Nim przebudziła się na dobre,
westchnęła z lekko, żegnając majaczące pod jej powiekami resztki snu.
Odetchnęła jeszcze raz, mocniej nakrywając się kołdrą. Było jeszcze ciemno, a
ona czuła się taka głodna! Spojrzała na zegarek; trzecia dwadzieścia dwa.
Sapnęła groźnie, zastanawiając się na który bok się przewrócić. W obecnym
stanie rzeczy było to bardzo inwazyjne przedsięwzięcie, więc musiała sprawę
dobrze przemyśleć. Skręciła głowę lekko w prawo, spoglądając na Toma. Pomimo mroku,
dostrzegała delikatny zarys jego twarzy. Spał spokojnie, delikatnie uchylając
usta. Jego prawa ręka spoczywała na jego nagim torsie, a lewa – niezmiennie,
jak co noc – na brzuchu Scarlett. Uśmiechnęła się, czując jak jego długie palce
zaciskają się czule na jej skórze przez cienki materiał koszuli. Siłą rzeczy
zdecydowała się na prawy bok. Starając się wiercić jak najmniej, by nie obudzić
Toma, przekręciła się na bok. Przez sen ogarnął ją ramieniem, zamykając dłoń na
udzie brunetki. Westchnęła cicho, podkładając złączone dłonie pod policzek.
Kiedy nie mogła spać, co ostatnio było niemal normą, lubiła patrzeć, jak spał
on. Minuty mijały, uciekały jedna za drugą, urastając w kwadrans, a po nim
kolejny i kolejny. Za oknem wciąż było ciemno, jednak panujący w pokoju mrok
wydawał się nieznacznie rzednąć. Może to przyzwyczajenie wzroku do ciemności, a
może faktycznie powoli zaczynało się robić jasno, pewnym było to, że sylwetka
Toma była dla niej coraz bardziej wyraźna. Tors, którego nie nakrył kołdrą,
jego muskularne ramię i bark, których z trudem powstrzymywała się nie dotykać.
Jego twarz; miękkie policzki, przymknięte powieki, nos, jego zgrabny nos i te
zmysłowe, ładnie wykrojone usta, uchylające się nieco. Był taki spokojny, kiedy
spał, niczym nie strapiony. Kiedy po raz kolejny zaburczało jej w brzuchu,
uznała, że chcąc nie chcąc będzie musiała wstać i coś zjeść. Choć wcale nie
miała ochoty ruszać się z miejsca, a tym bardziej przestać na niego patrzeć.
Zagryzając dolną wargę, wysunęła jedną dłoń spod głowy i najdelikatniej jak
mogła, przysunęła się bliżej Toma. Spory brzuszek brunetki przywarł do jego
boku i choć chciała przytulić się bardziej, nie była w stanie. Dłoń Toma
mocniej zacisnęła się na jej biodrze, a Scarlett z delikatnym uśmiechem poczęła
wodzić opuszkiem po jego silnym ramieniu, wyznaczając ścieżki na jego twardych
mięśniach. Jej dłoń powoli przesunęła się ku jego twarzy naznaczając policzki,
skronie, nos i pełne usta, obrysowując je dokładnie. W tej samej chwili oczy
Toma otworzyły się szeroko, choć jeszcze zupełnie sennie i spojrzały na nią
pytająco.
- Scarlett? – wychrypiał
cicho. Uniósł się na ramieniu i obrzucił ją uważnym spojrzeniem.
- Wszystko w porządku –
zapewniła go, gładząc dłonią policzek chłopaka.
- Dlaczego nie śpisz? – ziewnął
rozdzierająco, przecierając pięścią oczy. – Jeszcze noc.
- Kiedyś powiedziałbyś, że
jest jeszcze młoda – powiedziała zabawnie, wodząc ręką po jego torsie.
- Co ci chodzi po głowie,
łobuzie, co? – przysunął się bliżej, obejmując Scarlett ramieniem. Przytuliła
policzek do jego torsu, układając się ni to na wznak ni to na boku, dzięki
czemu mogła być zupełnie blisko, wgniatając brzuszek w bok Toma. Ale on lubił
czuć ją tak blisko siebie.
- Chciałam się przytulić –
odparła dziecinnym tonem, muskając wargami skórę torsu chłopaka. – Nie lubię
tak sama nie spać. Mam nadzieję, że po porodzie to się zmieni.. chociaż wtedy,
to nie będziemy spać z innych względów – Tom czule przygarnął Scarlett bliżej
siebie, obejmując ją ramieniem tak, by palcami muskać jej brzuch. Wtulił nos w
jej włosy, wdychając ich bojący waniliowy zapach. Tak niewypowiedzianie dobrze
było mu mieć ją tak blisko.
- Ostatnio rozmawiałem z mamą
– mruknął sennie. – Wiesz, pytała jak się czujesz, czy wybraliśmy imiona i w
ogóle, długo mówiliśmy o tobie – zaśmiał się cicho. – A potem zapytała mnie,
jak ja czuję się ze świadomością, że za chwilę zostanę ojcem.
- I jak się czujesz? –
spytała cichutko, ocierając wargami skórę torsu chłopaka. Uśmiechnął się do
siebie, gdy w jego głowie wciąż przebrzmiewało słowo ‘ojciec’. Był taki z tego
dumny…
- Wiesz, to było takie..
przyjemne. Od ponad siedmiu miesięcy wiem, że będę tatą i powtarzam to sobie w
myślach co dzień, ale kiedy usłyszałem to od mamy, w taki zupełnie beztroski
sposób, to zabrzmiało zupełnie inaczej i.. potem przez cały dzień miałem dobry
humor. Wiesz, mama wciąż się trochę boi, że narobię jakiegoś bałaganu. Nie mówi
tego, ale ja to czuję. Martwi się. A teraz, kiedy spodziewamy się dziecka, ona
chyba boi się, że jeszcze do tego nie dorosłem. Ale wiesz, co? – zrobił pauzę,
na co Scarlett nieco odchyliła się do tyłu, by móc na niego spojrzeć. – Chyba
ją miło zaskoczę, bo ten szkrab, który nam – wsunął drugą rękę pod kołdrę i
czule pogładził brzuch Scarlett – tam rośnie, jest ucieleśnieniem jednego z
moich największych marzeń. Bo wiesz… może i postępowałem różnie, ale zawsze
marzyłem, by kiedyś w przyszłości dać własnym dzieciom dom, jakiego sam nie
miałem. Ja chcę po prostu wynagrodzić samemu sobie, to co wtedy czułem… -
ostatnie zdanie powiedział niemal szeptem, wbijając wzrok w niezidentyfikowany
punkt na kołdrze. Scarlett, starając się opanować wzruszenie, dotknęła dłonią
policzek Toma i troskliwie zamknęła na nim swe palce. Chłopak przymknął
powieki, wtulając się w jej rękę i uśmiechnął się smutno.
- Nasze dzieci będą miały
najlepszego w świecie tatę – powiedziała zupełnie poważnie, gdy na powrót
uchylił powieki i delikatnie pociągnęła go do siebie, by móc złożyć na jego
ustach najczulszy z pocałunków. – Kocham cię, Tom. Kocham tak, że nie potrafię
znaleźć na to słów.
- Tu – znów czule pogłaskał
brzuch brunetki – znajduje się ucieleśnienie wszystkich słów o miłości. –
Uśmiechnął się gładząc go z niepomiernym uczuciem i znów wpił się w wargi
Scarlett. Jej słodkie usta z największą żarliwością oddawały jego spragnione
pocałunki. Uwielbiał jej cudownie miękkie wargi. Uwielbiał, jak zawsze czule
obejmowały jego własne, jak równie zachłannie spijały pieszczoty, jak kochały,
tak jak i on kochał. Westchnęła cicho, odnajdując pod pierzyną dłoń Toma i splatając
ich dłonie na swoim brzuchu. Uznała, że jeśli teraz nie zapyta, to może już nie
zdążyć.
- Ja chyba się boję –
mruknęła, wygodniej układając głowę na jego ramieniu. Tom spojrzał uważnie na
dziewczynę, nie za bardzo wiedząc, co miała na myśli. Odechciało mu się spać.
- Czego, Maleńka? – spytał
troskliwie, całując Scarlett w czoło.
- Tego, że będzie bolało… -
odparła jakby zawstydzona. – Rozmawiałam z Jul, jak to jest i na co się
przygotować, przeczytałam tyle książek i artykułów, ale.. to tak się nie da, bo
to przecież będzie inaczej. Mama mówi, żeby poddać się temu i pozwolić ciału
odnaleźć właściwy rytm, ale to brzmi instrukcje w ćwiczeniu jogi, a nie
rodzeniu! – oburzyła się i westchnęła. – Lekarz mi mówił, że nasze dziecko jest
duże jak na ten czas i że wszystko wskazuje na to, że urodzi się duże i to
przeraża mnie jeszcze bardziej. Bo Jul.. ona mówi, że już nie pamięta, że poród
to etap, który po prostu trzeba przejść. No ja to wiem, ale oni z Shie myślą
już o drugim dziecku, ona się nie boi. Ona zaciska zęby i robi swoje, nie
zważając na to czy będzie cierpieć czy nie, bo to cena, którą gotowa jest
płacić za szczęście jakie dają dzieci, a ja się czuję jak tchórz, bo kiedy
zaczynają się pojawiać skurcze, ja już panikuję. Wiem, że skoro ono tam weszło,
to musi też wyjść, ale.. och – zakończyła swój wywód ciężkim sapnięciem i
odwróciła wzrok. Zabrakło jej tchu.
- Wiesz, że możesz poddać się
znieczuleniu albo cesarskiemu cięciu, Maleńka. Zapłacę każde pieniądze, bylebyś
nie cierpiała tak bardzo.
- Nie, tego nie chcę. Chcę
przez to przejść jak należy, tylko się boję… nie chcę, żebyś cokolwiek kupował,
ja.. – podniosła na Toma soczyście turkusowe, zaszklone spojrzenie. – Ja
chciałabym, żebyś ze mną był – powiedziała na jednym wdechu i zaraz dodała: -
ale nie będę cię do niczego zmuszać. Nie każdy facet tego chce i jeżeli
stwierdzisz, że wolisz czekać na korytarzu, czy coś, to ja zrozumiem.
- Mama też mnie o to pytała i
myślałem o tym. Wiesz, sądzę, że skoro razem powołaliśmy do życia tego szkraba,
to razem musimy pomóc mu przyjść na świat. Choć ja chyba na niewiele się
przydam – skrzywił się na te słowa.
- Dziękuję – odetchnęła z
ulgą w głosie. – Przy tobie zawsze nie boję się tak bardzo – szepnęła, mocno
wtulając się w Toma, a spory brzuszek brunetki wkomponował się w jego własny.
Poczuł dreszcz, kiedy na własnej skórze poczuł silny ruch, a po nim kolejny.
- Oho, chyba ktoś się
obudził.
- Jak sądzę, nie chce, żeby
tatuś dotykał jego mamusi – odparła zupełnie poważnie, dźgając Toma palcem w
bok. W tej samej chwili znów zaburczało jej w brzuchu. – Jestem głodna! –
żachnęła się oburzona. – Widzisz, co mi zrobiłeś? – odparła groźnie, na co Tom
prychnął jej we włosy, całując je leniwie. – Za karę musisz zrobić mi gofry –
uniosła się z filuternym uśmiechem na ustach i zupełnie niewinnym, turkusowym
spojrzeniem ulokowanym w jego własnym w kolorze mlecznej czekolady. Wciąż było
ciemno, ale nie musiała spoglądać, by widzieć ich odcień.
- Ta moja kara jest zupełnie
nieadekwatna do przewinienia, kochanie. Było ci zupełnie przyjemnie, a ja
pokutuję od siedmiu miesięcy z hakiem – jego jeszcze przed momentem beztroski
ton przeobraził się w zmysłowy pomruk. Scarlett przeszedł dreszcz, gdy dłoń
Toma zawędrowała ku wewnętrznej stronie jej ud. Westchnęła rozkosznie, gdy
palce chłopaka posuwały się coraz dalej, jednak kolejne burknięcie w brzuchu
sprowadziło ją na ziemię.
- Ja twoje przewinienie noszę
pod sercem znacznie dłużej – odparła słabo, całując jego tors. – Tęsknię za
tobą – powiedziała już zupełnie poważnie, unosząc się na łokciu i spoglądając
na niego. W rzedniejącym mroku dostrzegła jego zaciśnięte szczęki, a pod
palcami wytyczającymi ścieżki na jego torsie, wyczuła napięte mięśnie.
Wiedziała, co to oznacza. Z westchnieniem pocałowała go krótko. – Fantazjujesz,
Kaulitz – odparła przekornie, zabawnie przekrzywiając głowę.
- Na twoim miejscu
siedziałbym cicho – mówiąc to uśmiechnął się rozbrajająco i leniwie zabrał dłoń
spomiędzy jej ud. – Mają być z dżemem? – powoli odrzucił pierzynę i niechętnie
podniósł się z łóżka.
- Z truskawkowym albo
pomarańczowym – ziewnęła przeciągle, układając się wygodnie w pierzynach.
- Nawet nie próbuj zasypiać,
jeśli wrócę, a będziesz spać, to cię obudzę i zjesz te gofry czy tego chcesz
czy nie – starał się być groźny, jednak przy uśmiechu, który rozciągnął jego
usta na widok brunetki, było to raczej niewykonalne. – Piąta godzina, a ty mnie
wyganiasz z łóżka. Sadystka.
- Nieprawda, bo czwarta
trzydzieści sześć – rzuciła za nim, kiedy powłuczając nogami, wyszedł z pokoju.
*
So many players, you’d think,
I was a ball game.
Leniwie mieszała łyżeczką
parującą kawę, wpatrując się w powstały wir, zupełnie jakby chciała, by ją
porwał i zaniósł, gdzieś bardzo daleko. Była siódma rano, czwartek – pierwszy
dzień jej pierwszego prawdziwego urlopu. W normalnych warunkach za skarby
świata nie podniosłaby się z łóżka o tej porze, ale biorąc pod uwagę fakt, że
za cztery godziny powinna być na lotnisku – również w zupełnie normalnych
warunkach – powinna się ostro spieszyć. Westchnęła ciężko, upijając wreszcie
spory łyk kawy. Ociężale podniosła się z krzesła i mocniej zaciągając supeł
paska podomki, przeszła do sypialni. Wygrzebała z szafy torbę i zaczęła
niedbale wrzucać do niej ubrania. Nie musiała się zbytnio zastanawiać nad tym,
czy pasują do siebie, bo jej t-shirty z reguły pasowały do każdych jeansów,
bluzy również. Coś eleganckiego, w sam raz na ślub, postanowiła kupić już w
Berlinie. Kiedy już niemal skompletowała cały bagaż przypomniała sobie o
imprezie u Scarlett i Toma. Zatrzymała się na moment, nasłuchując. Woda w
łazience wciąż szumiała. Znów zużyje całą ciepłą. Skrzywiła się i wróciła do
swojej szafy. Jeśli chodziło o rzeczy bardziej wystawne, tu zaczynały się
schody. Liv nie posiadała zbyt wielu rzeczy, których nie założyłaby do trampek.
Koniec końców zabrała granatową sukienkę i szpilki w takim samym kolorze.
Zestaw od Chanel. Pierwsze eleganckie rzeczy, które były jej potrzebne tu w
Paryżu. Jubileusz Carine, bankiet – na samą myśl robiło jej się niedobrze, jednak
ku jej zdziwieniu, dzięki tej imprezie przestała zionąć nienawiścią do takich
imprez. Carine określiła ją swoją perełką, objawieniem ostatnich czasów i była
gwiazdką. Przez jeden cudowny wieczór była najważniejsza. Później zaczęły
urywać się telefony. A wszyscy chcieli, by dla nich fotografowała, ale kto przy
zdrowych zmysłach porzuci dobrą posadę w ‘Vogue’, dla jakiegoś ‘Elle’ czy ‘Marie
Clair’? Byłaby hipokrytką, gdyby przyznała, że jej to nie chełpiło. Czuła się
dumna, że jej zdjęcia robią taką furorę, że to co kochała, przynosiło taki
plon. Czuła się ważna. Czuła się potrzebna. Nie niezastąpiona, ale potrzebna.
Carine w codziennych kontaktach była wobec niej oschła, z resztą jak wobec
wszystkich, jednak jeśli dawała jej do zrozumienia swoje zadowolenie, odczuwali
to również wszyscy. Nie szczędziła słów na forum redakcji, jeśli coś wydało jej
się tego godne. Nie tylko w stosunku do Liv, chociaż w większości do niej. W
końcu nie bez powodu długoletni fotografowie pracujący na zlecenie Riotfeld
patrzyli na nią, jakby krzywo. Wciąż się uczyła, rozwijała. Naczelna wysyłała
ją na szkolenia, wernisaże, pilnowała, by Liv uczyła się od najlepszych.
Brunetka nie miała pojęcia, skąd ta troska, ale była jej niezwykle wdzięczna. Spakowała
ostatnie rzeczy. Zostały jej jeszcze kosmetyki z łazienki. Zabezpieczyła
aparat, torbę z nim położyła obok bagażu. Stojąc nad nim zastanawiała się, czy
aby na pewno zabrała wszystko. Szum wody w łazience ucichł. Zamek w drzwiach
skrzypnął i kilka chwil później czuła, jak silne, męskie ramiona oplatały ją
dookoła. Jej ucho musnął jego wciąż wilgotny policzek, zaraz wargi tyczące
ścieżkę pocałunków od kości policzkowych, przez szyję, po obojczyki dotąd
skryte pod połami szlafroka, który w magiczny sposób rozsunął się, a pasek
bezszelestnie opadł na ziemię. Pocałunki mężczyzny – czułe i subtelne – rosiły
jej skórę, a dłonie wkradły się pod materiał szlafroka, zamykając się na jej
nagim podbrzuszu. Opuszki palców szatyna delikatnie muskały jej skórę, budząc w
jej wnętrzu coraz silniejsze mrowienie. Westchnęła z rozkoszą, gdy objęły jej
piersi i stanowczo zamknęły się na nich. Oddychała ciężko, zatapiając się w
jego ramionach, pozwalając by pieścił nagą skórę, pozwalając jej zapomnieć. Po raz kolejny zapomnieć. Jednym ruchem
odwrócił ją przodem do siebie, zsuwając z ramion brunetki puchatą podomkę.
Przycisnął ją do siebie, namiętnie wpijając się w jej wargi. Całował ją
zachłannie, zaciskając dłonie na nagich pośladkach Liv. Jakby w amoku, założyła
mu ręce na szyję, wszczepiając palce w długie włosy. Czuła jego pożądanie.
Jakaś część jej umysłu, jeszcze w pełni świadoma, nakazywała jej przerwać ten
akt pożądania, odrzucić go, kazać wyjść, ale nie potrafiła. Milion myśli
kotłowało się jej w głowie. Jednak żadna na tyle silna, by zmusić ją do reakcji.
- Theo.. – wychrypiała mu
wprost do ucha, gdy niemal brutalnie przypierał ją do ściany. Jego dłonie na
jej piersiach, wewnętrznej stronie ud, wrażliwej skórze podbrzusza, jego
drapieżne pocałunki; za dużo tego, by mogła spamiętać, co zamierzała powiedzieć.
Kręciło jej się w głowie. Zacisnęła dłonie na jego łopatkach, wbijając krótkie
paznokcie w delikatną skórę. Zagryzła dolną wargę, gdy odrzuciwszy ręcznik
oplatający jego biodra, uniósł ją nieco. Rozchyliła uda, oplatając go ciasno
nogami. Stało się. Poruszał się szybko, wnikając w nią głęboko. Jęknęła głośno,
nim wpiła zęby w jego bark. Trwało to sekundę, a może wiek? Trwali połączeni, a
ona w ostatkach świadomości pragnęła wykrzyczeć zupełnie inne imię. Z głośnym jękiem opadł na jej ramię, trzymając
Liv mocno przy sobie. – Theo.. – szepnęła, oddychając ciężko. – Theo –
wydyszała znów, całując jego ramie i szyję. Uniósł głowę, uśmiechając się
zmysłowo. Cudownie mrużył przy tym oczy. Był przystojny, tak bardzo przystojny.
Jego uroda mąciła zmysły. Jedną ręką odgarnęła wilgotne kosmyki z jego czoła.
Uśmiechnęła się i krótką chwilę patrzyła w jego niebieskie oczy. Pocałowała go
jeszcze raz żarliwie, drapieżnie przygryzając jego dolną wargę. Zaśmiał się
gardłowo, gdy wysuwając się z niej, postawił brunetkę na podłogę. Choć naga,
zupełnie bez zażenowania ruszyła ku drzwiom. Nim wyszła, odwróciła się,
taksując go krytycznym spojrzeniem. Spodziewał się kolejnego wstępu, a zastał
ostatni z końców. – Mam nadzieję, że cię nie będzie, kiedy wrócę – odparła
chłodno i zniknęła w łazience. Kiedy pierwszy szok minął, pojął znaczenie jej
słów. Model przeklął siarczyście i ubrawszy się szybko, wyszedł z mieszkania
trzaskając drzwiami. Pomimo szumu wody Liv usłyszała, jak drzwi zamykają się z
hukiem. Przymknęła powieki, pozwalając leniej wodzie chłodzić jej rozgrzaną
skórę. Strużki spływały po jej rumianej twarzy, kiedy dziewczyna gorzko się
rozpłakała. Stała tak i stała, zanosząc się szlochem, a coraz chłodniejsza woda
wreszcie stała się niemal lodowata. Wpuściła do swojego łóżka kolejnego
mężczyznę. Sesja, drink, seks. Nienawidziła
swojej słabości. Nienawidziła siebie za to, że dziurę w sercu próbowała
załatać zupełnie nie pasującą materią. Ale czuła się taka samotna. A oni byli! Byli obok, kiedy potrzebowała poczuć ciepło
drugiego człowieka. Dawali jej miłość. Na godzinę, noc, czy dwie. Oni byli, po
prostu byli, dając tyle, ile ona dawała im. Nie oczekiwali od niej niczego, nie
pytali, znikali równie szybko jak się pojawiali. Było dobrze. przecież tego
chciała. Więc dlaczego coraz bardziej nienawidziła siebie samej? Kiedy
pracowała, w ferworze zajęć, dziesiątkach zdjęć, sesjach, w tłumie ludzi; była
szczęśliwa. Najbardziej jak można, ale kiedy opuszczała studio, bez względu na
to czy sama czy w czyimś towarzystwie, wracała pustka. Chłód, który skuwał jej wnętrze, a ona nie chciała zamarznąć.
Potrzebowała ciepła. Usłyszała jakiś dźwięk, ktoś był w łazience. – Theo,
mówiłam ci, że masz wyjść – odparła, choć nie wydawało jej się, by wracał.
Przełknęła ślinę, uchylając nieco kabinę. Pierre. Odetchnęła, a z drugiej
strony zdziwiła ją jego obecność. Stał wpatrując się w nią powątpiewająco, a w
dłoniach trzymał puchaty ręcznik. – Możesz się odwrócić? – sięgnęła po niego,
jednak mężczyzna stał za daleko.
- Kwiatuszku nie obraź się, ale
to, co zobaczę nie będzie w moim typie – odparł podchodząc bliżej, by sięgnęła
ręcznik i ostentacyjnie odwrócił głowę. Uchylając lekko kabinę, owinęła się nim
szczelnie i wyszła wprost we własne kapcie.
- Co ty tu robisz? – podeszła
do lustra i wytarłszy je, zaczęła rozczesywać włosy. Pierre beztrosko usiadł na
pralce i założył nogę na nogę.
- Słyszałem jak subtelnie
wyszedł pan iks.
- No i co w związku z tym? –
burknęła agresywnie.
- Może nie powinno mnie to
obchodzić, ale..
- Nie powinno – ucięła,
odrzucając do tyłu mokre kosmyki.
- Ale od jakiegoś czasu każdy
twój gość opuszcza w ten sposób twoje mieszkanie i zaczynam obawiać się o
futrynę w drzwiach. No i nie przeczę, o tynk w moim mieszkaniu również.
- Co ty pieprzysz, Pierre? –
odwróciła się gwałtownie, opierając o umywalkę.
- Martwię się o ciebie, Liv.
- Nie ma potrzeby.
- Nie ma? To dlaczego jesteś
cała zapuchnięta? Liv, wydawało mi się, że się przyjaźnimy i jako twój
przyjaciel, czy tego chcesz czy nie, znam cię dosyć dobrze, może nawet lepiej
niż byś chciała. I teraz, w twojej łazience, patrząc na karykaturę ciebie
samej, mogę stwierdzić, że jesteś najżałośniejszą istotą, jaką znam.
- Jakim prawem śmiesz mnie
oceniać! – oburzyła się, szybkim, nerwowym krokiem opuszczając łazienkę. Pierre
poszedł za nią, zostając na korytarzyku, by mogła spokojnie się ubrać. Ubrania
szeleściły, ostro przecinały powietrze, a Liv klęła pod nosem. Kiedy po kilku
chwilach wszystko ucichło, powoli wszedł do pokoju i oparł się o ścianę,
naprzeciw siedzącej na łóżku brunetki. Spojrzała na tą ścianę i skrzywiła się
mimo woli. Oparła ugięte ręce na kolanach i schowała twarz w dłoniach. – Masz
jeszcze dla mnie jakąś naukę moralną? – mruknęła, zastanawiając się, gdzie
zostawiła papierosy. Olśniona wstała z łóżka i udała się do kuchni, a Pierre za
nią. Uchyliła okno i wsunąwszy między wargi jednego camela, odpaliła końcówkę i
mocno się zaciągnęła. Nie patrzyła na Pierra. Uparcie wpatrywała się w coś co w
przyszłości miało być kwiatkami w rabatach na podwórzu. Nalał sobie już lekko
przestudzonej kawy, posłodził i usiadł przy małym, okrągłym stoliku.
- W sumie, to chyba nie –
odparł, gdy odpalała drugiego papierosa. – To twoje życie i twoje decyzje. Ja
po prostu mówię, co widzę. Może nie jestem specem w kontaktach damsko-męskich,
ale widzę, że cierpisz. I to w dodatku nie przez kaprys losu, czy coś w ten
deseń. Sama się ranisz. On tam usycha. Ty usychasz tutaj, wmawiając sobie, że
jeśli co wieczór inny facet będzie grzał ci pościel, zapomnisz.
- Widziałeś go raz. Nic o nim
nie wiesz, a poza tym, skąd możesz mieć pewność, że go kocham?! – oburzyła się,
mocno zaciągając się dymem. Drżały jej dłonie.
- Bo mi o tym powiedziałaś? –
zmrużyła oczy, patrząc na niego, jakby był nie do końca normalny. – Nie
musiałaś mówić: słuchaj, Pierre. Kocham Georga, a on kocha mnie, wiesz?
Wystarczyło patrzeć na ciebie, kiedy opowiadasz o tym, co na jego temat mówiła
ci Scarlett, ile bólu maluje się w tobie, gdy o nim opowiadasz, z jakim
uczuciem wspominasz czas przed przyjazdem tutaj. Malutkie rzeczy, a tworzą
wielki obraz ciebie. Umiem patrzeć i słuchać, Liv. Możesz się okłamywać dalej,
twoja rzecz. Po prostu mam nadzieję, że się wreszcie opamiętasz. On nie jest
Paulem. Nigdy, nawet w jednej setnej nie postąpił jak on. A ty sobie wmawiasz,
że jest inaczej. Boisz się przyznać, że go kochasz, i że ta miłość nie odbiera
ci wolności, przestrzeni życiowej i tych wszystkich rzeczy, które sobie
wyimaginowałaś. Wręcz przeciwnie, dobra miłość uskrzydla i ty o tym wiesz, ale
nie wiem, dlaczego tak zaciekle przeczysz sobie samej. Truję ci tu i teraz, bo
jedziesz do domu. Spotkasz go nie raz – wstał od stolika i podszedł do niej.
Objął ją serdecznie. – Nie zmarnuj tego, dziecino – uśmiechnął się posępnie i
nim ruszył ku wyjściu, ucałował Liv w skroń. Ponownie zatrzymał się w drzwiach,
jakby przypominając sobie o czymś. – Nie wiem, czy widziałaś. Zrobiłem na
drutach sweterek dla maleństwa, przekaż go proszę Scarlett. Pakunek leży na
twojej torbie. Powiedz jej jeszcze, że Hugo robi dla niego huśtawkę. Jeśli nie
będzie okazji, wyślemy pocztą. Do zobaczenia. – kilkanaście sekund później,
kiedy drzwi za nim trzasnęły, została z nią tylko cisza. Nie mając sił dłużej tamować
łez, rozpłakała się, odpalając kolejnego papierosa.
Surrounded by familiar faces without names.
None of them know me or want to share my
pain.
And they only wish to bask in my light,
then fade away.
*
Julie uśmiechała się błogo,
gdy szaroniebieskie oczka Nico bacznie przypatrywały się wszystkiemu dookoła,
uparcie nie pozwalając ostatecznie opaść powiekom. Ssał zachłannie, obejmując
rączką pełną pierś dziewczyny, i wkładał w tą czynność całe swoje
zaangażowanie, które miało uchronić malca przed morzącym go snem. Zmieniła
nieco ułożenie Nico, poprawiając dłoń pod jego pleckami. Synek ssał coraz mniej
zapalczywie, a jego malutkie powieczki unosiły się z coraz większym trudem.
Jedynie jego rączka nieprzerwanie zaciskała się rytmicznie na piersi blondynki.
Drzwi pokoju uchyliły się cichutko, gdy Shie wślizgnął się do środka, a za nim
ostra smuga światła. Zamknął je prędko i niemal bezszelestnie podszedł do Jul.
Uśmiechnęła się szerzej, gdy usiadł obok niej, obejmując ją w talii. Oparł
brodę na jej ramieniu, raz po raz muskając wargami jej szyję i wpatrywał się w
zasypiającego synka. Oczka Nico na moment otworzyły się szerzej, gdy na widok
ojca wydał z siebie niezidentyfikowany dźwięk w przerwie jedzenia. Shie zaśmiał
się cicho, głaszcząc maluszka po brzuszku.
- Nie rozbudź go – szepnęła,
opierając się o tors szatyna. Jeszcze kilka krótkich chwil dziecko starało się
walczyć ze snem, by wreszcie poddać mu się mimowolnie. Julie kołysała synka
jeszcze trochę, chowając się w bezpiecznych objęciach Shie. – Twardy jest –
odparła dumnie. – Zupełnie jak ty – ostrożnie podniosła się z posłania i nucąc
cichutko, podeszła do łóżeczka. Jeszcze krótką chwilę po tym, gdy ułożyła go i
okryła miękką kołderką, delikatnie gładziła dłonią jego pulchny policzek.
Przygasiła światło i powoli, jakby zupełnie bezsilna podeszła do Shie.
Wyciągnął ręce i z czułością usadowił ją sobie na kolanach. Wtuleni zapadli się
w przepastnym fotelu. Cudowna cisza burzona jedynie ich oddechami, silne
ramiona Shie łagodzące trudy całego dnia i Nico śpiący trzy metry dalej. To
wszystko czego było jej potrzeba. Przymknęła powieki, rozkoszując się błogim
spokojem. Delikatny dotyk Shie działał na nią odprężająco, napięcie powoli
odchodziło, skronie nie pulsowały tak bardzo i ból w krzyżach też zmalał.
Odetchnęła ciężko.
- Jesteś zmęczona – bardziej
odparł niż zapytał, czule całując jej włosy. Julie westchnęła z błogością, gdy
zaczął pociągłymi ruchami gładzić jej plecy. Jeszcze bardziej przylgnęła do
jego ciała.
- Nico był dzisiaj nieznośny.
Rozmawiałam z firmą cateringową i byłam w restauracji. Umówiłam się też
ostatecznie z makijażystką i fryzjerką. Ach, dzwonili też z zespołu. Będą mieć
dwie wokalistki i dodatkowego gitarzystę. Pytali czy chcemy jeszcze jakieś
dodatkowe utwory. Powiedziałam, że jutro oddzwonię. Byłam u kwiaciarki
zatwierdzić kompozycje kwitowe. Rozmawiałam z organistą i z księdzem. Umówiłam
nas na ostatnie spotkanie. Muszą być też świadkowie. Odwiedziłam Scarlett i
pojechała potem ze mną kupić strój dla Nico. A wszystko to za nic by mi się nie
udało, gdyby Gustav nie zechciał wozić mnie cały dzień. To naprawdę złoty
człowiek – wyrecytowała na jednym wdechu. –
I nie powiedziałabym, że taki rozmowny – dodała po chwili.
- Przepraszam, Jul. Nie
powinnaś być z tym sama.
- Nieważne. Jakby nie było
masz więcej na głowie. Licencja i ta sprawa… takie rzeczy nie dzieją się dwa
razy.
- Ale nie będę się też drugi
raz żenił – wymruczał wprost w uśmiechnięte usta Julie i pocałował ją czule.
- Spróbowałbyś chcieć –
skubnęła zadziornie paznokciem pierś szatyna. – A zapomniałabym. Kupiłam też w
centrum prezent na nowy dom dla Scarlett i Toma.
- Jesteś aniołem.
- No tak, ale tylko twoim –
odparła zupełnie poważnie i mocno wtuliła się w tors szatyna.
*
Zimna, zimna woda..
Otacza mnie teraz.
Candy pomachała mamie
radośnie, nim zniknęła w gmachu szkoły. Ranie wpatrywała się w niego jeszcze
krótką, oddalając się dopiero, gdy rozbrzmiał pierwszy dzwonek i wszystkie
dzieci zniknęły z dziedzińca. Starając się chronić przed zimnem, pocierała
rękoma ramiona, prędko wracając do auta zaparkowanego przy Bremerstraβe, tak na
wszelki wypadek. Nie chciała, by drogi samochód Billa wzbudzał czyjąkolwiek
uwagę, nawet jeżeli nikt jej tam nie znał. Niemal biegiem dotarła do auta, a Bill,
patrząc na nią, nie mógł się nadziwić, jak taka cudowna kobieta, mogła zmagać
się z takim okrucieństwem losu. Ubrana w zwykłe jeansy i brązowy sweterek, bez
makijażu i włosami związanymi w kucyk, zdawała mu się być ucieleśnieniem
piękna. Efekt psuły jedynie ledwo zatuszowane sińce na szyi i pod okiem. Wsiadła,
zapadając się w fotelu.
- Ale zimno! – potarła
dłonie, pochuchała w nie i już zamierzała ogrzać je między założonymi na siebie
nogami, gdy Bill nonszalanckim gestem zdjął kurtkę i podał ją jej z uśmiechem.
- Powinnaś biec za
samochodem, żebyś nauczyła się, że czasem warto pamiętać o jakimś okryciu.
- Nie pozwoliłbyś mi biec za
samochodem – odparła, jakby przekornie, zapinając zamek pod samą szyję. Kurtka
pachniała nim. Z trudem powstrzymała się, żeby nie przymknąć oczy i po prostu
nie delektować się tą wonią.
- Taaak? A to czemu? –
uruchomił silnik i podkręcił ogrzewanie, nim włączył się do ruchu.
- Bo bałbyś się o mnie –
powiedziała to takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie
i zapięła pas. Bill udawał wielce skonsternowanego i dumającego na jej słowami,
jakby objawiła mu tajemnicę wszechświata.
- Po głębszym zastanowieniu,
dochodzę do racjonalnego wniosku powodowanego niezbitymi faktami oraz osobistym
rekonesansem, iż… – zaczął tonem naukowca, po czym spojrzał na blondynkę,
uśmiechając się ciepło. – Masz całkowitą rację – zatrzymawszy się na czerwonym
świetle, ujął dłoń Rainie i delikatnie musnął wargami jej wewnętrzną stronę. –
Wstąpimy do Starbucksa, kupimy dobrą kawę, wbijemy się w ciemny kąt i
porozmawiamy wreszcie. Nie możemy tego odwlekać w nieskończoność, Rainie – nie
odpowiedziała. Tak jak nie odzywała się, kiedy zaparkował pod Starbucksem i
poszedł po kawę, ani kiedy wjeżdżał na niemal pusty parking kilka przecznic
dalej. Kiedy pod kawiarnią Bill podał Rainie kubki z gorącą latte, nie musiała
już szukać za oknem jakiegoś punktu, w który mogłaby się wpatrywać. Wbiła wzrok
w wieczka.
- Bill – odparła niepewnie,
podając mu kubek. – To nie jest takie proste…
- A myślisz, że dla mnie
jest? Że było od dnia, w którym cię poznałem, w ciągu ostatnich miesięcy, kiedy
grzebałem w rodzinnych brudach twojego męża? Myślisz, że mi jest łatwo żyć ze
świadomością, że prawdopodobnie zawsze muszę rozstać się z miłością mojego życia? Że
sam, z pełną świadomością robię wszystko, by tak się stało? Rainie, czas
ucieka. Dla mnie to nie jest niełatwe, dla mnie to jest cholernie trudne, a
pomimo tego robię swoje. Obiecałaś mi
– odparł z trudno skrywanym wyrzutem.
- Daj mi skończyć – odpowiedziała
z naciskiem. – To nie jest takie proste zostawić wszystko. Bez względu na to,
jakie jest moje życie, ono jakoś się toczy… od dziesięciu lat żyję pod jednym
dachem z człowiekiem, dla którego jestem workiem treningowym i dmuchaną lalą w
jednym. Od dziesięciu lat wpajano mi, że wystarczy drobne odchylenie, a odbiorą
mi ją. Bałam się, dlatego nie poszłam na policję, do prawnika, gdziekolwiek.
Wolałam żyć w tej.. klatce, ale będąc pewną, że nie odbiorą mi dziecka. Byłam
sama, samiutka z tym wszystkim, dopóki nie pojawiłeś się ty – widząc drobne
kropelki na wieczku kubka, zdała sobie sprawę, że płakała. Pociągnęła nosem.
Nie potrafiła spojrzeć na Billa. – Wystarczyło,
że byłeś, bym czuła się wolna. Dzięki tobie wydzierałam życiu okruchy
normalności. Wiem, że często jestem oziębła, zamykam się przed tobą, nie
pozwalam dotykać, ani okazywać sobie czułości, ale nie potrafię inaczej. Wiem,
że jesteś dobry, że mnie nie skrzywdzisz, ale ja zawsze w twoich gestach widzę
Hansa. Mimowolnie pojawia się w mojej głowie i nie pozwala mi, choć odrobinę
zbliżyć się do ciebie, nie tak jakbym chciała. Mówiłam ci kiedyś, że jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało? –
spojrzała na Billa, ocierając łzy rękawem i pociągając nosem. Bill uśmiechnął
się smutno w odpowiedzi. – Prócz Candy. Dlatego nosi takie imię, bo jest
najsłodsza, a Candence brzmi tak dumnie… - uśmiechnęła się przez łzy. – Bill,
ja sobie nie wyobrażam, bym mogła być tam bez ciebie. Samotność doskwierała
mnie przez sporą część życia, więc nie stanowi dla mnie przeszkody, to jak się
nazywam też nie ma dla mnie większego znaczenia, ale… świadomość, że ciebie
może nie być napawa mnie niewyobrażalnym lękiem – odparła dławiąc wybuch
płaczu. Zdjęła wieczko i upiły duży łyk kawy, licząc, że gula z gardła zniknie.
Wzięła głęboki oddech, odstawiając kubek i z trudem znów spojrzała na bruneta.
- Nigdy nie pokocham innej, Rainie. Jesteś pierwszą i ostatnią, chociaż
nigdy tak naprawdę nie mogłem cię mieć. Właśnie dlatego, że tak bardzo cię
kocham, wepchnę cię do tego samolotu choćby siłą. On coś podejrzewa. Mówiłaś mi
to nie raz. Milion razy bardziej wolę, byś ułożyła sobie życie tysiące
kilometrów stąd, niż gdybym miał cię naprawdę stracić – ostrożnie ujął dłoń blondynki
i czule ucałował każdy opuszek. Nie zabrała ręki, ogarnęło ją przyjemne ciepło.
Takie, które pojawiało się tylko w jego obecności. Bill z cichym westchnieniem
przyłożył dłoń Rainie do swojego policzka i jakby z ulgą wtulił się w nią, gdy
subtelnie zamknęła się na jego skórze. – Jestem gotów już nigdy nie poczuć
twojego dotyku, nie usłyszeć twojego głosu, byleby mieć pewność, że jesteś
bezpieczna – mówił, patrząc w jej szklące się oczy.
- Ale ja nie wiem, czy jestem
w stanie… - rozszlochała się, zabierając rękę i skryła twarz w dłoniach.
- Jesteś… – szepnął, choć
pękało mu serce. Z największą gorliwością skłaniał ją do odejścia. Mógł stać
się pokazowym przykładem masochisty. Ona była jak powietrze. Skazywał się
powolną śmierć, odcinając sobie dopływ tlenu. Śmierć, która miała przychodzić
latami. – Pozwól, że coś ci opowiem. Coś, co przekona cię na pewno. Koledzy
Shie bardzo dokładnie wykonali swoje zadanie – Rainie wciąż skulona, spoglądała
na Billa kątem oka, a on delikatnymi, pociągłymi ruchami gładził jej plecy. –
Hans był bardzo nadpobudliwym dzieckiem. To budziło niepokój jego rodziców.
Poddano go szeregowi badań, które wykazały rozwinięte w wysokim stopniu ADHD. Później
okazało się, że to zupełnie inna przypadłość, jednak zanim do tego doszło… Hans
był rozpieszczonym jedynakiem. Dostawał wszystko, czego chciał, nie miał
żadnych granic, dopóki na świecie nie pojawiła się Janna – Rainie spojrzała na
Billa pytająco na wspomnienie siostry Hansa. – Możemy tylko przypuszczać, że
był bardzo wrogo nastawiony do pojawienia się swojej konkurencji. Do tego
stopnia, że po dwóch tygodniach udusił siostrę poduszką. Sprawę zatuszowano, on
został poddany wnikliwej obserwacji psychologicznej, która wykazała ni mniej ni
więcej, niż to, że był nie do końca normalny. Jego rodzice robili wszystko, by
ta prawda nie wyszła na światło dzienne. Taki skandal wydawał się jego rodzicom
końcem ich życia publicznego. Nie próbowali mieć więcej dzieci. Cała ich uwaga
skupiła się na Hansie i utrzymaniu pozorów normalności. Dla jego ojca jako
biznesmana, znaczącego producenta części samochodowych to dyshonor mieć
nienormalne dziecko, bynajmniej w tamtych czasach – słuchała uważnie,
zszokowana i przerażona zarazem. – Postanowili więc zapewnić mu, powiedzmy
alibi na życie, a sobie święty spokój. Pojawiłaś się ty i niechciana ciąża,
skandal na jaki byli narażeni twoi rodzice. Musieli sądzić, że lepiej borykać
się z córką, która wpadła ze swoim chłopakiem, niż z bękartem zrodzonym z
gwałtu na nieletniej. Dla ojca Hansa to była idealna okazja. Podszedł twoich
rodziców, robiąc wszystko, by zapewnić Hansowi, a raczej sobie święty spokój.
Jego syn był uważany za ojca rodziny, a on nie musiał się martwić, że
uciekniesz od niego, kiedy odkryjesz, że jest niezrównoważony, bo zastraszył
cię, będąc niemal pewnym, że nie zaryzykujesz utraty córki. Utrzymanie tych
wszystkich spraw w tajemnicy, łącznie ze śmiercią Janny, było dla niego o tyle
ważne, bo nie mógł pozwolić sobie, by policja uważniej przyjrzała się jego
interesom. Otóż ojciec Hansa, pod przykrywką fabryki części, bawił się w
katalizator. Fabryka nigdy nie przyniosłaby mu takich dochodów. Śpi na
pieniądzach, utrzymuje synalka nieroba ze swoich upranych, a nawet
wykrochmalonych, niegdyś brudnych pieniążków – zironizował. – My wiemy o tym
wszystkim. Nie imiennie, ani ja ani Shie, ani nikt prócz najwyższych organów
policji nie zajmie się tą sprawą. Zeznawać przeciw Hansowi będziesz ty i Candy,
a potem wyparujecie. Zaś nielegalną działalnością jego ojca zajmie się policja,
w czasie niemal równoległym z twoimi zeznaniami. Uwierz mi, wszystko jest
dopięte na ostatni guzik. Ty musisz powiedzieć tak, a potem opowiedzieć
policji, co działo się przez ostatnie ponad dziesięć lat. Od… - urwał,
posyłając Rainie przepraszające spojrzenie. – Od dnia gwałtu po dzień, w którym
trafisz na komendę. Powiesz prawdę i wszyscy
będą chcieli cię słuchać. A potem… potem
będzie dobrze. Zaczniesz nowe życie, dostaniesz dobrą pracę, Candy zostanie
posłana do dwujęzycznej szkoły, policja cały czas będzie nad wami czuwać i
pomoże wam psycholog. Uporacie się z nową sytuacją i mam nadzieję z
przeszłością też. Shie zadba, byście miały do czynienia z najlepszymi
specjalistami – Rainie wyprostowała się i kilka długich chwil wpatrywała się w
Billa. Łzy zaschły jej na policzkach, a podpuchnięte oczy wydawały się
niemiłosiernie zmęczone. Parzyła na niego tak, że odnosił wrażenie, że jej
wzrok przenikał go na wylot. Analizowała dokładnie jego monolog, by
wypowiedzieć jedynie cztery słowa, które zburzyły doszczętnie jego misternie
strzeżoną przed zachwianiem wolę.
- A tobie kto pomoże? – jego wysuszone wargi ułożyły się w –
uchodzący za radosny – uśmiech. Potarł rękoma twarz nie noszącą śladu makijażu
i spojrzał na nią znów.
- Ja sobie poradzę. Mam tu
Toma, Scarlett, która ze swoim wysoce rozwiniętym instynktem macierzyńskim nie
pozwoli, bym zginął. Mam mamę i Gordona, Georga i Gustava, który choć zdaje się
być nieobecny, bardzo mnie wspiera, jest też Liv, choć daleko, ale często
dzwoni i pyta, co u nas. Jest Shie, z którym zaprzyjaźniłem się, nawet nie
wiedzieć kiedy i Jul, która matkowała mi niemal tak, jak robi to Scarlett. Jest
dużo osób, które były i będą przy mnie. Nie musisz się o mnie martwić. Nawet
nie wiesz, ile nocy nie przespałem, zanim podjąłem tą decyzję. Teraz jestem w
pełni świadomy, tego o co tak długo walczyłem. I choć zabierzesz za sobą połowę
mojego serca, wiem, że tak jest dobrze, bo wreszcie zaczniesz normalnie żyć. Będzie dobrze, zobaczysz. Bardziej
martwię się o ciebie, bo będziesz tam sama. Choć jestem pewien, że poznasz tam
wielu ludzi, którzy zapełnią twój świat. Pokochają cię. Bo ciebie nie można nie
kochać, Rainie – odparł z czułością.
- Bill?
- Tak?
- Chciałabym cię przytulić –
nie powiedziała ‘się’. Bo choć niespodziewanie zaczęła odczuwać niepomierną
potrzebę bycia obok niego, teraz miała wrażenie, jakby otworzyły jej się oczy.
Naraz dostrzegła, ile wysiłku kosztowało go każde słowo, które wypowiedział,
jaki był blady i jakby chudszy niż zawsze. Zauważyła, że jego oczy skrzą się
jak zawsze, jaki jest przybity i opadły z sił. Pojęła, ile uczynił przez ten
czas, jak walczył i dokonywał niemożliwego – dla niej. Dotąd cały jego ‘plan’ był składową poleceń i
przewidywanych zdarzeń. Był abstrakcją, teorią zupełną, czymś co tylko
funkcjonowało, jakby w przyszłości. Uświadomiła sobie ogrom czasu, jaki
poświęcił na zorganizowanie tego wszystkiego, ogrom pieniędzy i zaangażowania.
Ogrom wszystkiego, czego nawet do końca nie potrafiła sobie wyobrazić, bo było
zbyt wielkie i zbyt trudne do ogarnięcia umysłem. I nagle zrobiło jej się tak
bardzo przykro. Talk bardzo zabolało ją, jak Bill cierpiał. Jak ofiarował jej
wszystko, co miał, włącznie ze sobą
samym. Nacisnęła klamkę i prędko wysiadła z auta, dobiegając do niego w
chwili, gdy zatrzasnął drzwiczki. Objęła go mocno, nie kryjąc się w jego
ramionach. Przeciwnie, pragnęła skryć go całego w swych objęciach. Bill był
wyższy i potężniejszy od niej, a pomimo tego, gdy szczelnie objęła go
ramionami, pozwalając, by wtulił policzek w jej szyję, miała wrażenie, że był
zupełnie kruchy.
- Bill? – szepnęła. – Zgadzam
się – zamarł, jednocześnie mocniej zaciskając ręce na talii Rainie. – Choć to
zupełne szaleństwo, przerażające mnie bardziej niż całe moje życie u boku
Hansa, zgadzam się – wiedziała, że odmową wyrządziłaby mu największą z krzywd.
A przy tym pojęła, jak wiele racji miał Shie. Tysiące kobiet ginęły katowane
przez mężów, albo dawały milion ostatnich szans, za każdym razem płacąc za niej
boleśniej, a ona otrzymała ta jedną jedyną.
- Naprawdę? – odsunął się na
tyle, by móc spojrzeć w jej miodowe oczy. Oczy, które tak ukochał. Rainie kiwnęła
głową.
- Bill.. ja nie wiem, co
czuję. Chyba nie potrafię dać ci tego, czego tak bardzo, byś pragnął, ale to
nie dlatego, że nie chcę, ale po prostu nie umiem. Nie wiem jak. Jedynym
wyznacznikiem miłości była dla mnie Candy. Nie wiem, jak wygląda inna miłość,
boję się jej. Wiem, że zaraz po niej jesteś mi najważniejszy i tak będzie już
zawsze. Pewnie cię kocham, w jakiś sposób na pewno, ale pewnie sama o tym nie
wiem. Bo jesteś… ciepłem w moim sercu,
jesteś uśmiechem i radością. Jesteś bezpieczeństwem i pewnością, że istnieje
dobre życie. Jesteś moją szansą, nadzieją, jestem wolą i siłą. Jesteś całym
dobrem, które spotkało mnie w życiu. I nie wiem jak sobie bez ciebie
poradzę – głos jej się łamał, ale nieprzerwanie patrzyła Billowi w oczy. –
Jestem ci tak bardzo wdzięczna za każdy dzień, który z tobą spędziłam. Dziękuję
losowi, że cię poznałam, że zesłał mi ciebie. Jesteś moim wybawieniem i nie mam
słów… - urwała, zagryzając wargę. Nie chciała płakać.
- Nie mów nic. Nie potrzeba –
wyszeptał z niekrytą ulgą w głosie, ulgą, która rozdzierała mu serce. Wtulił
nos we włosy dziewczyny, wdychając ich delikatny zapach i przytulił ją mocno,
czerpiąc z tej nieczęstej bliskości. – Będzie
dobrze, zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.
Zimna, zimna woda…