Tytuł: Stanisław Jerzy Lec
Wyrok składał się z trzech słów: nagła śmierć łóżeczkowa.
Schulz z nadmierną dokładnością przedstawił im przyczyny i
możliwe symptomy przepowiadające tragedię. Rozmawiał z nimi długo. Najlepiej,
jak potrafił objaśnił im przyczyny śmierci Liama. Starał się objaśnić im
wszystko delikatnie i klarownie, by nie mieli wątpliwości, że stał się
tragiczny wypadek, a żadne z nich nie ponosi za niego winy. Jednak ile mogą
słowa w obliczu takiej tragedii? Jeśli
wcześniej można było nazwać Scarlett złamaną, tak wizyta lekarza wprawiła ją w
stan odpowiadający najwyższemu stopniu słowa ‘cierpienie’. I chyba właśnie ten
dzień, godzinę, minutę można nazwać tą, która przypieczętowała nieuchronność
przyszłych zdarzeń.
Ani Scarlett, ani Tom, żadne z nich nie miało pojęcia, jak
wielką wagę miało właśnie to, co robili, a raczej czego nie robili, od chwili w
której stracili syna. Patrząc na to wszystko, można by odnieść wrażenie, że początkowo
oboje nie bardzo wierzyli w to, że wszystko co się działo było prawdą. Chyba
nie mieli świadomości, że cisza, która zrodziła się między nimi, nie mogła obyć
się bez skutków. Niestety bardziej niźli mniej tragicznych. Może, gdyby tak było, gdyby wiedzieli, że
milczeniem nie zaleczą ran, każde z nich wyrzekłoby i usłyszałoby słowa,
których tak bardzo pragnęli. Ale co byłoby gdyby…? Tego nie wie nikt.
Tom, zdawałoby się z nadludzkim wysiłkiem, wstawał, co rano,
odsłaniał okna, ubierał się i opuszczał
pokój, by zjeść śniadanie przygotowane przez mamę i wraz z nią oraz Sophie
zajmować się sprawami dotyczącymi pogrzebu i wszystkiego, co z nim związane. Postronny
obserwator zobaczyłby, że za każdym razem spoglądał na zakopane w pierzynach
wątłe ciało, a w jego oczach wykwitał coraz większy smutek. Widziałby też, że
jego ramiona były bardziej przygarbione, a chód ociężały. Nie zobaczyłby w nim
tego szczęśliwego ojca i prawie męża, który był w stanie góry przenieść dla
swej miłości. Nie zobaczyłby tego chłopaka, który wieczory spędzał w
towarzystwie butelki whisky. Zobaczyłby kogoś o wiele bardziej, bardziej,
bardziej smutnego. Zobaczyłby kogoś, jakby obcego, choć zupełnie znajomego.
Zaś Scarlett, nie przesypiając nocy, zwlekała się z łóżka,
lecz tylko po to, by zaciągnąć zasłony i z powrotem zakopać się w kołdrze. Nie
spała, nie wstawała, nie jadła, nie piła i zdawałoby się, że chciała również
nie być. Od dnia śmierci Liama nie wychodziła z łóżka. Stało się jej oazą i
klatką. Przykryta kołdrą po sam czubek głowy nie widziała, nie słyszała, nie
żyła dalej. Trwała w zawieszeniu, w jednej chwili, która zmieniła wszystko. Dla
niej nie było już żadnej następnej. Istniał tylko moment, w którym dowiedziała się, że jej
dziecko przestało żyć. Liczyło się to, że jak sądziła, mogła temu zapobiec. Scarlett
po prostu czuła się winna, jednak nikomu nie pisnęła o tym słowem, bo jak,
skoro nie nic mówiła? Od Schulza dowiedziała się, że kładzenie Liama na boczku,
mogło uchronić go przed zachłyśnięciem, ale też wpłynąć na jego śmierć, a także
to, że jego częste ulewanie niekoniecznie było efektem przejedzenia czy
niepełnym wykształceniem narządów wewnętrznych, a nadmierne pobudzenie i bladość
powinny ją bardziej martwić. Dopowiedziała sobie, że gdyby bardziej
zainteresowała się tą sprawą, jej syn mógłby żyć. Doktor powiedział jej również
wiele innych rzeczy, które zamiast upewnić ją w przekonaniu, że nie ponosiła
najmniejszej winy za śmierć syna, odniosły odwrotny skutek. Każdego dnia milion
razy na nowo przetwarzała przebieg krótkiego życia Liama. Wspominała, jak
płakał, gdy go coś bolało, jak się śmiał i jak jej się wydawało, był radosny,
jak wiele rzeczy mogła, powinna wiedzieć, a nie wiedziała. Winiła się, że
starała się zbyt mało. Uważała, że była złą matką, skoro dopuściła do śmierci
swojego dziecka. Nie przyszło jej jednak do głowy, że wcześniej nie miała
możności wiedzieć pewnych rzeczy. Była kompletnie rozsypana, wciąż brała leki
przepisane przez Schulza, była otępiała i nie do końca rejestrowała
rzeczywistość. Czasem zasypiała, choć tylko na trochę. Niespokojnie i płytko,
ale wtedy przynajmniej nie myślała. Wyłączyła się z życia. Otumaniona
medykamentami o potrzebie urządzenia pogrzebu pomyślała dopiero, gdy mama i
Liv, niemal siłą wyciągnęły ją z łóżka i zmusiły, by na niego poszła. To
wpędziło ją w jeszcze większe poczucie winy. Media nie odstępowały ich na krok.
Wypełnili cmentarz, ochrona z trudem opanowała sytuację i wystawali pod ich
domem, pomimo upływającego czasu, a wszystko dlatego, że Scarlett O’Connor nie
pokazała się ani na chwilkę. Kiedy opuszczała dom, wsiadła do auta pod samymi
drzwiami, a ciemne szyby czyniły ją niewidzialną. Spekulowano, że może zaczęła
pić, ćpać, a może wpadła w depresję i przebywa w specjalistycznym ośrodku.
Mówiono o niej najróżniejsze rzeczy, obfotografowywano ich dom, usiłowano
dostać się na teren posesji, a wszystko po to, by wedrzeć się do ich
prywatnego, przepełnionego bólem świata. Jednak ona o niczym nie miała pojęcia,
bo nie czytała gazet ani nie oglądała telewizji. Ba, Scarlett nawet nie
wyglądała przez okno. Jej życie kręciło się wokół wyrzutów wobec siebie, łez,
snu, sporadycznych wycieczek do łazienki czy kuchni, gdy organizm zmuszał ją do
tego, by coś zjadła. Nie miała pojęcia, że za każdym razem, gdy wychodziła z
pokoju, do serca Toma napływała nadzieja. Był gotów położyć świat u jej stóp,
gdyby tylko dała mu jeden znak. Bo przecież przez cały ten czas, walczył o nią.
Prosił, by wróciła do niego. Błagał ją. Błagał, by nie zostawiała go samego,
zupełnie jak wtedy, gdy był przy niej, kiedy umarł Nico. Scarlett zawsze tylko
płakała i nawet nie spoglądała na niego. Odwracała się od niego fizycznie i
psychicznie. Po wielu bezskutecznych próbach, wyciągnięcia jej z łóżka poddał
się. Nie pomogły też słowa mamy, ani Liv. Scarlett nie słuchała nikogo. Nawet
siebie.
Ta sytuacja była o tyle przykra, gdyż obie strony
interpretowały ją inaczej. Scarlett nie potrafiła spojrzeć w oczy Tomowi,
winiąc się za ból, jakiego oboje doświadczali. Zaś Tom i ich bliscy, sądzili,
że Scarlett zrezygnowała, że poddała się, że zamknęła się w swoim cierpieniu,
tak jak zrobiła to, gdy straciła ojca. Każde z nich liczyło, że uda im się
wyrwać ją z tej otchłani ciemności. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by
powiedzieć jej, że śmierć Liama to nie jej wina.
Tom był zmęczony. Zmęczony tym, że sam musiał zmagać się ze
stratą syna. Zmęczony widokiem Scarlett zakopanej w pościeli. Zmęczony tą
sytuacją. Zmęczony łudzeniem się, że ‘jakoś to będzie’. Nie mogąc znieść
przebywania w jednym pomieszczeniu z karykaturą kobiety, którą tak kochał,
przeniósł się do innej sypialni, gdzie patrząc na ich wspólne fotografie,
starał się znaleźć w sobie siłę, by nie sięgnąć znów po butelkę. Odnalazł ją,
jednak na papierosy już jej nie wystarczyło. Nie przejmując się tym, że zielone
ściany stracą świeżość, palił w pokoju, uczyniwszy z niego swoje małe
mieszkanie. Jadł tam, odpoczywał, komponował, spał. Dom był dla niego samego
zbyt wielki. Cisza sprawiała, że wariował. Zaś w zielonej sypialni czuł się
trochę lepiej. Nabałaganił, naznosił mnóstwo rzeczy, więc nie było echa, nie
było pusto. Z okna rozpościerał się ładny widok na ogród, na część obsadzoną
drzewami owocowymi. Lubił tam spoglądać. Podczas jednego z gorących, lipcowych
dni zaniepokoił go widok jabłoni. Zbiegł do ogrodu i kiedy spojrzał na nią z
bliska, przekonał się, że uschła.
Przestraszył się, bo to liche drzewko znaczyło przecież tak wiele. Pobiegł do
Scarlett, by prosić ją znów, by wróciła.
Spojrzała na niego wówczas przekrwionymi, spuchniętymi oczyma, z których zionął
smutek i po kilku milczących chwilach po prostu rozpłakała się i wtuliła w
poduszki, a on zrezygnowany odszedł, nie potrafiąc zrobić nic więcej. Tak było
już zawsze. Nie pamiętał, kiedy ostatnio rozmawiali, a po dziesiątkach nieudanych prób poddał się. Pozwolił ciszy kwitnąć. Zielona
sypialnia była jedynym miejscem w domu, gdzie potrafił być dłużej niż pięć
minut. Może dlatego, że była jedną z wielu gościnnych, do których wcześniej nie
przykładali wagi? Stworzył tam kilka piosenek, w których Bill na wstępie się
zakochał, ale nie umiał ich zaśpiewać, nie umiał ich oddać, więc Tom nie był
pewien, czy kiedykolwiek ujrzą światło dzienne. W ogóle w domu bywał najkrócej,
jak było to możliwe. Coraz częściej zostawał na noc u Billa, nie wiedział, czy
Scarlett zauważała różnicę. Nie był pewien, jak długo wytrzyma taką sytuację. Z
nią było coraz gorzej, a on nie potrafił jej pomóc. Miłość już nie wystarczała.
On sam też potrzebował wsparcia. Nie takiego od Billa czy
mamy. On potrzebował wsparcia od niej, bo tylko ona mogła go zrozumieć. Tylko
razem mogli sobie z tym poradzić. Ale z jakiegoś powodu nie chciała. Może go
obwiniała? A może łatwiej jej było zamknąć się w swoim kokonie i siedzieć w
nim, tylko pytanie jak długo tak można? Dziesiątki razy przechodził obok jej
drzwi i słyszał jak zanosiła się płaczem, ale nie potrafił wejść i po prostu
jej przytulić. Nie wiedział, dlaczego tak się działo. Coraz więcej ich
dzieliło, każdy kolejny pełen ciszy dzień. Nie umiał już nawet przy niej być i
choć tak bardzo chciał, za każdym razem, gdy stawał pod jej drzwiami, odchodził
nim zdążył nacisnąć klamkę. Słyszał jej płacz i pełen ból szept, a odchodził. To
było w nim. Blokowało go.
Bał się. Bał się tego, co nadejdzie i czuł, że to nie będzie
dobre.
*
Drzwi otworzyła starsza kobieta. Jakież było jej
zaskoczenie, gdy zamiast… kogokolwiek ujrzała piękną, rudowłosą kobietę o
przyprawiającej o gęsią skórkę prezencji. Isobel specjalnie na tą okazję
założyła beżową klasyczną sukienkę z ostatniej kolekcji Chloe i piękne zamszowe
szpilki na platformie od Yves Saint Laurent, zaś torbę zdobił znaczek Louisa
Vuitton’a. Isobel dopilnowała, by kobieta otwierająca jej drzwi skromnego
domku, wszystko to dokładnie zobaczyła. Zdejmując okulary, śmignęła jej przed
oczami symbolem Dolce&Gabbana.
- Isobel Bieglow Parker. Moje nazwisko zapewne nic pani nie
mówi, ale zapewniam, że niebawem będzie przebrzmiewać w pani najpiękniejszych
snach. Pragnę widzieć się z pani córką.
*
Od pogrzebu Liama zaczęto odprawiać za niego msze. Od
Sophie, Liv, Shie’a i Julie, od Gustava i Georga z rodzinami, a nawet od
Simone, która nie była specjalnie wierząca ani praktykująca tym bardziej, za
bratanka modlił się też Bill. Co wydawałoby się niemożliwe, Tom modlił się
najgorliwiej. Może nie tyle modlił się, co prosił Boga, w razie gdyby istniał,
by pomógł mu ocalić i siebie i Scarlett, skoro Liama już nie mógł, by dał im
choć odrobinę pocieszenia, by ona je otrzymała. W szczególności ona. Wśród
wielu nabożeństw, które odprawiono – swoją drogą, głównie ze względu na nią, -
brakowało jednak intencji od rodziców. Scarlett, jeśli jakimś cudem udało im
się wyciągnąć ją do kościoła, całe nabożeństwo spędzała na klęczkach, szepcząc
niezrozumiale i gorzko płacząc, a Tom nie chciał być sam i w tym. Wciąż czekał.
On, zdeklarowany niewierzący, zaczął chodzić do kościoła, pociągając za tym
całą swoją rodzinę. W jego mniemaniu dokonał się taki tyci, tyci cud, za sprawą
ich malutkiego syneczka. A ona tego nie widziała, choć w jakimś stopniu najpierw
zaczął robić to dla niej, dopiero później zdał sobie sprawę, że te rozmowy
naprawdę mu pomagały. Tom był z siebie dumny. Od śmierci Liama minęły prawie
dwa miesiące, a on nauczył się wstawać co rano bez duszącej klatkę piersiową
potrzeby wypłakania morza łez. Chyba wziął się w garść. Nauczył się też, jak
żyć z cierpieniem. Może nie szło mu fantastycznie, ale zdarzyło mu się
uśmiechnąć, gdy Georg opowiadał o swoich podbojach serca Liv. A zatem wstawał
co rano, szykował śniadanie, jadł je, popijając kawą, robił porządki, bawił się
z psami i jechał na próbę, do Billa, czy gdziekolwiek, chcąc zachować choć
pozory normalności. Ani razu nie sięgnął po butelkę. Nie sam. Nie tak. Czasem
wypijali z chłopakami kilka piw, ale nie niosło to za sobą żadnych dewiacji.
Znów palił, ale nie musiał dbać o zdrowie Scarlett i maleństwa, więc czemu
miałby sobie odmawiać? Nagrywali. Ta płyta miała w sobie coś innego niż
poprzednie. Miała w sobie dozę smutku, której nie zniwelowałaby nawet
najżwawsza piosenka, więc pozwolili owej nucie brzmieć. W końcu składowymi tego
krążka byli oni sami. Tom lubił te godziny w studiu. Zupełnie, jakby się
wyłączał i żył innym życiem. Zupełnie, gdyby nie czekała na niego pustka. Zupełnie,
jakby to wszystko się nie zdarzyło.
Dlatego kilkakrotnie wybrał się do Loitsche. Oczywiście informował
o tym Scarlett, ale ona nie reagowała. Zamykając za sobą drzwi, słyszał jak
zanosiła się szlochem, ale nie umiał tam wejść i siłą zmusić ja, by wzięła się
w garść. Nie mógł zostać. Nie potrafił. Przepaść między nimi rosła, a on nie
znał drogi, by ją pokonać. Męczyła go ta sytuacja, dusiła, zabijała. Nie
potrafił pomóc Scarlett, ani sobie. Nie potrafił zmienić tego, że oni zacierali
się, jak ślady Liama w domu, że
marnieli, jak drzewko, które miało być symbolem ich początku. W Loitsche
pomagał mamie i Gordonowi. Przesiadywał w domku na drzewie i myślał. Spotkał ją
kilka razy, ale na początku to nie miało najmniejszego znaczenia.
Do domu wracał z nadzieją, że zastanie Scarlett w salonie, w
kuchni, gdziekolwiek, że okaże się, że doszła do tego, by wziąć się w garść, że
wreszcie zechciała do niego wrócić. Gdy otwierał drzwi, witała go cisza i
pogaszone światła. I za każdym razem uświadamiała sobie, że nic już nigdy nie
będzie takie samo.
W dwudzieste urodziny Scarlett miała odbyć się ostatnia z
zarezerwowanych mszy za duszyczkę Liama. Sophie i Liv, która dopiero co wróciła
z Portoryko, siłą doprowadziły Scarlett do porządku. Liv załamała ręce widząc
siostrę – dosłownie – zapuszczoną, zrobiły to, na co Tom nie miał odwagi.
Wtargnęły do jej pokoju, pootwierały okna i zaprowadziły ją do łazienki.
Dopilnowały ją w kąpieli; kiedy Sophie dopasowywała sukienkę Scarlett –
straciła na wadze tyle, że jej wszystkie rzeczy stały się za duże przynajmniej
o dwa rozmiary, - Liv zajęła się wypiłowaniem jej paznokci, rozczesaniem i
odżywieniem skołtunionych i zaniedbanych włosów, a później pofarbowaniem ich.
Czego jak czego, ale tego Scarlett pilnowała zawsze, bo za nic nie chciała, by
jej naturalny słoneczny blond przypominał jej o przeszłości. A teraz wyglądała,
jak karykatura niej samej. Nigdy nie było tak załamana, nigdy nie była tak
upadła, by nie znaleźć w sobie choć cienia siły, by iść dalej. Matka i siostra
były tym szczerze zmartwione. Mogły co dzień na siłę wyciągać ją z pokoju, ale
co z tego, bo prędzej czy później i tak wróciłaby do pokoju, zasłoniłaby okna i
zakopała się w pierzynie. Nie tędy droga, a po innej ani śladu. Marniała w
oczach. Nie szczędziły jej kazań, a ona poddała im się niczym lalka, byleby
mieć z głowy i odzyskać spokój. Spokój, którego nie zaznała od kilku tygodni.
Nie lubiła wychodzić z domu, gdyby nie były to wyjścia do kościoła, nie
pozwoliłaby się z niego wyciągnąć. Może nie pojawiała się w kościele, co
niedzielę, ale modlitwa za synka pomagała jej nie zwariować. Upatrzyła sobie w
tym jedyną możliwość odkupienia swoich win, swojego zaniedbania. Jednak bardzo
przeszkadzało jej w tym to, że musiała wychodzić z domu. Czuła się taka
widoczna, taka wyróżniająca się, taka skupiająca uwagę, gdy chciała zniknąć.
Nie chciała pokazywać się publicznie. Przejazd między dziennikarzami napawał ją
lękiem, kuliła się na siedzeniu, pomimo przyciemnianych szyb samochodu. Tak
bardzo się bała. Przerażały ją krzyki, pukanie w szyby. Nie potrafiła spojrzeć
nikomu w oczy. Nawet paparazzi. Chciała tylko schować się w swoim pokoju.
Chciała wejść pod kołdrę i zniknąć. Doskonale wiedziała, że raniła swoich
bliskich, ale czuła się zbyt winna, by wrócić do normalnego życia. Bo przecież
ono nie mogło być już normalne. Dlatego najbezpieczniej było w ciszy jej
pokoju. Tam nikomu nie mogła wyrządzić już większej krzywdy. Wiedziała, że
kiedyś przyjdzie dzień, w którym będzie musiała opuścić pokój, ale liczyła, że
do tego czasu wymyśli, jak zadośćuczynić najbliższym swój błąd. A najbardziej
pragnęła, by wybaczył jej Liam. Wierzyła, że był już aniołkiem i to ją odrobinę
pocieszało. Choć i tak nie przeżywała chwili, w której cierpienie nie spalałoby
jej od wewnątrz. Niewypowiedziana tęsknota, ból, utrapienie jączyło się w jej
sercu niczym najgłębsza rana. Boleść matki po stracie dziecka jest
niewypowiedziana, a gdy potęguje ją poczucie winy, nie znajdziesz większego
przejawu cierpienia. I ona tak właśnie się czuła, a choć za każdym razem
znikała w swoim pokoju i nie wypowiadała jednego słowa, wołała o pomoc.
Najgłośniej, jak jej zbolałe serce było w stanie.
A wystarczyło tak niewiele.
Dlatego postronny obserwator widząc tą dziewczynę, nie
uwierzyłby, że to ta sama, którą uznano za najbardziej utalentowaną wokalistkę
dekady. Nie uwierzyłby, że ta przerażona, drobna osóbka, to ten sam wulkan
energii, ta sama dusza towarzystwa, której obecność wystarczyła, by dane
przedsięwzięcie było udane. Nie uwierzyłby, że to ta sama piękna i zmysłowa
kobieta, która zbierała ze sobą każde męskie spojrzenie i kobiecą zazdrość,
wyglądając najzupełniej zwyczajnie. Nie uwierzyłby, że to ta sama dziewczyna,
która z uśmiechem i należytą uwagą poświęcała czas fanom oraz tym, którzy o to
zainteresowanie prosili. Tegoż dnia, widząc Scarlett O’Connor, ujrzałby cień
człowieka; wychudzone słabe ciało, poszarzałą twarz i puste oczy. Nie było tam
gwiazdy, nie było idolki, była tylko matka opłakująca śmierć dziecka, była
dziewczynka, która niemym krzykiem błagała o zdjęcie z niej ciężaru poczucia
winy.
Ksiądz modlił się i za nią. W dniu urodzin. Słysząc te słowa
uderzyło ją to, jak wiele upłynęło czasu. Trzeci czerwca, to dzień, który
zakończył jeden z najszczęśliwszych etapów jej życia. Trzeci czerwca przyniósł
tylko nicość, tylko pustkę i cierpienie. Wcześniej miała wszystko; cudownego
mężczyznę, zdrowe dziecko, świat u swoich stóp, a teraz została z niczym. Nic
już nie było pewne, bo nawet Tom wymykał jej się z rąk. Nie walczył, ale to ona
pozwoliła mu przestać…
Musiała coś zjeść. Nie
jadła od… sama już nie wiedziała kiedy. Było jej niedobrze, a żołądek ściskała
niewidzialna klamra. Nie miała już nawet czym przełykać. Musiała zejść na dół.
Ostatkiem sił zwlokła się z łóżka, znów nie spała, tabletki jedynie ją
otumaniły. Zauważyła, że przestawały działać. Na chwiejnych nogach zeszła na
dół. Promienie ostrego, wieczornego słońca wpadały do salonu przez ogromne
okna. Zobaczywszy go na tarasie, nie mogła tak po prostu iść do kuchni. Poza
zdawkowymi półsłówkami nie rozmawiali od tak dawna. Tom do niej mówił, lecz ona
nie potrafiła odpowiedzieć. Stanęła u wejścia do salonu i po prostu patrzyła.
Jeszcze miesiąc wcześniej Tom krążył po nim tuląc Liama do snu, ona bawiła się
z nim na puchatym kocu pełnym zabawek, po którym nie było już śladu. Liam
istniał tylko jako wspomnienie. Żył na fotografiach i w ich sercach. Ta świadomość
wycisnęła z niej kolejne łzy. Nie sądziła, że jeszcze była w stanie płakać.
Stała i łkała, podtrzymując się framugi. Było jej tak bardzo słabo. Obraz
rozmywał jej się przed oczami, ale i bez jego pełni była w stanie dokładnie
opisać obraz, który ujrzała. Tom siedział na tarasie, w jednym w wiklinowych
foteli. Był wygodnie rozparty, wyciągnął przed siebie nogi skrzyżowane w
kostkach, a psy posłusznie leżały tuż przy nim. Ubrany w jej ulubioną flanelową
koszulę w kratę, rozmiękczył ją jeszcze bardziej. Palił. Tak dawno nie widziała
go z papierosem. Był zamyślony i taki osamotniony. Kilkudniowy zarost dodawał
jego twarzy ostrości. Był jej tak bliski, ale jednocześnie dostrzegła w nim coś
obcego. Coś, co spotęgowało jej strach. Tom cierpiał przez nią. Gdyby była
lepszą matką, jej chłopcy byliby szczęśliwi. Pociągnęła nosem, zbyt głośno, by
tego nie usłyszał. Tom odwrócił się gwałtownie i dostrzegłszy ją, zgniótł
niedbale papierosa w popielniczce i mało co nie depcząc psów, wbiegł do salonu.
Zatrzymał się kilka metrów od niej, jakby niepewny, czy mógł uczynić kolejny
krok. Pełen nadziei i obaw, zostawił jej wybór. A ona opuściwszy wzrok, stała
wpatrując się w swoje bose stopy. Chciała niezauważona zabrać tylko coś do
jedzenia, a przez swoje nieopanowanie doprowadziła do kolejnej przegranej
konfrontacji. Tak bardzo chciała wszystko powiedzieć Tomowi, tak pragnęła, by
ją przytulił, by razem przez to przeszli, by nauczyli się od nowa żyć, ale nie
mogła. Poczucie winy było w niej zbyt silnie zakorzenione, by mogła spojrzeć mu
w oczy. By mogła spojrzeć komukolwiek.
- Scarlett. Scarlett,
kochanie – szepnął, a ona miała wrażenie, że znów pęknie jej serce. W jego
głosie brzmiał ból. Ból, który ona mu przysporzyła. – Stało się coś? Przyszłaś
do mnie? – wycofała się nieco, kręcąc przecząco głową.
- Ja tylko… do kuchni
– odpowiedziała cicho.
- Scarlett, ale tak
nie można. Dlaczego zostawiasz mnie samego? Dlaczego, tak się dzieje? Ja już
nie mam siły chodzić i prosić cię, byś wróciła. Pamiętasz, jak było po śmierci
twojego taty? Wróciłaś do mnie, zaufałaś mi. Teraz też możesz. Przecież nic się
nie zmieniło. Wciąż musimy się kochać, żeby żyć – odrzekł cicho, acz z
przekonaniem..
- Jak możesz mówić, że
nic się nie zmieniło? – zapytała zbolałym tonem, odwracając się i niemal
biegiem pędząc do kuchni.
- Nic między nami… -
odpowiedział sam sobie. Ramiona znów mu opadły, zwiesił głowę i schował ręce do
kieszeni. Po raz kolejny przegrał z czymś silniejszym od nich wszystkich. Nim
zdążył się odwrócić, usłyszał ociężały, nierówny tupot stóp na schodach, a nim
zniknęła na piętrze, jego uszu doszedł kolejny wybuch płaczu. Nie poszedł za
nią. Nie umiał już do niej mówić. – Nie możemy się nie kochać, Maleńka.
Przecież możemy mieć jeszcze kilkoro zdrowych dzieci, przecież może być dobrze,
ale nie możemy się nie kochać… - odparł do siebie, siadając w fotelu i
odpalając kolejnego papierosa.
Szkoda, że nie powiedziałeś tego na głos, Tom.
Schemat powielił się
znów. Tom pojechał do kościoła z Billem i rodzicami, a Scarlett została
wywleczona z domu przez mamę i Liv. Jak zwykle całą mszę spędziła na klęczkach,
postrzegając wszystko przez zasłonę łez. Wszyscy przywykli, że tak właśnie
odbywała każde z nabożeństw - zalana łzami,
na klęczkach, szepcząc gorączkowo niezrozumiałe słowa. Ksiądz modlił się też i
za nią, z okazji jej dwudziestych urodzin, by wstąpiły w nią wiara i siła, by
otrząsnęła się z tragedii. Bliscy nie byliby pewnie, czy słyszała to, gdyby nie
rozpłakała się jeszcze bardziej.
Kiedy tylko przekroczyli próg domu, dziewczyna od razu
popędziła na górę, by jak najszybciej zaszyć się w pokoju. Tom odprowadził ją
smutnym wzrokiem, by zaraz przenieść go na gości.
- W sumie, czego ja się spodziewałem? – wzruszył ramionami i
gestem pokierował ich do głównej jadalni.
- Usiądź, Tom. Podamy z Liv do stołu – Sophie uśmiechnęła
się pokrzepiająco i poklepała go po ręce. Zajął miejsce u szczytu stołu.
Scarlett zawsze siadała przy nim, kiedy jadali w tym pokoju, nigdy przy przeciwległym
krańcu stołu. Teraz to miejsce było puste. Z ciężkim westchnieniem objął
spojrzeniem pokój. Zaprosił tu wszystkich. Mamę, Gordona, Billa, Liv, Shie’a,
Julie i oczywiście Nico, Sophie i Dominika,
Georga z rodzicami i Gustava z rodzicami i Francescą. Wszyscy oni trwali
przy nim, przy nich od dnia pogrzebu, bywali na każdym nabożeństwie, pomimo, że
większość z nich nie była praktykująca. To była taka strasznie dziwna sytuacja.
Był im wdzięczny i korzystając z okazji urodzin Scarlett, pomyślał, że taki
wspólny obiad nie byłby złym pomysłem. Naiwnie łudził się, że ona jednak
zostanie. – Wiem, że mówiłem to już nie raz, ale dziękuję wam za to, że
jesteście. Szczerze miałem nadzieję, że ona też wreszcie zechce.
- Scarlett się otrząśnie. Wydaje mi się, że potrzeba jej
impulsu, czegoś co nią wstrząśnie i otworzy oczy – Sophie postawiła na stole
miski z sałatkami i spojrzała na Toma. – Widzisz, moja córka jest do mnie
bardziej podobna, niż sądziłam przez te wszystkie lata. Widziałam w niej Nico,
ale tak naprawdę charakter ma po mnie. Pewnie dlatego było nam tam ciężko. W
każdym razie, kiedy odszedł… - posłała Dominikowi krótkie spojrzenie i zbyła
machnięciem reki wilgotniejące oczy. – Kiedy odszedł, mój świat upadł zupełnie.
Tkwiłam w niebycie kilka ładnych tygodni, dopóki nie uświadomiłam sobie, że
życie toczy się dalej. Do dziś nie wiem, co sprowadziło mnie na ziemię. To była
chwila, a wszystko wydało się już inne. Może to było pojawienie się mojej
matki, a może jedno ze spojrzeń moich córek. Musisz być cierpliwy, Tom.
- Głupio mi, przepraszam. Myślałem, że… – wypalił i oparłszy
na stole ugięte w łokciach ręce, potarł twarz dłońmi. – Nie wiem, co się dzieje
i nie ogarniam tego, szczerze mówiąc. Od prawie dwóch miesięcy mam wrażenie, że
coś przeoczyłem, że jej zachowanie to też moja wina, że nie zrobiłem
wszystkiego, by jej pomóc.
- Ależ synku, nie na wszystko masz wpływ. To, co siedzi w
Scarlett, jest jedną z tych rzeczy, które dzieją się poza twoją mocą.
- Mamo, powiedz mi, jak mam nie doszukiwać się przyczyn,
kiedy od prawie dwóch miesięcy ona nawet na mnie nie patrzy! – posłał matce
bezradne spojrzenie, z trudem powstrzymując się, by nie uderzyć rękoma w stół.
– Kiedy pytam, kiedy proszę, nie odpowiada, więc skąd mam wiedzieć, czy mnie
nie wini, czy w jej mniemaniu śmierć naszego syna nie jest moją winą. Za każdym
razem, kiedy staram się do niej przemówić wybucha płaczem na mój widok!
Straciliśmy syna. Tamtego wieczoru to ja go usypiałem, to ja zaniosłem go do
kołyski i to ja sprawdzałem, czy wszystko jest okej. To ja widziałem go po raz
ostatni, kiedy jeszcze żył. Zaklinam się na wszystko, co kocham, że kiedy
wychodziłem, on oddychał! Ale powiedz mi, jak mam nie myśleć, że mnie nie wini,
jeśli… - wziął głęboki oddech, czując jak wzburzone emocje napełniają jego oczy
łzami. – Nie macie pojęcia, ile razy błagałem ją, by do mnie wróciła, by choćby
na mnie spojrzała. W końcu przestałem i nie wiem, do czego to wszystko
prowadzi, ale wiem, że mam dosyć – wstał gwałtownie z krzesła i skierował się
do wyjścia. – Częstujcie się, ja zaraz wrócę.
W pokoju znów panowała ciemność. Zasłony były niedbale
zaciągnięte, jednak na tyle by nie przepuszczały ni smugi światła. Rozejrzał
się dookoła. Panował tam jeszcze większy bałagan, niż ten który widział, gdy
był u niej poprzednio. Kilka poduszek leżało zrzuconych na podłodze, jakieś
ubrania plątały mu się między stopami, gdy próbował przejść, a pierzyna, w
której zakopała się Scarlett sfałdowała się tak, że ledwo ją było widać. Nie
trudziła się nawet, by zdjąć elegancką sukienkę. Jedynie wysokie szpilki
zostały rzucone u podnóżka. Leżała w poprzek z twarzą wciśnietą w poduszkę.
Zastanawiał się, jak ona oddychała. Obszedłszy łóżko, odłożył na materac
poduszki blokujące mu drogę i przysiadł po swojej stronie. Nie odezwał się słowem,
bo nie miał pojęcia, co powiedzieć. Oparł łokcie na kolanach i schował twarz w
dłoniach. Przerażała go ta sytuacja. Przerażała, go ta cisza.
Na cmentarzu zebrało
się mnóstwo ludzi. Niemal połowę z nich stanowili dziennikarze, których
natarczywość z trudem została poskromiona przez ochronę. Trudno było im
przeżywać ten tragiczny moment w jakkolwiek pojętym spokoju, gdy za plecami
wciąż słyszeli strzelanie fleszy i relacje reporterów.
Tom obejmował Scarlett
ramieniem w talii. Nie tylko z czułości, głównie dlatego, że gdyby pozwolono
jej stać samej, upadłaby. Schulz naszprycował ją lekami uspokajającymi, tak by
była w stanie przejść przez całą ceremonię we względnym stanie. W kościele
szlochała zaledwie kilka razy, zaś na cmentarzu łkała bezgłośnie, cichutko
szepcząc ‘mój synek, mój synek, mój synek’. On nie miał wyboru, jak nie
pozwolić sobie na słabość. Choć nie raz czuł jak ogromna gula ściskała mu
gardło, choć miotała nim tak nieopisana żałość, nie poddał się. Stał twardo,
pewni podtrzymując ją ramieniem, bo wierzył, że ona wreszcie podtrzyma i jego.
Z chwilą, gdy mały
grób ich synka został zasypany ziemią, goście – ci bliscy i zupełnie obcy,
koledzy z branży i inni, którzy chcieli być z nimi w tej chwili – zaczęli
podchodzić i składać im kondolencje. Tom nieustannie podtrzymywał Scarlett,
ściskając wiele dłoni i przyjmując wiele słów współczucia. Scarlett ze wzrokiem
utkwionym w kopczyku, myślami była gdzieś zupełnie indziej. Czasem tylko
skinęła głową, gdy czyjeś słowa faktycznie jej dobiegły.
Obojgu wydawało się,
że najgorszym momentem w ich dotychczasowym życiu był ten, w którym stracili
synka, jednak mylili się. Najgorszym był ten, w którym spoczął w ziemi. Wówczas
dotarło do nich, że to, co się stało, było wieczne i nieodwracalne.
Widok trumienki
zsuwanej na linach do ciemnego dołu, miał już chyba na zawsze pozostać w jego
pamięci. I co najdziwniejsze, w tejże chwili nie potrafił myśleć o niczym
innym, jak o tym, czy jego chłopcu było dobrze tam, gdzie teraz był.
Ona o tym nie mówiła,
a on bał się nawet pomyśleć, ale oboje czuli, że coś – nie wiedzieli co –
właśnie bezpowrotnie dobiegło końca.
Wiedziała, że ktoś wszedł do pokoju, ale podduszenie się
poduszką było tak zajmującą czynnością, która zwracała jej myśli na tor inny
niż milion tych niechcianych, że nie była w stanie przerwać. A może po prostu
wiedziała, że to Tom. Nie wiedziała, ile minęło czasu. Ona wtulała twarz w
poduszkę przesiąkniętą jej łzami, a Tom siedział w milczeniu.
Nieśmiało przesunęła dłonią po fałdach kołdry, przyciskając
ją nieznacznie do materaca, tak by jednym okiem móc mu się przyjrzeć. Turkusowa
tęczówka błysnęła w półmroku, bacznie lustrując przygarbioną postać Toma.
Delikatnie masował opuszkami skórę głowy, sunąc nimi między warkoczykami w te i
z powrotem. Zanalizowała tą czynność pod kątem padania światła, nacisku jego
dłoni i natężenia ruchów, a kiedy zdała sobie sprawę, jaki nonsesowny kierunek
obrały jej myśli, uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za Tomem. Jednak nie
była to tęsknota, którą miała pod skórą od niemal dwóch miesięcy, to było coś
zupełnie innego. Coś o wiele głębszego. Tęsknota, która wypalała ją od środka,
to mieszanina bólu, pustki, żalu i pretensji. To coś, czego tak naprawdę
zdefiniować nie potrafiła, a co znała doskonale. To samo cierpienie
towarzyszyło jej, gdy umarł tata. Jednak teraz było o wiele większe. Podniosła
się do pozycji siedzącej, co wcale nie było takie proste, jakby się wydawało.
Ze wzrokiem utkwionym w plecach Toma, tak bardzo pragnęła, by ją przytulił i
pocałował, by w cudowny sposób zdjął z niej ten ciężar, który wysysał z niej
wszystkie soki życiowe. Tak bardzo chciała, by to wszystko się nie wydarzyło,
by wciąż byli szczęśliwi, by brzmię winy nigdy nie spoczęło na jej barkach. Nie
miała już sił, by je nieść. Piekące oczy znów napełniły się łzami, a Scarlett
spuściła głowę. Tak bardzo nie chciała znów płakać, ale nie potrafiła
powstrzymać łez. Przez to nie zobaczyła, jak Tom odwrócił się i objął
spojrzeniem jej wątłe ciało. Potargane włosy, spuchnięta twarz i wygnieciona sukienka.
Westchnął ciężko i usiadł wygodniej, tym samym nieświadomie zbliżył się do
niej, co wywołało u Scarlett burzę zimnych dreszczy.
- Mam dosyć – odparł cicho swym głębokim, nieco ochrypłym
głosem. Scarlett zadrżała. – Mam dosyć – powtórzył, bo tak naprawdę nie
wiedział, co chciał powiedzieć. Wydawało mu się, że powiedział jej już
wszystko. – Od tygodni nie wychodzisz z tego pokoju, całe dnie spędzasz w
łóżku, nie rozmawiamy, ty nawet na mnie nie patrzysz! Nie wiem, co z tobą jest.
Nie wiem, dlaczego zamknęłaś się w sobie i w żaden sposób nie dopuszczasz
nikogo do siebie. Wszyscy się martwią. Wszyscy są tu nie tylko dla pamięci
Liama, są tu też dla mnie, dla ciebie, żebyś nie czuła się sama. Bo ja się
czuję samotny, bardzo samotny, pomimo tego, że cała rodzina jest z nami. A
wiesz, czemu? Bo nie ma ze mną ciebie. – Scarlett wciąż nie patrzyła na niego,
starając się z całych sił nie wybuchnąć płaczem. Jednak Tom znów milczał i
wiedziała, po prostu czuła, że musiała jakoś zareagować. Serce waliło jej jak oszalałe,
myśli pędziły w głowie, ale nie mogła. Jedynie podniosła na niego zaszklone
oczy, pragnąc by zrozumiał. Tom pokręcił głową. – Gdy ty zalewasz się łzami i
nie wyścibiasz nosa spod kołdry, ja muszę dawać sobie z tym radę sam. Sam co
rano jem śniadanie. Sam słucham ciszy. Sam zastanawiam się, co Liam robiłby,
gdybym właśnie trzymał go w ramionach, jakby wyglądał i jakie robiłby postępy.
Sam odpieram ataki dziennikarzy, czyhających przy płocie. Sam mówię im, że
sobie radzimy, ale potrzebujemy czasu i nie mam już pomysłu, co mówić, gdy
nigdy nie ma za mną ciebie. Sam odbieram telefony zaniepokojonej mamy, Liv,
Sophie, Billa czy kogokolwiek i też już nie wiem, co im mówić. Sam krążę po
domu i walczę ze sobą, żeby nie dostać kręćka. Sam zastanawiam się, dlaczego to
nas dotknęła taka tragedia i dlaczego nie możemy być zwyczajnie szczęśliwi.
Myślę, myślę i myślę i nie wiem. Wiem, że to nie nasza wina, co nas spotkało.
To nie twoja wina, że nasz synek
umarł, ani moja też nie – Scarlett zachłysnęła się powietrzem, coś, jakby
wielki kamień spadł jej z serca. Trzy słowa. Nie twoja wina. – Musimy żyć dalej, razem. Mam dość radzenia sobie
z tym w pojedynkę, dlatego proszę, byś z łaski swojej zeszła na dół. Jeśli nie
ze względu na mnie, to na swoją matkę – ona wciąż tylko patrzyła. Zrezygnowany
wstał i ociężale ruszył w kierunku drzwi. Gdy chwycił za klamkę, odwrócił się
raz jeszcze w kierunku Scarlett. – Wszystkiego najlepszego, kochanie –
uśmiechnął się smutno i wyszedł, zostawiając ją z natłokiem myśli. Tom, sądząc,
że nic nie wskórał, wrócił na dół i usiadł przy stole, do gości, którzy
kończyli jeść. Nikt nie pytał, jak mu poszło i gdzie był, bo jego mina mówiła
sama za siebie. Zdjął czarną marynarkę i napełnił swoją szklankę sokiem pomarańczowym.
Liczył, że słodki napój pomoże mu przełknąć tą gorycz.
Scarlett siedziała tak jeszcze kilka długich chwil,
analizując słowa Toma. Ogarnęło ją tak wiele uczuć na raz. Smutek, żal, złość,
tęsknota, bezradność wypełniały ją, a ona nie potrafiła sobie z nimi poradzić.
Od tak dawna zajmowało ją tylko cierpienie, pielęgnowała je w sobie, a teraz
gdy nagle poczuła coś więcej, oszołomiło ją to zupełnie. Nie usłyszała od niego
niczego nowego, ale miała wrażenie, jakby to co mówił, dopiero zaczęło do niej
docierać. Może to te trzy magiczne słowa, może to coś, co było niezależne od
niej, ale stało się. Dotąd tonęła w morzu cierpienia, a teraz jakby wreszcie
wydostała głowę ponad powierzchnię. Ból, który w niej tkwił, nie zelżał, ale
nagle poczuła się na tyle silna, by stawić czoło tym tygodniom milczenia. Bo to nie była jej wina.
Wygrzebała się z pościeli i na chwiejnych nogach poszła do
łazienki. Spojrzała w lustro i przeraziła się siebie. Opłukała spuchniętą twarz
zimną wodą, a potem wzięła szczotkę i zaczęła ostrożnie rozczesywać włosy.
Dziewczyna, którą widziała w swym odbiciu była złudnie do niej podobna, ale
miała nieodparte wrażenie, że to ktoś zupełnie inny, odmieniony ostatnimi
zdarzeniami. Splotła włosy w warkocz na boku, po czym opuściła łazienkę i
przeszła do garderoby. Zsunęła z siebie wygniecioną sukienkę i nie mając
pojęcia, co na siebie włożyć, sięgnęła po legginsy i długą, luźną bluzkę, która
z natury była duża, więc nie mogła wisieć na niej bardziej niż inne rzeczy.
Wciągając na siebie getry, czuła pod palcami wystające kości, a skóra wydawała
jej się jakoś nienaturalnie cienka. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy z tego,
jak bardzo schudła. Wsunęła na stopy płaskie klapki i czując, jakby czekał ją
najcięższy egzamin, wyszła z pokoju. Schodząc na parter, słyszała gwar rozmów.
Wzięła głęboki oddech i weszła do jadalni.
Pierwszy zauważył ją Bill, kiedy jego usta rozciągnęły się w
szerokim uśmiechu, w jej stronę odwróciły się kolejne głowy i rozmowy ucichły.
Powoli powiodła spojrzeniem po wszystkich, nie spodziewała się obecności rodzin
Gustava i Georga. Mama uśmiechnęła się pokrzepiająco, Simone skinęła głową,
Bill wciąż się uśmiechał, Shie i Jul też, Liv patrzyła jej prosto w oczy i to
wystarczyło. Siostrzane nieme wsparcie dało jej najwięcej odwagi. Ostatnią
osobą, na której zatrzymała wzrok, był Tom. On jako jedyny patrzył na nią w
skupieniu, on jako jedyny wydawał się nie cieszyć. Przestąpiła przez próg i
uśmiechnęła się nieznacznie.
- Przepraszam, że nie zachowałam się, jak gospodyni –
odparła cicho. – Kto podjął trud przygotowania tych pyszności? – niepewnym
krokiem podeszła do miejsca obok Toma i z aż nader widoczną ulgą, usiadła do
stołu.
- To mama – odparła Liv.
- I mama – dodał Bill. Scarlett popatrzyła na obie kobiety,
nie kryjąc wdzięczności. Starając się nie pamiętać o tych bacznych
spojrzeniach, które ją lustrowały, sięgnęła po sałatkę grecką i nałożyła na
talerz odrobinę. Liv, jak zwykle bezbłędnie, wyczuła jej bezgłośną prośbę i
ponownie podjęła rozmowę. Scarlett jadła, choć przełyk i żołądek odmawiały
przyjmowania pokarmu, zmusiła się do tego, wiedząc, że powinna. Nie podnosiła
wzroku znad talerza, jednak podświadomie czuła, że Tom cały czas na nią
patrzył.
- Scarlett – usłyszała ponad sobą głos mamy, a zaraz po tym,
że wszyscy wstali. Podniosła wzrok. Mama trzymała przed sobą ogromny tort
czekoladowy z misternym napisem głoszącym, że to z okazji jej urodzin. Zanim
zdążyła zrozumieć kontekst sytuacji, z ust jej bliskich popłynęło gromkie ‘Sto
lat’. Chciała też wstać, ale wyraźnie zaokrąglona Julie powstrzymała ją.
Posłała jej serdeczny uśmiech i uścisnęła ramię. Julie ją rozumiała, czuła to.
Do oczu znów napłynęły jej łzy, gdy zatonęła w kakofonii życzeń i uścisków.
Była zbyt przejęta, by zapamiętać, kto życzył jej czego. Dopiero, kiedy stanął
przed nią Tom, poczuła się na swoim miejscu. Dzieliła ich odległość pół kroku,
ręce trzymał w kieszeni i po prostu patrzył na nią.
- Kocham cię, Maleńka – Scarlett rozpłakała się, a Tom ją
przytulił. – Wróć do mnie, tak bardzo cię proszę – zamknął ją w swoich
ramionach i kołysał, póki nie przestała łkać. Wszyscy już wrócili do stołu,
Sophie pokroiła tort, więc i oni dołączyli do nich. Rozmowa płynęła wartko,
ktoś się śmiał, ktoś inny opowiadał jakąś śmieszną historię. Ciężka atmosfera
prysła, tort znikał, a bliskim udzielił się pogodny nastrój. Nawet Tom zaczął
włączać się do rozmowy. A Scarlett dzióbała tort i niewyjaśniona irytacja
wzrastała w niej wraz z każdym wybuchem śmiechu. Zacisnęła zęby i dłoń na
widelczyku tak mocno, że zbielały jej kłykcie. Starała się oddychać głęboko,
ale miała wrażenie, że się dusi. Nie podnosiła wzroku, bo wiedziała, co by
zobaczyła, a widoku radosnych twarzy znieść nie byłaby w stanie. Miała
nadzieję, że to minie, ale wręcz przeciwnie – czara zapełniała się, będąc coraz
bliższą przepełnienia. Coś ściskało jej żołądek, piekło w okolicy serca. Ktoś
musiał to spostrzec, bo zapytał jak się czuła, a to przelało czarę goryczy. Nie
mogła tego słuchać. Nie mogła tego znieść. Jak oni mogli być tak beztroscy?!
Jak mogli tak lekko rozmawiać?! Zerwała się z krzesła, wywracając je do tyłu.
Objęła załzawionym spojrzeniem pokój, w którym momentalnie zaległa cisza.
Oddychała ciężko, nierówno i było jej słabo.
- A jak mam się czuć, do jasnej cholery?! Pochowałam
dziecko. Minęły ledwo dwa miesiące, a wy zachowujecie się, jakby nic się nie
stało! – huknęła rękoma w stół i jakby się opamiętała. – Przepraszam –
wyszeptała drżącym głosem i wybiegła z pokoju. Jakiś widelczyk stuknął o
talerzyk, jakaś filiżanka o podstawek. Znów zaległa cisza. Tom siedział w bezruchu
wpatrując się w swój kawałek tortu, jakby przeczuwał tą klęskę. Jedynie Sophie
nie straciła animuszu, bo jako jedyna podniosła się ze swojego miejsca i nim
wyszła, odrzekła;
- Ważne, że spróbowała.