Serce waliło jej jak oszalałe, myśli kołatały w głowie i czuła się tak niesamowicie źle. Bolało, tak bardzo bolało. Wiara w to, że jej decyzje były właściwe runęła niczym domek z kart. Miała wrażenie, że nic już nie będzie takie samo.

[miesiąc później]


Spoglądając na napis na tablicy nagrobka, obracała w dłoniach białą różę. Prawdą było, że czas nie leczy ran, a jedynie przyzwyczaja do bólu. Zgodnie z tą właśnie myślą, potrafiła spędzać długie minuty nad grobem taty, rozmyślając i opowiadając mu o tym, co ją dręczyło. Zdawała sobie sprawę ze swojej naiwności, ale nie potrafiła przestać tego robić. Wracając z kolejnego spotkania z producentami, naturalnym było zajście na cmentarz. Siedziała na niskiej ławeczce, pozwalając letniemu wiatrowi smagać swoją twarz. Przymknęła oczy, pozwalając sobie wierzyć, że tata był tuż obok. Minęło pół roku, o zgrozo, właśnie tego dnia mijało właśnie pół roku od jego śmierci. Pół roku a jej życie zdążyło nie raz wywrócić się do góry nogami. Przymknęła powieki, zagryzając wargę. Nie chciała płakać, po prostu zrobiło się jej smutno. 6 długich, a zarazem niesamowicie krótkich miesięcy, w ciągu których przywykła do myśli, że nigdy więcej nie zobaczy ukochanego ojca, zdążyła bezgranicznie pokochać, choć wcześniej wydawało się jej, że nie była w stanie tego zrobić, nawiązała nić porozumienia z matką i niejako utraciła ukochaną siostrę, a wszystko odkąd nie było już taty. Czasem zastanawiała się, czy musiał zginąć, by wreszcie coś się zmieniło? Ta myśl bolała ją bardzo mocno. Początkowo wizyty na cmentarzu były przykrym obowiązkiem, bo nie potrafiła zmierzyć się z widokiem nagrobka, jednak z upływem czasu pojęła, że dzięki nim, była bliżej taty. Siedząc tu – nad jego grobem, dotykała jego kawałka nieba i.. było jej lżej. W tym miejscu, będącym symbolem końca, uzewnętrzniała wszystkie swoje żale, by móc po raz wtóry zaczynać od początku. Opowiadała tacie o swoich sukcesach i porażkach, o planach, uczuciach, o mamie i Liv, wygłaszała swoje zdanie na temat ich poczynań i mówiła mu nawet o tym, co jadła na śniadanie, czy jak poprzestawiała zdjęcia na półce, a najwięcej mówiła o Tomie. Chciała, by wiedział, by był pewien słuszności jej wyboru, zupełnie jak ona sama. Była pewna, że tata polubiłby Toma. Stojąc nad grobem ojca, ogarniało ją zawsze takie przyjemne znużenie. Rana w sercu otwierała się nieznacznie, ale miała wrażenie, że dzięki temu pełniej czerpie z tych chwil. Dzięki temu pieczeniu w sercu potrafiła zdefiniować swoją tęsknotę i pozwalać cierpieniu uchodzić z niej potokiem słów czy strugami łez. Jej myśli wyciszały się i nabierała dystansu. Chcąc nie chcąc musiała przystanąć choć na chwilę, by skupić się na opowieści, co pomagało jej zobaczyć w innym świetle, wszystko, co pragnęła poukładać i o dziwo, opuszczając cmentarz, zazwyczaj wszystko widziała w innych barwach. Czuła, że tata nie rzucił słów na wiatr. Obojętnie, gdzie teraz był, trwał przy niej. Odczuwała to za każdym razem, gdy tam była. Dziś opowiadała tacie o wytwórni, spotkaniach z producentami i pracy nabierającej coraz większego tempa. Najbardziej skarżyła się na prawo jazdy. Ona córka kierowcy, nie mogła zdać tego głupiego egzaminu. Była zła na wszystko, ale też i zdeterminowana. Prędzej czy później zamierzała machnąć tym nieszczęsnym kwitkiem przed oczami tym egzaminatorom. Zapewne nie ona jedna. Westchnęła i przeniosła wzrok na kwiatka. Od pół roku ten sam. Ucałowała delikatnie białe płatki i ułożyła różyczkę na płycie. Odmówiła modlitwę i dotknąwszy opuszkami nagrzanego granitu, uśmiechnęła się smutno. Podniósłszy się, wygładziła nieistniejące zakładki na zwiewnej, czarnej sukience i powoli ruszyła w stronę alejki. Mijając kolejne grobowce, niedaleko wyjścia dostrzegła spory tłum. Jacyś nieczuli reporterzy robili zdjęcia. Przebiegła wzrokiem po zebranych ludziach, zastanawiając się, kto znany mógł umrzeć. Brakowało tylko wozów transmisyjnych. Skwasiła się na samą myśl. Jej uwagę przykuły długie blond włosy. Dosłownie kilka sekund później, ich właścicielka odwróciła się i Scarlett rozpoznała w niej Samarę. Tłum powoli przesuwał się w głąb cmentarza, zaś ona w towarzystwie Natashy i kilkorga innych została w tyle. Zalewała się łzami. To do niej niepodobne. Scarlett, nie będąc do końca pewną, czy powinna, podeszła do nich. Zatrzymała się tuż za blondynką. Miała na sobie klasyczną czarną sukienkę i baletki, a włosy schludnie upięte. To też do niej niepodobne. Musiało stać się coś złego. Tasha spostrzegła ją jako pierwsza.
- Scarlett – szepnęła, a kilkoro ludzi, których kiedyś mogła nazwać przyjaciółmi, spojrzało na nią wrogo, przynajmniej jakby była wilkiem wkraczającym między owce. Zbywając te spojrzenia ironicznym prychnięciem, zwróciła się do Koreanki. Ta wzdychając ciężko, podeszła do brunetki, ujmując jej dłonie. – Straszne rzeczy, Scarlett – mówiąc to, spojrzała smutno na Samarę. – Miło, że przyszłaś. Choć ciebie się nie spodziewałam.
- Przyszłam? Tash, ale ja byłam u taty – sprostowała, spoglądając na nią pytająco.
- Ja myślałam, że…
- Możesz mi wyjaśnić, o co tu chodzi? – spytała, wyswobadzając dłonie.
- Mike nie żyje! – pisnęła Samara, wybuchając szlochem. Scarlett zamurowało. Jak to ‘Mike nie żyje’? Nienawidziła go. Pragnęła, by zniknął, ale nigdy… zszokowana, zasłoniła dłonią buzię. – Serena też – mruknęła z pogardą. Otarła łzy chusteczką, jakby to miało zapobiec pojawieniu się następnych. Sara, jedna z najlepszych w zespole, podeszła do niej i mocno objęła Samarę, pozwalając jej szlochać na swoim ramieniu.
- Ale jak…? – brunetka podniosła wzrok na Natashę, wiedząc, że z Samarą się nie dogada. Samara była w nim po uszy zakochana. Od dawna. Scarlett nie była pewna, czy to uczucie nie siedziało w niej już wówczas, kiedy ona wyznała mu własne. Sam mogła się bać, że zostanie potraktowana tak samo, jak ona. A teraz bawili się w związek. Scarlett zastanawiała się, co skłoniło go do bycia z Samarą. Na pewno nie była to miłość. On udawał, że coś do niej czuł, a ona, że nie widzi, jak Mike usiłował zdobyć Scarlett, przymykając jednocześnie oko na szeroko pojęte zdrady, których musiał się dopuszczać. Nie byłby sobą, gdyby tego nie robił. Tasha posłała Scarlett smutne spojrzenie, wzdychając, nim odpowiedziała na jej pytanie.
- Mike i Serena byli przyszywanym rodzeństwem. Jego mama i jej tata pobrali się, czy coś w ten deseń. Wiedziałaś o tym? – podniosła na brunetkę swoje czarne oczy, wyczekując odpowiedzi. Scarlett jedynie pokręciła głową. – Auto Sereny zostało znalezione kilkaset kilometrów od Berlina, doszczętnie spłonięte. Jechali razem w góry. Tak twierdzi mama Mikea. Z samochodu została jedynie strawiona ogniem karoseria. Ich rodzice nie chcieli nam nic powiedzieć na ten temat. Wiemy tylko, że rozpłynęli się w powietrzu. Nie było ich we wraku. Wciąż ich szukają. Rodzice chcieliby ich pogrzebać, stąd ten symboliczny pogrzeb. Oni nie mogli przeżyć. Policja twierdzi, że to po prostu niemożliwe. A jednak ich nie ma. Niesprawiedliwe jest to, że nic nam nie mówią, a przecież przyjaźniliśmy się z Mikeem. Sam była jego dziewczyną… – powiedziała cichutko i natychmiast podeszła do Samary, która słuchając opowieści Natashy, znów zanosiła się szlochem. Scarlett wpatrywała się w nie obie, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Mike przestał dla niej istnieć w dniu odebrania wyników matur. Był jej obojętny. Stanowił jedynie przykre wspomnienie i symbol straconego czasu, jednak nigdy nie życzyła mu śmierci… To, co usłyszała od Tashy przerosło nawet ją, która szczerze go nienawidziła. Ich oboje. Spojrzała na swoich dawnych przyjaciół. Z ich spojrzeń zniknęła wrogość. Żadne nie odezwało się słowem. Jednak było w nich coś.. Scarlett stojąc pod ostrzałem tych spojrzeń, czuła się tam tak bardzo inna, obca. Nie brakowało jej ich, nie tęskniła. Nie żałowała, ani nie roztrząsała wspólnych chwil. Razem śmiali się, wygłupiali, niekiedy byli poważni. Pomagała im i zdarzało się, że oni pomagali jej. Naprawdę ich lubiła. Później to wszystko się skończyło, a ona nie tęskniła, ufając słuszności swojej decyzji. Odnosiła wrażenie, że była wśród nich czernią w palecie bieli. Sukienka od Gucciego, buty od Loubotina, okulary miały znaczek Chloè, a torebka Prady. Zdawałoby się, że wreszcie im dorównała, że wreszcie była jak oni, a wciąż czuła się inna. Bo w gruncie rzeczy zawsze taka była. Mentalnie, wewnętrznie, psychicznie, jakkolwiek to nazwać różniła się od nich. Może to też przyczyniło się do tego, że odeszła? Zmrużyła oczy, odpierając spojrzenie Sandry, jednej z byłych Mikea i równie dobrze tańczących jak on. Właściwie, to nie wiedziała ile dziewczyn z grupy nie było ‘byłymi Mikea’. Momentalnie odniosła wrażenie, że się dusi. Czuła się osaczona. Zbombardowana spojrzeniami przeszłości. Zachłannie zaczerpnęła powietrza. Wyjęła z włosów okulary i założyła je na nos. Jeszcze raz spojrzała po otaczających ją ludziach, po czym ruszyła przed siebie, mijając ich. Nikt nie usunął jej się z drogi, ani ona nikogo nie przeprosiła, by przejść. Wcześniej zatrzymała się obok Samary i Natashy. Położyła dłoń na ręce blondynki i jeszcze na moment zdjęła okulary, spoglądając w jej spłakane oczy.
- Możesz mi nie wierzyć, ale naprawdę mi przykro. Wierzę – przerwała, szukając słów. Blondynka utkwiła w Scarlett oczekujące spojrzenie. – Wierzę, że sobie poradzisz. Masz dla kogo. Teraz ty tu jesteś najlepsza – uśmiechnęła się krótko i założywszy z powrotem okulary, wyprostowała się i odeszła, nie oglądając się za siebie. Jej przeszłość została pogrzebana bardziej niż się tego spodziewała.

Czy aby na pewno?

Potrzebowała samochodu, a raczej związanych z nim uprawnień. Nie lubiła bycia zależną od Dominika, który był nie tylko jej prawnikiem, ale i kierowcą, nie wspominając o chwilowej funkcji ‘niby – menagera’. Była mu wdzięczna, bo dwie za dwie ostatnie funkcje nie żądał honorarium. Uznał, że to część jego obowiązków, bo skoro zobowiązał się chronić jej interesy, podejdzie do tego bardzo poważnie. Stwierdził, że jej bezpieczeństwo i wygoda są również jej interesem, więc rozmowa na ten temat była skończona. Choć i tak zamierzała szepnąć mamie kilka słów na ten temat. Liczba czekających ją spotkań piętrzyła się, a Scarlett każdym kolejnym była bardziej uradowana. Jednak teraz, pożegnawszy się z Fitznerem, idąc w stronę domu, te sprawy odłożyła na bok. Wróci do nich jutro. Była już po pracy. Nie marzyła o niczym innym, jak tylko iść spać. Była wyczerpana. Nie tylko niekończącymi się ustaleniami w wytwórni, ale bardziej tym kilkuminutowym spotkaniem z dawnymi znajomymi. Myśl o śmierci Mikea wciąż huczała jej w głowie. Bolała ją głowa, pulsowały skronie. Przeczesała palcami, rozwiane włosy i powoli pokonała kilka schodków, dzielących ją od drzwi frontowych. W przepastnej torebce odnalazła klucze, które znalazły się w niej znów, gdy tylko znalazła się w domu. Zapadał zmrok. Zsunęła ze stóp wysokie buty, z nosa okulary, które razem z torbą zostawiła na komodzie. Tom miał być w domu, a wyglądało na to, że gdzieś zniknął. W kuchni zastała otwarte opakowanie ciastek z kawałkami czekolady. Zjadła jedno i napiła się soku pomarańczowego. Oparła się o szafkę i sącząc sok, przymknęła powieki. W domu grała cudowna cisza. Choć tak bardzo brakowało jej jego silnych ramiona, które pozwoliłyby jej odzyskać spokój, zmęczenie było na tyle silne, że nie potrafiła się martwić się tym, że go nie ma, bynajmniej w ciągu kolejnych pięciu minut. Marzyła o swoim miękkim łóżku. Wychodząc z kuchni, chwyciła jeszcze jedno ciastko i leniwie wspięła się na piętro. Włączyła lampkę na nocnym stoliku w swoim pokoju. Rozejrzała się, jednak nie znalazła kartki czy listu od Toma. Chcąc nie chcąc musiała wrócić na dół, by zabrać z torebki telefon. Obrawszy sobie za cel, skontaktowanie się z Tomem, przestała myśleć o śmierci Mikea. Nie wiedziała, czy miał klucze, czy miała czekać, czy mogła iść spać, bo zdecydował się zostać z Billem. Żeby zająć się sobą, musiała dowiedzieć się co z nim. Odkąd mama zaczęła żyć w rozjazdach, zapoznając się z filiami firmy, Tom jedną nogą wprowadził się do niej. To było przyjemne tak pomieszkiwać razem, martwić się zakupami, sprzątaniem, praniem i obiadami. Choć robiła to już wcześniej, gdy mama zajmowała się Hannah, teraz przynosiło jej to o wiele większą satysfakcję. Zaczęła dożywiać nie tylko Toma, ale Billa i Georga też. Gustav zawsze dziękował za zaproszenie i obiecywał przyjść następnym razem, ale nigdy nie przyszedł. Kiedy ona pojawiła się u niego z pierogami, odniosła wrażenie, że się wzruszył. Nie mogła zapomnieć o Davidzie, który wraz ze swym najlepszym przyjacielem laptopem, stołował się u niej niekiedy razem ze swoimi podopiecznymi, zasypując ją swoimi wizjami. Ostatni miesiąc był szalony, ale już uzależniła się od tego szaleństwa. Czuła, że coraz bardziej zbliża się ku marzeniom. Zabrawszy z kuchni kolejne ciastko, wróciła na piętro i wybrała numer Toma. Wchodząc do swojego pokoju, jej uszu dobiegła znajoma melodia. Zdziwiła się, nasłuchując w pomieszczeniu, ale dźwięk dobiegał skąd indziej. W głębi korytarza uznała, że słyszy go w łazience. Naciskając klamkę, usłyszała w słuchawce, że zaakceptowano połączenie. Zaczęła się śmiać, wiedząc kogo zastanie po drugiej stronie drzwi. Stał tuż przy nich ze słuchawką przy uchu i uśmiechał się figlarnie. Pokręciła głową, uchylając je szerzej.
- Wariat – mruknęła, pozwalając Tomowi wciągnąć się do pomieszczenia. Zarzuciła ręce na jego kark, gdy zamykał ją w swoich objęciach, składając na ustach tęskny pocałunek. – A jakbym tak nie przyszła do łazienki? – zagadnęła, przytulając się do torsu chłopaka.
- Przyszłabyś przed spaniem, ale wtedy kąpiel byłaby zimna i wykup połowy kwiaciarni poszedłby trochę na marne – zmarszczyła brwi i stając na palcach, spojrzała Tomowi przez ramię. Na tafli wody wypełniającej wannę niemal po brzegi, unosiły się płatki czerwonych róż. Płytki na podłodze przed wanną wysypane były też płatkami herbacianych, białych i żółtych róż. Zaśmiała się, całując Toma krótko.
- Naprawdę jesteś szalony. To musiało kosztować majątek – chłopak wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia, bo faktycznie nie miało. Dla niej i na nią mógłby wydać każde pieniądze. Uśmiechnął się, chowając jej włosy za uszy.
- Jak będziesz grzeczna to umyję ci plecy – wyswobodził brunetkę ze swoich objęć i nie czekając na odzew z jej strony, sięgnął dołu sukienki, którą miała na sobie i delikatnie pociągnął materiał do góry, wiodąc opuszkami wzdłuż krągłych bioder i zgrabnie wciętej talii. Zdejmując ją niemal zupełnie, zahaczył o koronkową miseczkę czarnego biustonosza. Odrzucił ubranie na podłogę i układając usta w czuły uśmiech, sięgnął haftek stanika. Scarlett uniosła jedną brew, odpowiadając mu zalotnym uśmiechem. Zatrzymując dłonie na cienkiej koronce, skradł z jej malinowych ust kolejny pocałunek.
- Woda stygnie – szepnęła, swobodnie opuszczając ręce wzdłuż tułowia. Odpiął haftki i sunąc opuszkami placów wzdłuż linii wykończenia bielizny, czuł pod palcami jej delikatną skórę. Scarlett odetchnęła głębiej, gdy ciasny biustonosz przestał krępować jej piersi. Ramiączka stanika zsunęły się nieznacznie z jej ramion, odsłaniając je nieco. Wyraźnie zadowolony ze swoich poczynań, uważnie zsunął go do końca. Odrzucił bieliznę na bok, kładąc dłonie tuż pod łopatkami dziewczyny. Po raz wtóry pocałował ją nieśpiesznie. Chłonąc słodki smak jej pocałunków. Nie zawstydzona stała przed Tomem, ufnie patrząc mu w twarz. Mając Scarlett przy sobie taką nagą, zupełnie bezbronną, zupełnie jego, na nowo uświadomił sobie jak bardzo ją kocha. Wzrok Toma palił jej skórę. Scarlett odrzuciła do tyłu długie włosy, gdy dłoń chłopaka sunąc po jej talii, zamknęła się na jej prawej piersi. Uśmiechnęła się, przymykając powieki. Z jej ust wydobyło się ciche westchnienie, które stłumił namiętnym pocałunkiem. Odrywając się leniwie od jej ust, przesunął dłonie na biodra brunetki, zarysowując nimi kontury koronkowych fig, które zsunął z nich, nieprzerwanie spoglądając jej w oczy. Nie mógł powstrzymać się przed tym, by nie objąć jej spojrzeniem. Czyniąc to, mimowolnie, zupełnie lubieżnie oblizał wargi. Scarlett zaśmiała się cicho i puszczając Tomowi oko, oddaliła się, a jej długie włosy zafalowały przy jej nagich plecach. Prędko weszła do wody, a słodka różana woń otuliła ją szczelnie, gdy zanurzyła się w jeszcze gorącej wodzie. Spojrzała w jego kierunku i wyciągnąwszy rękę ponad powierzchnię wody, zachęciła Toma gestem, by zbliżył się do niej. Przyglądając się brunetce, przekrzywił głowę i chowając ręce w kieszeniach spodni, przyglądał jej się długą chwilę. – Może reflektujesz kąpiel w moim towarzystwie? – uśmiechnęła się zalotnie, gładząc opuszkami palców swoją zgrabną nogę, swobodnie opartą o brzeg wanny. Tom roześmiał się promiennie, podchodząc do Scarlett. Oparł się rękoma o brzeg wanny i uważnie spojrzał na nią.
- Będę czekał na ciebie – mruknął, całując ją w czubek głowy. – Kolacja też.


Wpił resztę mleka, które sączył już od ponad pół godziny. Ścienny zegar w kuchni wskazywał pięć po wpół do czwartej. Robiło się jasno. Tej nocy spał trzy może cztery godziny, w dodatku płytko i niespokojnie. Myśl, której nie potrafił do końca zdefiniować, sprawiała, że sen tej nocy nie był mu dany. Potarł zmęczone oczy. Dolał sobie mleka i wypił je duszkiem. Ociężale podniósł się z miejsca i odstawił szklankę do zlewu. Objął rękami ramiona i ziewając wyszedł z kuchni. Ciężko było mu uwierzyć w opowieść Scarlett. Wszystko wydało mu się jakieś nieprawdopodobne. Życie plecie różne scenariusze, ale niewyjaśniona śmierć Mikea nie mogła być przypadkowa. Musiał mieć sporo nieprzyjaciół, którzy byli znacznie bardziej wrogo nastawieni niż Scarlett. Przecież nie mógł rozpłynąć się w powietrzu i to w towarzystwie Sereny. Tomowi ta historia nie podobała się ani trochę. Być może nie powinien, ale jedynym plusem tej sytuacji było to, że ten człowiek już nie mógł niepokoić Scarlett. Choć bardziej cieszyłby się, gdyby złożono go w grobie. Miałby pewność, że nie zmartwychwstanie. Wszedł do pokoju. Rozpraszający się mrok pozwolił mu zobaczyć kontury jej postaci. Scarlett spała zwinięta w kłębek. Robiła tak, gdy była niespokojna. Zasnęła niemal od razu, gdy tylko utulił ją do snu. Była wyczerpana i przytłoczona widmem śmierci Mikea. Nie żałowała go. Po prostu wróciły wspomnienia. Zamknąwszy cicho drzwi, podszedł do łóżka i delikatnie wślizgnął się pod cieniutką kołdrę. Sierpniowe upały dawały się we znaki. Na biurku cichutko pracował przenośny wentylator, a przez otwarte okno do pokoju wkradał się przyjemnie chłodny wietrzyk, wprawiający firanki w delikatne falowanie. Liczył, że mleko i siedzenie w kuchni przyniosą sen, a on jak na złość, czuł się coraz bardziej temu daleki. Zatrzymał wzrok na jaśniejącym niebie i przez głowę przemknęła mu myśl, że tak właśnie było dobrze. Oni, razem, w własnym domu. Robił zakupy, zmywał, sprzątał, martwił się o nią i o to, co będzie jutro. Wracał do domu, w którym czekała z kolacją i sam niekiedy czekał w nim na nią. Razem tworzyli swoje własne, niepowtarzalne teraz, które rzucało cień na ich równie wspólne jutro i to było w tym najlepsze. Nie chciał już być sam. Pragnął tylko z nią. Wyśmiewał Billa, kiedy mówił mu, że kiedy spotka właściwą kobietę, będzie to po prostu wiedział. Tom będąc ze Scarlett zyskał tą pewność. Ona była jedyna. Ironio, on, który najmniej zasłużył na tak wielkie szczęście, miał je u swego boku. Los mu sprzyjał. Ofiarował mu dar, na jaki inni czekają całe życie. Dał mu prawdziwą miłość. Czuł ją całym sobą. Nie wyobrażał sobie stracić jej kiedykolwiek. Mając dwadzieścia lat był pewien, że to jej chce kupić pierścionek, z nią stanąć przed ołtarzem, mieć własny, prawdziwy dom, by to ona ofiarowała mu gromadkę dzieci i to z nią chciał się zestarzeć, z nią chciał przejść przez resztę swojego życia, z nią; Scarlett. I żałował, że spotkał ją tak późno. Położył się na boku, podpierając głowę na ugiętej ręce. Odgarnął jej długie włosy, dotąd niedbale rozsypane na poduszce, uważając, by ich nie przygnieść. Przyglądał się jej profilowi i ramionom unoszącym się i opadającym pod wpływem spokojnego oddechu. Uśmiechnął się pod nosem. W tak delikatnym ciele skrywał się wulkan. Zapragnął jej tu i teraz, kiedy zaczynało świtać. Powiódł dłonią po jej nagiej ręce, zataczając kręgi i tworząc zawiłe wzory na jej pachnącej wanilią skórze. Przysunął się bliżej, chowając twarz w zgince jej szyi. Muskał wrażliwą skórę, hacząc o obojczyki, potem płatki uszu, policzki i skronie. Gdy leniwie otwierała oczy, ucałował kącik jej ust. Uśmiechnęła się. Spoglądając na niego szeroko otwartymi oczami. Jej tęczówki mieniły się turkusem nawet w mroku. Westchnęła cicho, przewracając się na plecy. Wysunęła dłoń spod kołdry i czuje pogładziła policzek Toma, gdy zawisł na nią, wpatrując się intensywnie w jej twarz.
- Cześć – szepnęła, wciąż dotykając jego skroni i kości policzkowych.
- Cześć – odpowiedział z figlarnym uśmiechem na ustach. – Kocham cię, wiesz? – brunetka przekrzywiła głowę, pogłębiając uśmiech. – Musiałem ci to powiedzieć.
- Więc kochaj mnie, Tom – mruknęła, przesuwając dłonią po jego szyi, zarysowujących się mięśniach bicepsa, klatce piersiowej i wyraźnych mięśniach brzucha, zatrzymując ją tuż przy gumce bokserek. Opuszkiem podrażniła jego wrażliwe podbrzusze, spoglądając na chłopaka niewinnie. Zaśmiał się, nim pożądliwie wpił się w jej wargi. Całował ją długo i namiętnie, mocno trzymając w swoich ramionach. Scarlett ufnie poddała się jego dotykowi, oddając go równie mocno. Kiedy całował jej obojczyki, nieśpiesznie odpięła guziczki koszulki nocnej. Wiódł ścieżkę drobnych pocałunków od zgrabnej szyi, między pełnymi piersiami, aż do pępka z każdym kolejnym szerzej rozsuwając poły koszulki. Scarlett oddychała ciężko, zaciskając drobne dłonie na jego ramionach. Kochał ten dotyk. Przesuwała je wzdłuż jego pleców, drażniąc je długimi paznokciami. Chłonął słodki smak jej skóry, odurzony waniliową wonią, całował coraz zachłanniej każdy kawałek jej ciała. Przez moment zatrzymał się. Spojrzał w jej zamglone oczy i po raz wtóry namiętnie wpił się w jej wargi. Zaśmiała się cichutko, gdy ssąc jej nabrzmiałe piersi, połaskotał jej skórę. Zacisnęła dłonie na jego łopatkach, wijąc się pod nim. Cicho jęknęła, gdy jego dłoń wemknęła się między jej uda, łaskocząc kobiecość. Mocniej wbiła palce w skórę jego pleców, wyginając plecy w zgrabny łuk, gdy drażnił się z nią leniwie. Obejmując Scarlett czułym spojrzeniem, czuł jak jej dłonie zarysowują jego napięte mięśnie, błądzą po jego ciele, odbierając zdolność jasnego myślenia. Z trudem wciąż trzymał się w ryzach, gdy znacząc pocałunkami tego tors, zaczęła mocować się z jego bokserkami. Pozbył się ich, niemal zdzierając je z siebie, widząc jak Scarlett zmysłowo wiodła opuszkiem po swoim ciele, dotykając piersi, zahaczając sutki, zataczając kręgi wokół pępka i kształtnych bioder. Zagryzła dolną wargę i przyjęła go, rozchylając uda. Jęknęła cicho, gdy delikatne pchnięcia przeszły w znacznie silniejsze. Wtuliła się w jego ramię, gdy kochał ją szybko i mocno. zacisnęła dłonie na jego łopatkach, poddając się rytmowi, który nadał ich ciałom. Odchyliła głowę, pozwalając jego pocałunkom zrosić swoją szyję. Szeptał czułe słowa, gdy jej oddanie miało swój kres. Zacisnęła nogi oplatające go w pasie, napierając na niego, by być bliżej, by czuć go całą sobą. Wygięła plecy w łuk, przywierając do torsu Toma klatką piersiową miotaną płytkim oddechem. Jego ruchy nabrały tempa tuz przed tym, jak sam wydając z siebie pełen namiętności jęk, opadł na nią, tuląc twarz do piersi brunetki. Objął ją, uważając, by nie przywrzeć do niej zbyt mocno. gładziła jego głowę i plecy, wciąż nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Mijały minuty, a ich ciała stygły powoli, a oddechy uspokajały się. Zaczął morzyć go sen. Kleił jego powieki, gdy pierwsze promienie słoneczne zaczęły wpadać do dusznego pokoju. Położył się obok, ani na monet nie wypuszczając Scarlett ze swych objęć. Skrył ją w swoich ramionach, czule całując w czoło, gdy zupełnie rozbudzona wpatrywała się w niego swymi ogromnymi oczami. – Jesteś niemożliwy, mówił ci to ktoś? – zagadnęła, wodząc opuszkiem po barku chłopaka. Sięgnął kołdrę i otulił ich ciała.
- Chyba tylko ty – uśmiechnął się, mówiąc te słowa. – Zamierzam cię budzić w ten sposób jeszcze nie raz – mruknął, wtulając nos we włosy brunetki.
- Nie mam nic przeciwko temu – odparła tym swoim dziecinnym tonem, całując jego obojczyk. – Chcę byś mnie budził. Co rano. Do końca świata – uśmiechnął się, czując spowijający jego umysł sen. Jak wiele w jej słowach było jego prawdy. Do końca świata, a nawet dłużej. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo