19 września 2010

41. Być już na zawsze i aż do śmierci.

Odrobinę niepewnie przekroczyła próg przestronnego salonu. Choć już nie raz była w domu mamy Scarlett, tym razem czuła się nienaturalnie skrępowana. Nim usiadła na skórzanej sofie, dyskretnie rozejrzała się po pokoju. Nie była tutaj jeszcze po przebudowie. Niegdysiejsze skromne wnętrza zostało odmienione elegancko, ale nie nazbyt krzykliwie. Wszystko było pełne klasy, ale nie przepychu. Meble, wykończenia, dobór kolorów, wszystko w harmonii. Zapadając się w miękkim obiciu, przeniosła wzrok na Billa. Od samego rana był skupiony i zamyślony. Czuła, że dręczyło go to, co miała usłyszeć. Splotła dłonie, składając je na kolanach. Nieśmiało spojrzała na Shiea, który pogrążony był porządkowaniem jakichś dokumentów i Julie wchodzącą do pokoju z talerzem kruchych ciastek. Posłała Rainie przyjazny uśmiech i odstawiwszy naczynie na ławę, podeszła do niej. Ukucnęła tuż przy boku sofy i położyła dłoń, na jej splecionych dłoniach Rainie.
- Ależ masz zimne dłonie – delikatnie ścisnęła je swoją. – Nie denerwuj się, Bill zrobił wszystko, co w jego mocy, by doprowadzić sprawy do stanu, w jakim są dzisiaj.
- Wszyscy wszystko wiedzą, tylko nie ja. Od tak wielu miesięcy słyszę o tym planie, byłam u tylu lekarzy, no i ten dzienniczek, a nie mam o niczym zielonego pojęcia – wzruszyła ramionami, odgarniając kosmyk włosów za ucho.
- Już niedługo – wstała posyłając Rainie pokrzepiający uśmiech. – Mam nadzieję, że będziesz mogła być na ślubie…Cieszylibyśmy się, gdyby mogli być wszyscy. Wiesz, nie wysyłaliśmy zaproszenia, bo.. bo Hans – Rainie nieznacznie skinęła głową. Julie podniosła się i odetchnąwszy, ruszyła ku wyjściu z pokoju. – Zaparzę kawę – spojrzała na Billa, a potem na swojego przyszłego męża i uśmiechnęła się ciepło, a mijając Shiea lekko trąciła go bioderkiem. Wyrwany z zamyślenia, odwrócił się gwałtownie i wychwytując jej czułe spojrzenie, odprowadził dziewczynę do wyjścia, mając na twarzy ten typowy dla zakochanych – niemal obłąkańczy – uśmiech. Kiedy zniknęła w holu, wrócił do papierów, momentalnie poważniejąc. Bill zauważył ten ich drobny gest, po czym odwrócił się do Rainie i czule objął ją ramieniem, delikatnie muskając wargami jej skroń.
- Tak bardzo chciałbym, żeby było po wszystkim. Jakkolwiek, ale po wszystkim – szepnął wprost do jej ucha, wiodąc nosem wzdłuż kości policzkowej jej twarzy. Mimowolnie się wzdrygnęła. – Przepraszam – odparł szybko, odsuwając się trochę. Spuściła wzrok, kręcąc przecząco głową, na znak, że nic się nie stało. Takie rzeczy działy się same. Pomimo tego, że nie chciała wzbraniać się przed jego dotykiem, ciało Rainie reagowało mimo jej woli. Wzięła głęboki oddech i pocierając twarz dłońmi, podniosła z powrotem swoje miodowe spojrzenie na chłopaka.
- Za dwie godziny muszę odebrać Candy ze szkoły, zdążymy? – spytała, ujmując w dłonie rąbek chabrowej bluzki. Bill kiwnął głową, w chwili, gdy głos zabrał Shie, siedzący naprzeciw nich w przepastnym fotelu;
- Zdążymy. W zasadzie, teraz wszystko jest już stosunkowo proste. W ciągu ostatnich prawie dwóch lat, zbieraliśmy informacje i przygotowywaliśmy się do wytoczenia procesu Hansowi o znęcanie się psychofizyczne nad tobą i dręczenie psychiczne Candy.
- Nie – Rainie gwałtownie pokręciła głową. – Oni mi ją zabiorą. Nie rozumiecie? Jeżeli pójdę do sądu, zabiorą mi ją! – blondynka energicznie wstała z sofy, szybkim krokiem przecinając salon. Krążyła tak kilka dobrych chwil, nim Shie odezwał się znów.
- Mylisz się, Rainie. Zasięgnąłem opinii u najlepszych prawników, między innymi Dominika i starego Fitznera. Rozmawiałem z wieloma zupełnie niezależnymi adwokatami z całych Niemiec i każdy powiedział mi to samo. Ta, pożal się Boże, umowa nie może mieć jakichkolwiek podstaw prawnych, z wielu różnych powodów, ale pierwszym i najważniejszym jest to, że prawo Niemieckie nie przewiduje klauzul w niej zawartych, bo są zwyczajnie z nim niezgodne. Przecież nie można komuś od tak odebrać możliwości samostanowienia, nie można legalnie sprzedać człowieka, prawda? A to, co oni zrobili z tobą, to nic innego jak oddanie cię do niewoli. Sprzedaż. Pomijając nawet całą tą umowę między Hansem i jego ojcem, a twoimi rodzicami, on nie miał prawa jakkolwiek cię krzywdzić, bez względu na to, jakie łączyłyby was więzi. I idąc dalej, nie mogą tak po prostu zabrać ci Candy, a prawomocność tego dokumentu można łatwo podważyć. Chcesz słuchać dalej? – Shie spojrzał uważnie w udręczoną twarz Rainie, która skinąwszy nieznacznie, usiadła z powrotem obok Billa. Był zmęczony, jego twarz nie zdawała się należeć do dwudziestodwu-, ale pięćdziesięciolatka. Żmudne zdobywanie informacji, gromadzenie ich, porządkowanie, składanie całej historii w jedną spójną całość wysysało z niego całą energię. Shie w swoim życiu widział niewielu tak strapionych ludzi. Rainie w tej chwili była przerażona ogromem faktów, które zaczęły na nią spadać, choć nie usłyszała jeszcze najważniejszego. Zaś Billa zabijała pełna świadomość tego, czego ona za chwilę miała się dowiedzieć. Masując skronie, opadł na skórzane oparcie, lustrując siedzącego przed nim szatyna i profil Rainie. Choć znał dokładnie każde wypowiedziane przez niego słowo, im bliżej było finału, tym bardziej stawał się niespokojny. Nieuchronność słów, które miały tu paść za chwilę i każde kolejne zdarzenie, które miały za sobą pociągnąć, druzgotały go mocniej i mocniej, choć nie spodziewał się, że było to jeszcze możliwe. Ale nie było innej drogi ku temu, by zwrócić jej wolność. Julie postawiła cichutko na ławie cztery kolorowe kubki z parującą kawą i przycupnęła na boku fotela, zajmowanego przez Shiea. Pochyliwszy się w przód, oparł ugięte łokcie na kolanach, splatając dłonie pod brodą. – Przez cały ten czas szukaliśmy dodatkowych punktów zaczepienia. Z całą ostrożnością zbadaliśmy twojego męża i całą jego rodzinę. Detektywi, których wynajął Bill..
- Wynająłeś detektywów? – przerwała Shieowi w pół zdania, gwałtownie odwracając się przodem do Billa. Oddech dziewczyny stał się płytszy, a oczy bacznie wpatrywały się w niego.
- Tak, mówiłem ci, że zrobię wszystko – odparł spokojnie, zmęczonym głosem.
- Ale pieniądze.. – zająknęła się.
- Pieniądze to rzecz nabyta. Kiedy leżały na koncie nie miałem z nich pożytku, nie dawały mi też szczęścia, ale teraz mogą zwrócić je tobie – powoli ujął dłoń Rainie, splatając je delikatnie tuż przy swojej nodze. Nie zabrała ręki.
- Co odkryli? – spytała drżącym głosem.
- Kiedy pojawiają się tajemnice, w grę wchodzą pieniądze. Bardzo duże pieniądze. Ale pozwól, że przejdę teraz do rzeczy najważniejszej. Wniesienie oskarżenia może pociągnąć za sobą nie tyle skutki prawne, co niebezpieczeństwo ze strony jego rodziny. Dlatego Bill przyszedł do mnie z prośbą, bym pomógł mu włączyć cię do programu ochrony świadków – zamilkł, wyczekując reakcji Rainie. Wydawało mu się, że brunet zamarł w bezruchu na kilka długich sekund.
- Program ochrony świadków? – powtórzyła, jakby pierwszy raz usłyszała tą nazwę.
- Początkowo wydawało mi się to trudne do wykonania. Sprawa nie dotyczy polityki ani organizacji przestępczych, jednak z czasem..
- Ale co to oznacza? – przerwała mu znów, spoglądając raz na Shiea, a raz na Billa.
- Zostaniesz odizolowana od źródła zagrożenia – ciągnął Shie.
- Możesz jaśniej? – głos drżał jej nie na żarty, a dłoń, która jeszcze chwilę wcześniej bezwładnie spoczywała zamknięta w dłoni Billa, teraz ściskała ją mocno. Kiedy szatyn próbował znaleźć słowa, Bill uprzedził go, skupiając na sobie uwagę całej trójki.
- Włączenie do programu ochrony świadków w waszym wypadku – zaciął się, patrząc w jej przelęknione oczy. Oczy, które zbyt wiele łez już wypłakały. Cudowne, miodowe oczy, dla których musiał wziąć się w garść. – W waszym wypadku – kontynuował opanowanym tonem – równa się z zupełnym odcięciem się od dotychczasowego życia.
- Bill, proszę cię – rzekła gorączkowo. – Co masz na myśli?
- Kiedy zdecydujesz się obciążyć Hansa, zostaniecie oddane pod opiekę policji i wystarczyłoby to, gdybym nie dowiedział się jakim człowiekiem jest jego ojciec. Wyrok dla jego syna równa się z niesamowitym skandalem, co więcej może zwrócić uwagę na niego samego, a biorąc pod uwagę, to czym się zajmuje, wnioskuję, że nie będzie zadowolony. Zażąda rekompensaty. W najlepszym wypadku rozdzieliłby cię z Candy. Mógłby próbować uskutecznić warunki tej nieszczęsnej umowy. Nie mam pojęcia, jak on to sobie wyobraża, czy umieściłby ją w swoim domu, czy wysłał, gdzieś, niewiadomo gdzie. Nie możemy ryzykować, nawet w najmniejszym stopniu. Dlatego, najszybciej, kiedy to będzie możliwe wyjedziecie z kraju, a w Stanach będzie czekać na was nowy dom, policja wciąż będzie nad wami czuwać, zapewni wam pomoc psychologa, a przede wszystkim.. – zaciął się na moment, starając się nie dopuścić do tego, by jego serce nie rozleciało się na kawałki. – Z chwilą opuszczenia budynku lotniska pod eskortą tajnych agentów policji, przestaniesz być Rainie Everett. Zostaniecie wymazane. Wraz z nowym życiem, czeka na was nowa tożsamość. Pierwsza i miejmy nadzieję ostatnia. Zaczniecie tam nowe życie, bez lęku, niepewności, tyrana za ścianą. Będziecie tam zupełnie bezpieczne. Wreszcie, Rainie. Wreszcie mogę spełnić obietnicę. Wreszcie mogę oddać ci wolność – zakończył, siląc się na słaby uśmiech. Jego dłoń, wciąż ściskająca jej własną była lodowata i wilgotna. Wiedziała, że coś jest nie tak, jednak ogrom informacji zaburzył w niej możność jasnego myślenia. Musiała ochłonąć. Bill się nie cieszył. Bill był załamany. Bill był na skraju wytrzymałości.
- Oni mnie przecież znajdą i odbiorą mi ją. Przecież ja nie mogę jej stracić! – brunet przymknął na moment powieki, by – ze zdawałoby się – katorżniczym wysiłkiem unieść je znów. Uniósł ich splecione ręce, zamykając jej kruchą dłoń w swoich własnych. Nim odważył się znów spojrzeć jej w oczy, delikatnie musnął wargami jej opuszki, starając się nie dopuszczać do siebie faktu, że może to być jeden z ostatnich razów, kiedy miał ją tak blisko.
- Nie odbiorą ci jej, Rainie. Uda nam się dzięki znajomością Shiea w Ameryce. Są tam ludzie, którzy pomogą ci rozpłynąć się w powietrzu już tutaj, a tam zmaterializować się, jako inna osoba.
- Nie, ja nie wierzę! – wyrywając dłoń z uścisku Billa, pochyliła się do przodu, wszczepiając palce we włosy. – Ja nie wierzę… - wyszeptała.
- Dziś, kiedy jesteśmy gotowi, nadszedł czas, byś poznała możliwości, jakie się przed tobą otwierają. Czasu na podjęcie decyzji masz tyle, ile potrzebujesz, ale… nigdy na własne oczy nie widziałem, co on wam robił, ale boję się, że jeśli będziesz zwlekać, kiedyś może uderzyć o raz za dużo – blondynka uniosła głowę, spoglądając na Shiea zaszklonymi oczyma. – Pracując w policji mam do czynienia z przypadkami, gdzie kobiety nie mają tyle szczęścia co ty. Nie mają swojego Billa, który gotów jest wymordować wszystkich dookoła, byleby tylko zwrócić im wolność. Kobiety, takie jak ty żyją w ciągłym strachu, nie mając nikogo, kto chociaż na chwilę zdjąłby z ich barków ten ciężar. One wciąż się boją. One gwałcone, bite i poniżane przez mężczyzn, którzy przyrzekali im miłość, giną przerażone albo wycofują zeznania, wierząc, że to wszystko się już więcej nie powtórzy. Nie chcę, żebyś decydowała się teraz. Przemyśl to wszystko, porozmawiaj z nim – skinął na Billa – i dopiero wtedy podejmij decyzję – Shie doskonale wiedział, że swoimi słowami dotyka spraw, które budzą w niej największe lęki, ale wiedział też, że Rainie była nieświadoma tego, ile Bill zrobił przez te wszystkie miesiące. Była nieświadoma słów, które usłyszał od niego, gdy nocami siedzieli w dokumentach. Była chyba nieświadoma bezkresu miłości jakim ją darzył. Przeczesując włosy palcami, odwróciła się do Billa, który widząc lęk wymalowany na jej twarzy, instynktownie przygarnął ją do siebie. Nie odrzuciła go. Była zbyt rozbita, zbyt wiele usłyszała, by wszystkie te informacje mogły w pełni do niej dotrzeć. Myśli huczały jej w głowie, tworząc jeden przeogromny mętlik.
- To mój sposób na twoją wolność, jedyny jaki byłem w stanie znaleźć. Choć zaprzedałbym duszę, gdybym tylko mógł zrobić cokolwiek innego…
*
  
Stanęła tuż obok niego, stawiając na stole talerz z gorącymi tostami. Uśmiechnęła się promiennie, kiedy upijając łyk kawy, posłał jej wdzięczne spojrzenie. To takie trywialne, monotonne, powtarzalne, zupełnie zwyczajne, a tak bardzo to lubiła. Codzienne budzenie się jego objęciach, przygotowywanie mu śniadań i zjadanie tych zrobionych przez niego pośrodku ciepłej pościeli, żegnanie go i bycie witaną przez niego, spory o danie na obiad i o zmywanie, wspólne gotowanie i oglądanie telewizji, narzekanie i marudzenie, przytulanie i całowanie, niespodzianki i kolacje w blasku świec, aż wreszcie zasypianie w silnym uścisku jego ramiona, w takt uderzeń jego przepełnionego miłością serca. Tak, lubiła to. A jeszcze bardziej to, że czuła się potrzebna, czuła się na swoim miejscu. Potrzebna, nie tak jak wcześniej; jako córka, siostra, dziewczyna, piosenkarka. Czuła się potrzebna jemu; właśnie jemu i tylko jemu. W tej najpiękniejszy z możliwych sposobów. Czuła się połową; połową, która miała przy sobie tą drugą - idealnie dopasowaną. Nim odeszła od stołu, poprawiła supełek bandanki zawiązanej na szyi Toma i pochyliwszy się, pocałowała go w policzek. To nic, że w tej chwili zachowywali się jak stare dobre małżeństwo. Było dobrze, po prostu dobrze. Czując sporych rozmiarów brzuszek opięty ciepłym swetrem napierający na jego tors, nie potrafił się nie uśmiechnąć. Słodki ciężar, który gdyby tylko mógł, dźwigałby za nią. Kątem oka widział wypukłość, z każdym większą, gdy pochylała się nad nim, by przyłożyć swoje miękkie wargi do jego policzka. Upajał się jej widokiem. Jeśli wcześniej uważał ją za śliczną, tak teraz, gdy nosiła pod sercem jego dziecko, wydawała mu się uosobieniem piękna w najczystszej postaci. Jego malutką, ukochaną dziewczynką. Kiedyś nie wierzył, że miłość uskrzydla. Teraz, każdego dnia wstając z łóżka, miał wrażenie, że nie stawia stóp na podłodze, a unosi się nad nią. Nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z okazji, by choć o kilka chwil opóźnić swoje wyjście i dłużej mieć ją przy sobie. Odsuwając nieco krzesełko, objął Scarlett ramieniem i przygarnąwszy ją do siebie, sprawnie posadził sobie na kolanach.
- Tooooom! – pisnęła zaskoczona, lądując w jego objęciach. W pełni z siebie zadowolony otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie, a drugą rękę położył na jej brzuchu. – Miałeś jeść śniadanie, w sumie to obiad, ale miałeś jeść! – oburzyła się, starając się nadać swemu głosowi jak najbardziej karcący ton. Jednak, mimo tego z filuternym uśmiechem pstryknęła go palcem w nos.
- Co ja na to mogę, że nie mogę – odparł zabawnie, patrząc, jak narywa swoją małą dłonią jego znacznie większą, tak bardzo kontrastującą z jej własną. Palce Toma delikatnie gładziły jej skórę ukrytą pod ciepłą wełną, a Scarlett uśmiechnęła się, przykładając skroń do czoła Toma. Zaległa cisza, tak błoga i dobra. Cisza, która nie potrzebowała słów, które mogłyby ją wypełnić. Cisza, która była od nich znacznie cenniejsza. – Nie wierzę, by mogło być nam, tak po prostu dobrze, by wszystko wiodło się tak sielsko-anielsko. Boję się, że to się skończy tak porostu, jak po prostu się zaczęło.
- Nie wierzysz? – zagadnął, spoglądając na nią tak, że gdyby stała, ugięłyby się pod nią nogi. Scarlett rozszyfrowała bezbłędnie ten wzrok, przecząc z zadziornym uśmiechem na ustach. Lęki, które nachodziły ją raz po raz, rozproszył jego przeszywający na wskroś wzrok. – To ci udowodnię – rzucił lekko, nim skrył ją w swoich ramionach, namiętnie wpijając się w jej usta. Poddała się żarliwym ruchom jego miękkich warg, tęsknie i z największą czułością, oddając jego pocałunki. Nienasycone wargi chłopaka miażdżyły jej własne, wkładając w tą pieszczotę całe uczucie, które piętrzyło się w nim z dnia na dzień. Bardziej i bardziej. Całował ją zachłannie, jakby szykując się na największą z tęsknot, choć przecież miał wyjść zaledwie na kilka godzin. Delikatnym ruchem powiodła ręką do jego karku, zamykając na nim dłoń, jakby bała się, że jej nie utrzyma. Muskała opuszkami gorącą skórę Toma, chłonąc każdą kolejną sekundę, zachłannie spijając z jego ust pocałunki, którymi ją obsypywał. Tak, jakby nasycić się nie mogli. – Kochanie – mruknął prosto w jej usta, a ona uśmiechnęła się na dźwięk tych słów. Już jej nie denerwowały. Zdrobnienia, które wypowiadał tym niskim, ponętnym głosem spodobały się jej zupełnie.
- Taaaak? – spoglądając Tomowi w oczy, zupełnie niewinnie, wodziła opuszkiem po jego szyi, tuż za uchem i po skroni, budząc w nim uczucia, których pokłady zbierały się w nim od kilku dobrych miesięcy. Wiedział, że ona zdawała sobie sprawę, że igra z ogniem i że jej się to podobało. Natomiast on zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że niecałą minutę temu zmieniła pozycję i siedziała okrakiem na jego kolanach, bliżej niż dalej miejsc zupełnie strategicznych i doskonale czuła co działo się z nim w tej chwili, ani trochę mu nie ułatwiając. Odchrząknął znacząco, starając się skierować myśli na inny tor. Na próżno.
- Oszaleję, naprawdę oszaleję. Wiesz, że jestem cierpliwy – odparł zupełnie poważnie, na co Scarlett uniosła powątpiewająco brwi. – A nie? – żachnął się, sadzając ją na swoich biodrach na tyle blisko, na ile pozwalał jej brzuszek. – No dobrze, próbuję być cierpliwy i kosztem celów wyższych znoszę nasze cnotliwe życie, ale to nie zmienia faktu, że to o czym myślę w tej chwili wykracza poza wszelką, jakkolwiek pojętą cnotliwą cnotę! – niemal jęknął, gdy niby przypadkiem wierciła się chwilę. Scarlett z tajemniczym uśmiechem, spoglądała na Toma spod wpół przymkniętych powiek, kreśląc palcami rozmaite wzorki na jego gorącym karku.
- Biedactwo – szepnęła, sięgając wargami jego czoła i złożyła na nim najczulszy z możliwych pocałunków. – Sam mi to zrobiłeś, więc teraz cierp – uśmiechnęła się zawadiacko, przekrzywiając głowę na bok w ten charakterystyczny dla siebie sposób. A jemu było coraz bardziej gorąco.
- A żebyś wiedziała, że cierpię – odparł wielce urażony. – Ale czekaj tylko – mruknął, w ekspresowym tempie przenosząc dłonie na jej pośladki i zaciskając je gwałtownie na nich. Scarlett pisnęła cicho, śmiejąc się perliście. – Po chudych latach zawsze przychodzą tłuste i wierz mi, że nasze będą wyjątkowo tłuste, tak tłuste, że aż… - wywrócił oczami, dając brunetce do zrozumienia, jaką wielkość ma na myśli. – Aż… nie będziesz miała dosyć – powiedział konspiracyjnym szeptem, spoglądając na nią tak, by dokładnie wiedziała, co miał na myśli, wciąż trzymając dłonie na jej pupie, po czym krótko musnął wargi Scarlett i jak gdyby nigdy nic podniósł się z miejsca, stawiając ją na podłodze. – Będę za trzy, cztery godziny – rzucił lekko i cmoknąwszy brunetkę w czubek głowy, porwał z talerza dwa tosty i ruszył ku wyjściu.
- Okej – odpowiedziała samej sobie, kiedy drzwi frontowe zamknęły się za nim z głuchym trzaskiem. Jeszcze nie do końca świadoma zabrała ze stołu talerz i kubek z kawą Toma, kierując się z powrotem do kuchni. – Ten twój ojciec, to niewyżyty jest, mówię ci. Mam nadzieję, że nie urodzisz się z jego skłonnościami, bo jeśli tak, to klękajcie narody – mruknęła do swojego brzucha, wymownie wywracając oczami.

Mimowolnie uśmiechnęła się, gdy usłyszała samą siebie w radiu. Być może to było po prostu próżne, ale lubiła takie drobne dowody na to, że wcale nie śniła. Czasem łapała się na tym, że idąc ulicą, czy krojąc warzywa na sałatkę, wciąż nie potrafiła uwierzyć, że jej najskrytsze z marzeń iszczą się najprawdziwszą jawą. Złożyła w równiutką kosteczkę cienki sweterek i ułożyła go na półce. Ubrania, które częściowo ostatnie dni spędziły w walizkach, a częściowo zostały dopiero przywiezione z domu mamy same do szafy powędrować nie zamierzały, więc chcąc nie chcąc musiała się tym zająć. Odetchnęła głęboko, czując jak dzidziuś zaczynał urządzać sobie gimnastykę. Odczekała chwilę, starając się kontynuować układanie rzeczy, jednak maluch najwyraźniej dopiero się rozkręcał. Teraz nie odczuwała jego ruchów tak często, jednak kiedy już się pojawiały, doskonale przypominała sobie, czyje dziecko nosiła pod sercem. W razie, gdyby zdarzyło się jej zapomnieć. Spojrzała karcąco na swój brzuch w chwili, w której po jego prawej stronie pojawił się bąbel, drobne wybrzuszenie, mogące być rączką albo nóżką najwyraźniej rozciągającego się malca. Westchnęła rozczulona, gładząc miejsce na swojej skórze, w którym jeszcze przed chwilą widoczna była nierówność. – Ty, szkrabie, nie rozbijaj się tam. To nie hotel pięciogwiazdkowy – zaśmiała się, grożąc mu palcem, tak jakby dziecko mogło to dostrzec. Była świadoma tego, że ostatnio zachowywała się zupełnie irracjonalne, ale ani trochę jej to nie przeszkadzało. Słysząc dzwonek do drzwi, podniosła się z podłogi, co nie przyszło jej z taką łatwością jak jeszcze kilka miesięcy wcześniej i lekko chwiejnym krokiem – swoją drogą, czasami przez to czuła się, jak Tom! – skierowała się na parter. Miała nadzieję, że gościowi nie znudzi się czekanie zanim uda jej się dotrzeć na dół. – Ciekawe, kto nas odwiedził – mruknęła do brzucha, pokonując ostatnie schodki. W grę wchodziło tylko kilka najbliższych osób, które znały kod do bramy wjazdowej, więc raczej każda z nich wiedziała, że nie pomyka już – a raczej na razie – jak łania. – Bill? – zdziwiła się, gdy otworzywszy, ujrzała postać bruneta. – Wejdź – uśmiechnęła się delikatnie, widząc jego zgaszony wyraz twarzy. Mijając Scarlett, ucałował ją w policzek i machinalnie zsuwając ze stóp sportowe buty, poszedł do salonu. – Toma nie ma – odparła, idąc tuż za nim.
- Rainie już wie – odparł ciężko, opadając na miękki fotel. Scarlett nie umknęła jego blada cera, podkrążone oczy, ani zapadnięte ramiona. Jego ruchom brakowało dawnej sprężystości, nie tryskał jak zawsze energią. Najwyższy czas, by skończyły się domysły i spekulacje. Musiały wreszcie zapaść decyzje, bo pomimo wszystko, ta niepewność odbijała się na wszystkich. A Bill był na skraju wytrzymałości. Pochylił się do przodu i opierając łokcie na kolanach, potarł twarz dłońmi.
- I co? – spytała, siadając na boku fotela i delikatnie położyła dłoń na ramieniu chłopaka.
- Była zdezorientowana.
- Chyba jej się nie dziwisz?
- Nie, wiem, że to za dużo na raz. Przy najbliższej okazji muszę porozmawiać z nią sam. Ona chyba nie zdaje sobie do końca z tego wszystkiego sprawy. Ale przecież musi się zgodzić… - szepnął bezradnie, wplatając palce w – znacznie krótsze już – włosy. – Teraz, kiedy wróci Hans, nie mam pojęcia, kiedy ją zobaczę.
- Musisz dać Rainie czas i wszystko pięć razy wytłumaczyć. Ona się boi. Tak samo, jak obawia się wracać do domu, tak boi się tego, że coś może się nie udać. Teraz, kiedy jest w szoku, nie postawi sprawy racjonalnie. To wielki krok… Bill, musisz wiedzieć, że ona może nie być gotowa odciąć się murem od wszystkiego, a.. a tym bardziej od ciebie.
- Ona chyba myśli… chyba jeszcze o tym nie wie, znaczy nie zdaje sobie sprawy z tego, że odcięcie się od tego życia, to też rozstanie ze mną.
- Kiedy ona już wie, kiedy teraz wytłumaczysz jej, po co za każdym razem chodziła do lekarza, po co prowadziła dziennik, po co tak długo ukrywałeś to przed nią, a przede wszystkim, kiedy pierwsze emocje opadną, będziesz mógł przekonać ją, by się zgodziła.
- Musi, nie przeżyję ani dnia więcej, patrząc bezczynnie, jak on ją krzywdzi. Chciałbym, żeby to wszystko się zaczęło, żeby zaopiekowała się nimi policja. To musi się udać – mówił gorączkowo. – Rainie nieźle radzi sobie z angielskim, jak na tak długą przerwę, a Candy dzięki dodatkowym lekcjom niedługo będzie mówić lepiej ode mnie. To będzie trudne, ale będą bezpieczne, Scarlett. Ona wreszcie zacznie chodzić na zakupy, decydować, co ma nosić albo gotować na obiad. Candy będzie mogła zapraszać koleżanki i mieć chociaż cząstkę normalnego dzieciństwa. To nie przyjdzie od razu, ale za pól roku, za rok… będą oddychać swobodnie i nie oglądać się za siebie. Potem pewnie kogoś pozna, przestanie się bać. Może wyjdzie za mąż.
- Bill, a ty? – zacisnęła dłoń na ramieniu chłopaka, zmuszając go, by na nią spojrzał.
- A ja… a ja będę dalej robił muzykę. Będę bratem, wujkiem, synek, Billem..
- A rozstanie? Jak ty sobie z tym poradzisz, co?
- Jakoś – wzruszył ramionami, starając się ułożyć wargi w uśmiechu. Udało mu się jedynie upozorować coś na rodzaj grymasu. – To nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, by dziewczyny wyrwały się z tego piekła. Kto wie. Może za pięć dziesięć lat spotkam ją na ulicy i wtedy powie mi, że wreszcie jest szczęśliwa, że ułożyła sobie życie. To byłaby najlepsza z nagród. Poświęcenie, na które zdążyłem przygotować się przez te miesiące. Rainie chyba nigdy tak naprawdę mnie nie pokochała i nie mam jej tego za złe. Ja kocham ją za nas oboje, dlatego pozwalam jej odejść ze swojego życia, by mogła powrócić do własnego.
- Wiesz, co ci powiem? – Bill pokręcił głową. – Gdybym nie miała Toma, z całych sił zazdrościłabym Rainie Twojej miłości – uśmiechnęła się smutno, gładząc jego policzek okraszony jednodniowym zarostem. – To, co dla niej robisz, nie sposób opisać słowami. Jakkolwiek trudne jest to, co ona do ciebie czuje, wierzę, że zrozumie. Wierzę, że przyjmie twoje poświęcenie i odnajdzie w nim swoją szansę – jeszcze raz pogładziła jego policzek i patrząc na Billa, po raz wtóry nie mogła się nadziwić, jak bardzo byli z Tomem do siebie podobni. – Chodź do mnie – powiedziała ciepło, otwierając ramiona. Bez oporów przytulił się do niej, obejmując Scarlett rękoma w talii, tak jak ona objęła jego szyję, przytulając chłopaka do siebie i delikatnie gładziła go po głowie. To wcale nie wydawało jej się niemęskie. W swoim – zdawałoby się – wydelikaceniu miał więcej siły, niż niejeden twardziel. Może instynkt macierzyński obudził się w niej zbyt wcześnie, a może po prostu nie potrafiła patrzeć na cierpienie Billa. Był dla niej więcej niż przyjacielem, ale nie bratem, kimś po prostu bardzo ważnym i bolało ją to, co działo się z nim w ostatnim czasie.
- Nim tu przyjechałem, ponad godzinę rozmawiałem z mamą. Powiedziała mi to samo – odparł, kiedy przywierając do boku Scarlett, poczuł ruch. – Kopie?
- Nie, układa się tylko. Pewnie idzie spać, dało mi dziś nieźle popalić.
- Cześć, brzdącu – powiedział, zwalniając uścisk jednej ręki i delikatnie bucnął palcem brzuch Scarlett. – Tu wujek Bill. Kiedyś będziemy grać w piłkę – brunetka zaśmiała się, wyobrażając sobie Billa ganiającego za piłką. Nie mogła tego w żaden sposób przegapić.  
- Albo bawić się lalkami – sprostowała.
- Że co? – żachnął się wielce obrażony, spoglądając w górę na uśmiechniętą twarz dziewczyny.
- Skąd wiesz, że to będzie chłopiec?
- A dziewczyny nie grają w piłkę? – odparł, uśmiechając się szeroko, na co Scarlett wywróciła tylko oczami. Przez moment wydawał się zapomnieć o dręczących go problemach. Chciała jak najdłużej podtrzymać ten stan.
- Co ja widzę, co ja widzę – w pokoju rozległ się spokojny głos Toma – swoją drogą, rodem z serialu ‘rodzina Sporano’ – który siląc się na minę męża przyłapującego żonę z kochankiem, wszedł do pomieszczenia, splatając ręce na piersi. – Wyjdź człowieku z domu na dwie godziny, a twoja dziewczyna myli cię z własnym bratem! – oburzył się, a Scarlett patrząc mu w oczy, szczelniej objęła Billa, przygarniając go bliżej swojej.. piersi. Zupełnie nieświadoma tego faktu, w pełni zadowolona z siebie, spoglądała na Toma, którego oczy momentalnie powiększyły się wielkości mandarynek. Nie mogła widzieć, że Bill zdziwił się niemniej, jednak jego to wszystko zaczynało bardziej bawić, niż dziwić, więc czekał, zerkając na bliźniaka.
- Jeden Kaulitz w tą czy w tą, a komu to robi różnicę – uśmiechnęła się niewinnie, na co Tom poderwał się z miejsca, dopadając do nich niemal biegiem.
- Tego już za wiele! – bez pardonu wpakował się Billowi na kolana, zaborczo obejmując Scarlett. Młodszy bliźniak zaczął się wiercić i szamotać pod jego ciężarem, jednak on zupełnie nie reagując na protesty swojego brata, spojrzał jej prosto w oczy i choć oboje wiedzieli, że to tylko przedrzeźnianie, jego wzrok przeszył ją na wskroś, budząc na jej skórze deszcze dreszczy. Uwielbiała, kiedy tak patrzył, kiedy oczy Toma mówiły, że należała tylko do niego.
- Debilu! – Bill obkładał Toma pięściami, ale on zdawał się tego nie zauważać. – Chcesz mnie zrobić kaleką! – dopiero, kiedy oberwał od niego w głowę, podniósł się, żeby umożliwić bratu wygrzebanie się z fotela, po czym znów opadł na niego, nie zważając na wiązankę, która padła z ust Billa. Uniósł brew i spojrzał najpierw na Scarlett, a kiedy upewnił się, że i Bill spogląda na niego, zupełnie bezwstydnie ujął w dłoń jej obfitą pierś, niczym obfitą pomarańczę, a raczej grejpfruta i obdarzył brata spojrzeniem nie znoszącym sprzeciwu.
- Żeby było jasne; ta pierś – ku potwierdzeniu swoich słów ścisnął ją znacząco, na co Scarlett spłonęła rumieńcem, zbyt zaskoczona, by zareagować – należy do mnie i ta – ujął dłonią drugą, co w efekcie prezentowało się bardziej niż mniej komicznie – też jest moja – Bill starając się nie parsknąć śmiechem i zapamiętać przy tym minę Toma, klapnął na fotel obok, zasłaniając twarz dłońmi. Cichy trzask, skłonił go, by znów podniósł wzrok. Widok, kiedy Tom – brzydko mówiąc – dostaje przez łeb, był bezcenny.
- Nieprawda – Scarlett spoglądając wymownie na Toma i zdejmując przy tym jego dłonie ze swojego biustu, odparła spokojnie. – Bo moje i to obie – machnęła Tomowi przed oczami dwoma palcami i podniosła się z naturalną sobie gracją, mrożąc go karcącym spojrzeniem. Dużo kosztowało ją, by utrzymać powagę sytuacji. – Idę robić obiad. Zostaniesz, Bill? – uśmiechnęła się do niego słodko, ignorując zupełnie Toma.
- A co gotujesz? – spytał zaciekawiony.
- Ogórkową.
- To zostanę – skinęła z jeszcze szerszym uśmiechem na ustach, a Tomowi pokazała język. Pokręcił głową, zwracając się do odrobinę rozluźnionego brata.
- Nawet jakby zrobiła rzadkie z gęstym, to byś został – burknął Tom, gdy zniknęła już w holu.
- A co ja na to mogę, że gotuje tak dobrze, jak mama?
*

Ciasny gorset podkreślał pełne piersi Julie, jej talię i niknął w fałdach szerokiej, falbaniastej spódnicy uwieńczonej subtelnym trenem. Blondynka stała na podeście, a sprzedawczyni uwijając się prędko, nakładała na tiul wierzchnią, atłasową warstwę jej sukni ślubnej, wyszywaną drobnymi kamieniami szlachetnymi. Julie już nie mogła się doczekać, kiedy ujrzy efekt, bo była to już chyba piąta suknia, którą przymierzała. Piąta podczas tej wyprawy w jej poszukiwaniu, oczywiście. Zmęczyło ją już, to mozolne ubieranie i zdejmowanie tej sukni. Scarlett, siedząc na sofie naprzeciw niej, uśmiechała się pobłażliwie, widząc jej podekscytowanie i choć nie chciała, bo to działo się samo przez się, wyobrażała sobie siebie na miejscu blondynki, w pięknej białej sukni ślubnej ze spódnicą z dziesięciowarstwowego tiulu. Wyobrażała sobie przygotowania i kwiaty w kościele, a nawet Toma w garniturze, co było raczej trudne do zobrazowania, nawet w jej fantazjach. Rozmyślałaby tak dalej, spoglądając na przeróżne modele wystawione w całym salonie Couture’a, gdyby nie szelest kroków blondynki. Zeszła z podestu i wielce podekscytowana stanęła przed lustrem, a raczej wnęką pełną luster. Powoli okręciła się wokół własnej osi, niepewnie dotykając francuskich koronek i delikatnych kamieni szlachetnych. Westchnęła ciężko i obróciwszy się jeszcze raz, spojrzała na Scarlett, kręcąc głową.
- Co myślisz?
- Podoba mi się to marszczenie w górze spódnicy i te diamenciki. Ładnie się mienią.  Jest niesamowita... jak poprzednie.
- No właśnie, jak poprzednie. To jeszcze nie to – sapnęła zrezygnowana. – Pomoże mi pani ją zdjąć? – kobieta skinęła głową, obrzucając Julie wprawnym spojrzeniem. Jej mina zdawała się mówić: jestem cierpliwa. Scarlett podniosła się z sofy i zaczęła powoli przechadzać się między wystawionymi modelami. Oglądała suknie białe, kremowe i ecru, dwu i jednoczęściowe, z długimi rękawami i bez, proste i wymyślne, i starając się wypatrywać czegoś pod kątem wymagań Jul, zatrzymała się przy jednej z nich. Ładna, klasyczna, ale niezbyt prosta suknia z tafty w kolorze ciemnego ecru, wykańczana białą koronką. Nie nazbyt oryginalna, ale też niezupełnie banalna. Uśmiechnęła się, czekając, aż przyszła Panna Młoda pozbędzie się z siebie grubej halki i przywołała blondynkę, gdy tylko narzuciła na siebie puszysty szlafrok.
- Co sądzisz o tej? – gdy tylko wskazała Julie sukienkę, blondynka niemal pisnęła z zachwytu.
- Jest jak… - zastanawiała się chwilę, usiłując przypomnieć sobie czyjeś nazwisko. – No wiesz, ta aktorka. Ta.. – pstryknęła palcami. – Mogłabym przymierzyć? – zwróciła się do sprzedawczyni, a ta podeszła do nich natychmiast i zabrawszy manekin, odeszła do podestu, na którym Julie mierzyła suknie ślubne. – Ta od ‘Dziewczyny z prowincji’ – powoli weszła na podest i zdjęła narzutkę.
- Grace Kelly – odparła Scarlett. – Wiedziałam, że już gdzieś widziałam ten krój – z powrotem usiadła na małej sofie, przyglądając się, jak dziewczyna ponownie nakłada na siebie kilkuwarstwowy tiul. Wnioskując z autopsji, że to potrwa jeszcze dłuższą chwilę, wzięła do ręki czasopismo z modą ślubną i zaczęła je przeglądać. Pomimo tego, że ze swoimi planami nie wybiegała jeszcze aż tak daleko i nie myślała o ślubie, nawet tak sama dla siebie, to patrząc na to całe zamieszanie wokół Julie i Shiea, troszkę im zazdrościła. Teraz, kiedy lada moment mogła wydać na świat dziecko Toma, wizja ślubu i wspólnej – tak zupełnie na poważnie – przyszłości, nie była, aż tak bardzo odległa. Raczkując w roli pani domu, tworząc z nim coś, co ośmielała się nazywać rodziną, pomyślała sobie, że gdyby Tom postanowił poprosić ją o rękę, nie wahałaby się ani chwili. Choć było im razem dobrze, choć wiedziała, że mogła być go pewna bardziej, niż siebie samej, nawet bez obrączek i aktu ślubu, gdzieś tam w głębi siebie zapragnęła tej stabilizacji. Zapragnęła założyć białą sukienkę, wyprawić wesele i powiedzieć mu ‘tak’, patrząc prosto w jego oczy. Pragnęła być już na zawsze i aż do śmierci, ale i tak wiedziała, że zachowa to tylko dla siebie. W końcu na wszystko przychodzi czas, a ona na tą chwilę miała więcej, niż mogłaby pragnąć.
- Scarlett? – Julie przywołała brunetkę, starając się opanować wzruszenie. Powoli obracała się wokół własnej osi, przyglądając się własnemu odbiciu z każdej strony. Julie sama w sobie była zwyczajnie urocza. Miała to, czego pragnie wiele dziewczyn; miała po prostu to ‘coś’. A teraz, nawet bez makijażu i wykwintnej fryzury, jedynie w tej sukience, była po prostu olśniewająca. Biło od niej piękno, może nie to klasyczne, piękno div, ale piękno zrodzone ze szczęścia, najbardziej autentycznego szczęścia. Scarlett uśmiechnęła się, szacując ją wzrokiem. Na obszerną, tiulową halkę nałożona była spódnica z tafty w kolorze ecru, którą nakrywała cieniutka, niemal przejrzysta warstwa koronki u dołu zdobionej wydatnymi ornamentami kwiatowymi. Gorset układany niby z wąskich, poziomych pasków tafty, z dekoltem w kształcie serca wykończonym subtelnym marszczeniem. Na odkryte ramiona przyszła narzutka, zdająca się być nieodłączną częścią gorsetu, idealnie przylegała do materiału, wpasowując się we wzór tuż pod linią piersi. Wykonana była z tej samej francuskiej koronki o gęstym wzorze, jak dół spódnicy. Miała długie wąskie rękawy i wysoką stójkę. Z tyłu zapinana była na kuliste, również koronkowe guziczki. Całość dopełniał tren, odpowiednio długi, by robił wrażenie, lecz nie za długi, by przeszkadzać.
- Będziesz najpiękniejszą Panną Młodą, jaką kiedykolwiek widziałam – Scarlett odparła, powoli wstając z małej sofy. Ciąża sprawiała, że męczyła się niemiłosiernie. Ściągnęła w dół obcisłą bluzkę i poprawiła poły skórzanej kurtki. Jul westchnęła ciężko, nieustannie przeglądając się w lustrach.
- Ona jest niesamowita. Chciałam mieć białą, ale ta sukienka jest po prostu… idealna! Halka nie jest ciężka, ani za gruba, bo nie poszerza mnie aż tak bardzo w biodrach – wygładziła delikatnie materiał po bokach. – Przechodzi w miarę płynnie, nie? – spojrzała na brunetkę, która uśmiechała się pobłażliwie, kiwając głową. – Ten gorset jakoś tak ściska mnie w talii, że wygląda na całkiem szczupłą. Prawie, jak przed ciążą.
- Jul, jak na kogoś kto urodził prawie pięciokilowego bobasa i no.. nie oszukujmy się – uśmiechnęła się szeroko – przypominał kluskę na dwóch nogach, to dziś masz talię osy, jak nic.
- Chyba bąka – zaśmiała się perliście, unosząc sukienkę i przechodząc kawałek dalej. Musiała zobaczyć się w całej krasie.
- Naprawdę, chciałabym wyglądać po urodzeniu jak ty. Bardzo szybko strąciłaś kilogramy – Scarlett westchnęła ciężko, zakręcając na palcu pojedynczy kosmyk włosów, gdy wpatrywała się w promieniejącą blondynkę. – Piękna ta sukienka – westchnęła znów. Julie jeszcze raz okręciła się wokół własnej osi, jak zaczarowana wsłuchując się w szelest sukni i swoje ciche kroki. Uśmiechnęła się rozmarzona.
- Shieowi oczy wyjdą z orbit – zachichotała. – Teraz jest trochę za długa, ale jak założę buty na obcasie, to będzie w sam raz. W ogóle muszę kupić wysokie. Shie nie może wyglądać, jakby szedł do ślubu z córką, nie?
- No nie – odparła, po czym dodała; - Mamę ominęła cała zabawa. Teraz jej tylko firma w głowie. Niedługo zapomnę jak wygląda – mruknęła. Julie wywróciła oczami, jakby chciała powiedzieć ‘coś o tym wiem’. Właścicielka salonu zbliżyła się do niej, by poprawić jakieś szczegóły, gdy po sklepie poniósł się dźwięk dzwonka telefonu Scarlett. Nim wygrzebała go z bezdennej torebki minęła długa chwila, jednak rozmówca musiał być cierpliwy albo zdeterminowany, gdyż sygnał nie ustawał. Gdy spojrzała na wyświetlacz, stwierdziła, że to na pewno to drugie.
- Już myślałam, że się nie doczekam – usłyszała, kiedy tylko zaakceptowała połączenie i przyłożyła aparat do ucha.
- Też się cieszę, że cię słyszę, Isa.
- To świetnie, a teraz powiedz mi, kiedy wy urządzacie to przyjątko, co?
- A co? Chcesz przyjść?
- Ależ skąd New York City mi odpowiada jak najbardziej i póki nie muszę, to nie zamierzam się stąd ruszyć. Więc?
- Co dziś mamy? Wtorek? Więc jest w sobotę.
- Cudownie, miałam nosa. W takim razie zrobię ci rezerwację w Plazie na poniedziałek.
- Miałam już nie występować.
- Jeden mały wykon dla Today – kiedy Scarlett nie odpowiadała, kobieta kontynuowała. – Wiem, że możesz zacząć rodzić na scenie, ale czy to nie byłoby fantastyczne, gdyby twoje dziecko zechciało przyjść na świat w takim miejscu? – zamilkła, wyczekując reakcji Scarlett. Cała Isobel Bieglow Parker, a właściwie Irina Miodova – menager Scarlett. Dwukrotna rozwódka, bezdzietna, nieco zgorzkniała, ale wciąż piękna. Zawodowa modelka. A gdy uznano ją na to za starą, próbowała swoich sił w aktorstwie, kiedy i to nie wypaliło, próbowała śpiewać. Koniec końców przekwalifikowała się w agenta. Świat show businessu znała od podszewki – a może i od prześcieradła? – z każdej możliwej strony. Była stanowcza, konkretna i wiedziała, co należy zrobić, by uczynić z szarej myszy gwiazdę. Scarlett niewątpliwie szarą myszą nie była, więc poniekąd Isobel miała ułatwione zadanie, jednak jak się później okazało, kreowanie wizerunku medialnego podopiecznych zupełnie od podstaw, było dla niej mniej stresujące, niż praca ze Scarlett, a konkretniej z jej uporem. Brunetka twardo określiła, dokąd Isa mogła się posunąć reprezentując ją. Postawiła granice, jasno określiła swój stosunek do wszelkich omawianych przez nie spraw. Zatem jeśli chodziło o wizerunek brunetki w mediach, Isobel nie mogła poszaleć. Wprawiało ją to w niezadowolenie, jednak wizja zarobków i sukcesu brunetki, który wyczuwała odkąd się poznały, przekonały ją, by zmieniła swoje zasady. Mogła jednak – i doskonale jej to wychodziło – zajmować się karierą Scarlett, czasem nawet aż za bardzo.
- Jakbym nie mogła wystąpić jako świeżo upieczona mama. Dobrze wiesz, że jestem teraz mniejszą wersją orki, męczę się po wejściu na pięć schodów i poruszam się jak.. jak się poruszam.
- Dobrze wiesz, że wtedy nawet siłą nie wyciągnę cię z domu. Będziecie z Tomem ciumkać nad dzieckiem i bodźce ze świata zewnętrznego przestaną do ciebie docierać – odparła jakby oschle, jednak zaraz zmieniła ton. – To co? Nie śpiewasz?
- Dobrze wiesz, że zaśpiewam. Dawno nie występowałam, ale Isa. Po pierwsze siedzę. Po drugie ani mi się waż wkręcić czegoś jeszcze. Numer z wywiadem i konferencją już więcej nie przejdzie. Today Show i wracam do domu. Po trzecie nie próbuj wysyłać listy piosenek przed konsultacją ze mną. Jutro ją dostaniesz.
- A ponoć kobiety w ciąży miękną – zironizowała.
- Obalam mity, Isobel – zaśmiała się krótko. – Jutro się zdzwonimy – zawiesiła połączenie i schowała telefon. Julie za pomocą właścicielki salonu odpinała ostatnie halki. Kilka chwil później do salonu wpadła Sophie. Scarlett była pod wrażeniem, że w ogóle zdążyła. Julie finalizowała kupno sukni. Brunetka odwróciła się do matki i pokręciła głową. Ta wzruszyła bezradnie ramionami i w nonszalanckim geście zdjęła ciemne okulary. Pasemko ciemnych włosów wysmyknęło się z luźnego koka i opadło jej na policzek. Prędko schowała je za ucho. Sophie, która stała przed nią teraz diametralnie różniła się od tej, która wiele miesięcy otwierała drzwi Hannah Durand. Tak, od tamtego czasu wiele się zmieniło. Wcześniej, mama była kurą domową, która nie za bardzo potrafiła zapłacić rachunki przez Internet. Nie ze względu na brak inteligencji, raczej dlatego, że to tata zawsze zajmował się całą domową biurokracją. Kiedy została z tym wszystkim sama, podłamała się jeszcze bardziej, bo na każdym kroku przekonywała się, jak wielką rolę w funkcjonowaniu domu odgrywał tata. Zupełnie gubiła się we wszystkim. Zupełnie sobie nie radziła. Potem pojawiła się Hannah. Krótki czas, w którym odzyskała matkę, pozwolił jej zregenerować siły, a gdy odeszła i w rękach Sophie pozostał już nie tylko dom, ale prężnie prosperująca firma zaczęła zmieniać się nie do poznania. Jakby zaczerpnęła od Hannah jej niezłomności i zmieniając się z dnia na dzień, stała się prawdziwą businesswoman. Zawsze miała dobry gust, jednak teraz niemal niemożliwością było zobaczyć ją w jeansach i koszulce. Jako pani prezes prezentowała się nienagannie; ładnie upięte włosy, subtelny makijaż, buty od Jimmy’ego Choo, sukienka od Giambattista Valli, płaszcz od Prady, okulary od.. nie wystarczyło, by upewnić się, że mama przeistoczyła się w przysłowiowego łabędzia. I tu raczej nie chodziło o metki. Rozkwitła, realizowała się. Była matką, babcią i panią prezes… i choć nie raz miała czerwone oczy, była na swój sposób szczęśliwa.
- Wybrałyście? – odsapnęła zrezygnowana, gdy Scarlett kiwnęła twierdząco głową.
- Nie wiem dokładnie jak to będzie, kiedy Jul ustalała szczegóły, rozmawiałam z Isobel. Ale chyba jutro ją przyślą. Kurczę, inne wymagałyby poprawek, a ta leży jak ulał.
- To znaczy, że to ta. Swoją drogą myślałam, że Jul zdecyduje się na tą od Lacroix.
- Ta jest moja i nie zamienię jej na żadną inną. To ideał. I-de-ał! Tamta Lacroix mnie pogrubiała. Tak nieładnie poszerzała mnie w moich i tak szerokich biodrach. Dobrze, że weszłyśmy tutaj.
- To może teraz coś słodkiego? Musimy uczcić ten trafiony zakup – zagadnęła Sophie, obejmując obie rękoma, przygarniając je nieco do siebie.
*

Mdłe światło sączące się z kolorowych halogenów i cicha muzyka brzmiąca w tle budowały niewątpliwie intymną atmosferę, co teoretycznie mogłoby sprzyjać spotkaniu takiemu, jak to.
Mała kawiarnia, choć ulokowana w zapomnianym końcu uliczki, była jego ostatnim, ulubionym odkryciem. Był tu zupełnie anonimowy. Do stolika nie ustawiały się kolejki po autografy, a dyskretna obsługa zapewniała mu spokój. Szczerze się dziwił, że właściciele nie pobiegli do prasy z wieścią o jego wizytach, by zareklamować ten mało uczęszczany lokal. To miłe. Z reguły przychodził sam. Wypijał drinka albo latte. Siedział i rozmyślał, ale dziś postanowił zaprosić tu Tanję. Poznał ją kilka dni wcześniej, pod tym lokalem. Zupełnie banalnie, wpadł na nią, a jej z rąk wypadły jakieś dokumenty. Pomógł pozbierać, przeprosił. Kiedy dziś spotkał ją tu znów, postanowił zaryzykować i zaprosił ją na kawę. Ku jego zdziwieniu, zgodziła się. teraz tak sobie siedzieli i gawędzili o niczym. Tanja była atrakcyjna. Na oko dwudziestoletnia, szatynka, kilka centymetrów niższa od niego, nieco przy kości, ale nie na tyle, by nie było jej z tym do twarzy. Miała ładne szare oczy i dołeczki w policzkach, gdy się uśmiechała. Nie należała do tych olśniewająco pięknych kobiet. Była zwyczajna, ale ładna. Diametralnie różniła się od Liv. Może dlatego zechciał się z nią spotkać? W przeciwieństwie do niej była spokojna, mówiła cichym przyjemnym głosem, była grzeczna i uśmiechała się, gdy do niej mówił. Może ją onieśmielał? Była miła i taka… głupio to brzmiało nawet w jego myślach, ale wydawała mu się taka mięciutka. Nie rozpierała ją energia, nie gadała jak najęta, nie miała miliona pomysłów na minutę. Zdawała się być doskonałym materiałem na żonę, ale choć próbował wyobrazić sobie u swego boku taką kobietę, za nic nie potrafił.
- Zatem, co studiujesz? – zagadnął, gdy zorientował się, że cisza trwa zbyt długo.
- Psychologię i zarządzanie.
- Skąd ta rozbieżność?
- Psychologia jest moją pasją, od zawsze lubiłam pomagać ludziom. Lubię słuchać i rozmawiać. A zarządzanie to życzenie rodziców. Chcą bym przejęła rodzinny interes i to może mi pomóc – uśmiechnął się, upijając łyk kawy.
- A nie masz jakichś swoich własnych marzeń?
- Ja chcę tylko dobrze żyć. Chcę skończyć studia, założyć rodzinę i podtrzymać naszą firmę, to dobry zarobek. Jeśli dobrze pójdzie, może uda mi się pracować, jako psycholog chociaż na pół etatu – pokiwał głową ze zrozumieniem, posyłając Tanji serdeczny uśmiech. Zaczerwieniła się. Minęło już tyle czasu, a jego serce wciąż krzyczało; Liv albo żadna inna. Tanja nie była pierwszą dziewczyną, z którą próbował się spotykać. Zazwyczaj kończyło się na trzeciej czy czwartej randce, kiedy to próbowały zaciągnąć go do łóżka. Zdawał sobie sprawę, że w przypadku Tanji raczej nie doszłoby do tego, bo miała niemal wypisane na twarzy, że szuka kogoś na stałe, ale on wiedział, że nie będzie następnego razu. Tanja była kropką nad ‘i’. przelała czarę, by upewnił się, że za bardzo kochał tą szaloną brunetkę, by móc być z kimś innym. Zostaje mu czekać, tak długo jak będzie trzeba.
- Masz jeszcze coś do załatwienia, czy może odwieźć cię do domu? – zapytał, a dziewczyna wyraźnie zmarkotniała. Jednak przywołała na twarz delikatny uśmiech i kiwnęła głową.

Było już po północy, a w mieszkaniu wciąż świeciły się światła. Choć był bardzo zmęczony, zsunął ze stóp buty i skierował się do kuchni. Ku jego zdziwieniu, zastał w kuchni przy stole Billa i Gustava. Wyglądali na zmęczonych –  a może tylko mu się wydawało, bo sam stał ledwo na nogach? – i rozmawiali o czymś. Rzucił kluczyki na szafkę i przywitał się.
- A wy co? Kółko różańcowe? – zagadnął, obrzucając krótkim spojrzeniem najpierw Jacka Danielsa stojącego dumnie na środku stołu, a potem ich skonsternowane twarze.
- Liv przylatuje w czwartek – Bill rzucił niby od niechcenia, a Georga zmroziło. Mało brakowało, a ugięłyby się pod nim nogi. Bez słowa wziął pełną szklaneczkę Billa i wychylił ją jednym haustem, to samo zrobił z whisky Gustava, a potem dolał sobie dwa razy. Odetchnął i dopiero wtedy spojrzał na niego, czując jak alkohol a nie wzburzone emocje, krążą mu w żyłach. Choć w sumie sam nie wierzył w to, by to był alkohol.
- Skąd wiesz? – odparł spokojnie, siadając obok Gustava, po czym po czym spojrzał uważnie na Billa.
- Byłem dziś u Kaulitzów – zamyślił się na moment. – Swoją drogą, to fajnie brzmi – odparł, jednak naglące spojrzenie szatyna sprowadziło go na ziemię. – Byliśmy z Rainie u nich, bo wiecie, ona wciąż się waha i w tym czasie zadzwoniła Liv. Przyleci w czwartek i zostanie aż do ślubu Jul i Shiea.
- No, chłopie. Jak się nie przyłożysz do rzeczy tym razem, to jesteś baba – Gustav odsunął szklaneczkę i powoli podniósł się z miejsca. – Idę spać – nim odszedł, poklepał Georga po ramieniu.
- To co? Jeszcze po jednym? – spytał, przysuwając sobie szklaneczkę Gustava. Bill jedynie skinął głową. – Tak na odwagę – mruknął, zapełniając szkło bardziej niż to konieczne.

Liv albo żadna inna.
*
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo