Tytuł: Santa Montefiore
Spotkamy się pod drzewem Ombu
*
Czytając to, co zamieściłam
poniżej, możecie odczuć pewien dyskomfort spowodowany zmianą formowania not. Mam
nadzieję, że nie wprowadzi to żadnego chaosu, ale sądzę też, że jeśli nie przy
tym, to przy następnym poście wszystko wyda się wam klarowne.
Zatem może od początku.
Prolog odnosi się do bliżej
nieokreślonej przyszłości, co łatwo było wywnioskować, czytając później post 1.
W Prologu Scarlett była już dorosłą kobietą, zaś akcja działa się w
najważniejszym dniu jej życia. Notka 1. przeniosła nas do przeszłości, aby
pokazać, jak doszło do tego, że znalazła się na ślubnym kobiercu. Zdarzenia od
tego momentu toczyły się w czasie teraźniejszym bohaterom. Czyli od 1.
listopada 2008 roku, aż do notki 62, która zamknęła pierwszą część Prinza, tj.
26. Października 2011 roku. Roboczo nazywam sobie to ‘czarną częścią’. Tutaj
ukazałam początku Scarlett i Toma, ta część historii objęła przyczyny i część
skutków wszystkiego, co działo się później. Początkowo miałam zawszeć to
wszystko krócej, jednak aby nie uronić niczego ważnego, nieco się to wszystko
rozwlekło. Chcąc opisać dokładnie wszystko, co działo się później, potrzebowałabym
przynajmniej 5 lat, aby przejść przez okres, który teraz nastąpi w Prinzu oraz
to, co będzie działo się potem. Nie mogę też pominąć zdarzeń spomiędzy
rozstania S i T, a prologiem, znaczy zdarzeniami, które będą dalej miały
miejsce, więc zamieszczę kilka postów z wyrywkami, najważniejszymi momentami z
okresu tych lat dzielących rozstanie Scarlett i Toma, a prolog, do
którego nie omieszkam wrócić. To tak mniej więcej. Tłumaczę to wszystko,
abyście się nie pogubiły. Z resztą daty umiejscawiają te wszystkie zdarzenia i
wydaje mi się, że przedstawię to wystarczająco jasno.
*
Minęły trzy lata.
Tak, drogi czytelniku, minęły całe trzy lata. Choć wydaje się, że od chwili, w której on odszedł, nie
odwracając się za siebie, a ona nie pobiegła za nim, by zmusić go do tego,
minęło zaledwie kilka krótkich chwil. Pięć dni? Dziesięć? Może dwa tygodnie?
Nie, nie popełniłam błędu określając datę, ani zapisując poniższe fragmenty. Od
dnia rozstania Scarlett i Toma zmieniło się wszystko. Zmienił się czas, zmieniły się miejsca, zmienili się oni.
Pytanie, czy zmieniła się też i miłość?
Jednak, bez obaw, nie przejdę
bez słowa obok tak wielkiego kawałka czasu. Nie mogę opowiedzieć tej historii
do końca bez wspomnienia kluczowych zdarzeń, które miały miejsce w ciągu tych trzech lat. Trzydziestu sześciu miesięcy. Tysiąca dziewięćdziesięciu pięciu dni. Dziesiątek tysięcy godzin,
które upłynęły między dwoma niemal najważniejszymi zdarzeniami w życiu Scarlett
i Toma. Opowiem o wszystkim, ale po kolei.
Scarlett siedzi przy stole w
kuchni. Jest ubrana w pastelowo-zielony dres, a włosy ma związane w niedbały kok
na czubku głowy. Nieodmiennie zimno jej w stopy, więc podkula je pod siebie. Ma
na nosie okulary, do których w żaden sposób nie może przywyknąć i marszczy go,
zapisując coś swym koślawym pismem w twardo oprawionym zeszycie.
Jest listopad. Jeśli skupiałaś
się na szczegółach, pamiętasz, że uwielbia ten miesiąc. Pomimo pluchy, jest
zachwycona, że wreszcie nadszedł. Uwielbia jego tajemniczość, ale teraz coś ją
martwi. Nie cieszy się, jak zawsze, bo wie, że coś niebawem definitywnie
dobiegnie końca, pomimo tego, iż wszyscy uważają, że stanie się wręcz
przeciwnie, że to będzie nowy początek.
Ona nie jest tego pewna. Już nie.
Odkłada pióro i spogląda na
zalane deszczem okna. Coś jej się przypomniało.
Wróćmy, zatem do chwil, gdy odszedł, a z jej oczy zniknął blask,
który nadawał im tylko on.
3 dni od rozstania; 29.10.2011r.
Lał deszcz. Bezlitośnie
uderzał w przednią szybę samochodu, walił w dach. Scarlett czuła się, jak w
puszce. Beznamiętnie patrzyła przed siebie, ale nie widziała wiele poza
krótkimi chwilami, gdy wycieraczki zbierały wodę. Auto toczyło się powoli
alejką wjazdową prowadzącą do domu. Choć dziś to słowo już nie pasowało do tego
budynku. Był już tylko miejscem, gdzie kiedyś była szczęśliwa. Kojarzył jej się
jedynie z Tomem. Nie mogłaby już tam mieszkać, po prostu. Tak wszystko
przesiąknięte było nim. Nie przespałaby ani jednej nocy, bo wszystko
przypominałoby jej o życiu, które już przeminęło. Odpięła pas, wiedziała, że
musi tam wejść, choćby po to, żeby zabrać swoje rzeczy i wyrzucić jedzenie, bo
była pewna, że Tom – o ile się tam zjawi – tego nie zrobi. Przecież prędzej czy
później nadejdzie czas, gdy trzeba będzie coś zrobić z tym… budynkiem. Od Billa
wiedziała, że zapadł się pod ziemię i dla dobra samej siebie wolała, aby prędko
się spod niej nie wyłaniał.
- Shie, mógłbyś tam wejść
pierwszy i zobaczyć, czy jego na pewno nie ma w środku? – zapytała zmęczonym
głosem, wyciągając w stronę brata pęk kluczy.
- Pewnie – odpiął pas i
szybko wysiadł z samochodu. Kilkoma susami znalazł się pod drzwiami. Nacisnął klamkę,
a gdy nie ustąpiła, włożył klucz do zamka. Zniknął w środku na kilka chwil, po
czym wyszedł i gestem przywołał Scarlett. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na
drzwi frontowe, a przed jej oczami stanęła scena tak bliska, a zaraz tak dawna.
- Pamiętam, jak rok temu staliśmy tutaj i otaczało nas
gołe pole. A dziś… - urwała, nie mogąc znaleźć słów. To wszystko było zbyt
piękne, by mogło być prawdziwe.
- Poczekaj – odparł z nic nie mówiącym uśmiechem na
twarzy. Poprowadził ją do wejścia, z zadowoleniem wpatrując się w fasadę.
Pokonali kilka schodów, i zatrzymawszy się przed solidnymi drzwiami z ciemnego
drewna, Tom majestatycznym gestem wsunął klucz do zamka, a kiedy ten zgrzytnął,
otworzył na oścież drzwi. Ze środka uderzyło ich ciepło przemieszone z zapachem
nowości, farb, klejów i drewna. Odchrząknął i wziąwszy na ręce wiedzącą już, co
się święci Scarlett, dumnie przeszedł przez próg. Mocno zacisnęła ręce na szyi
chłopaka, całując jego skroń. Ułamek chwili, jeden krok, a wszystko, jakby nagle
się zmieniło. Wewnątrz, złożył na jej ustach gorący pocałunek, po czym postawił
ją na podłodze. Obcasy stuknęły o nowiutkie panele. –Witaj w domu, Maleńka – wyszeptał, spoglądając jej w oczy. Jego dłoń
przemknęła wzdłuż jej puszystego policzka. Patrzyły na nią oczy pełne miłości, bo przecież wystarczyła.
- W naszym domu – dodała,
ufnie wtulając się w jego tors.
Ścisnęło ją w gardle. Łzy
zbiegły się do oczu. Wtedy wszystko było takie bajecznie dobre. Wejście tam
było dla niej niemal niewykonalnym wyczynem. Jak mogła zmierzyć się tym ogromem
wspomnień, które już teraz szargały jej zbolałe serce? Nosiła ubrania Julie, bo
wszystkie swoje miała właśnie tu i musiała przecież kiedyś wybrać się po nie.
Ale wiedziała, że stając w progu wszystko będzie jeszcze trudniejsze.
Zagryzła malinowe wargi i
prędko rozejrzała się wokół. Park, po którym spacerowali. Ogród, w którym
bawili się z psami, taras, na którym przesiadywała z Liamem i wcześniej, będąc
jeszcze w ciąży. Tyle pięknych rzeczy. Ale pamiętała też przerażenie na twarzy
Toma, gdy znalazł nieżyjącego już synka, ciszę, jaka zaległa w ich życiu, jej
samotność, gdy spędzała wlokące się w nieskończoność dni w zamkniętym pokoju.
Prędko wyszła z samochodu i nie myśląc wiele weszła do domu. Shie za nią.
Zmokła troszkę, ale nie czuła tego. Niczym taran wparowała do kuchni, starając
się nie czuć zapachów ich domu, ich życia. Wciąż wyczuwało się zapach świeżego
drewna i lakierów. Widząc szklankę, stojącą na zlewie, próbowała nie domyślać
się, co Tom z niej pił, co wówczas robił, jak się czuł, ani jak wyglądał. Tak
bardzo chciała być na niego zła, nienawidzić go, ale tak bardzo tęskniła, czuła
się tak bezmiernie samotna, czuła tak wielki żal, że nie umiała chcieć niczego
innego, jak nieustannego płaczu. Marzyła, by wrócił, wyjaśnił, żeby wszystko
wróciło do normy, ale wiedziała, że tak się nie stanie i to odbierało jej
wszelką chęć do czegokolwiek. Umyła ową szklankę, kubki, z których pili jeszcze
razem i zostawiła je na suszarce. Zacisnęła zęby i zaczęła wrzucać wszystkie puszki
i słoiki, pleśniejącą wędlinę i ser, wszystko, co było w lodówce, aby się nie
zepsuło. Wyrzuciła do worka, który trzymał Shie wszystko, co nie nadawało się
już do niczego. Gdy on poszedł spalić te rzeczy, przełożyła do kartonu żywność,
która mogła być jeszcze spożyta. Być może to było irracjonalne, bo kto zajmuje
się jedzeniem w momencie, gdy wali mu się życie, ale… uznała to za słuszne.
Wiedziała, że musi postępować tak, jak należy. Była pewna, że żadne z nich
prędko nie zjawi się tam. Przynajmniej do czasu, gdy opadną emocje i zabliźnią
się rany, a to nie mogło prędko nastąpić. Dziwne, bo nie przewidywała, aby
mogli się jeszcze pogodzić. Po prostu nie miała nadziei. Łzy zaczęły cisnąć się
jej do oczu i tak trudno było jej je powstrzymać. Pobiegła do łazienki i
ochlapała twarz zimną wodą. Podniosła głowę i spojrzała w lustro. Strużki wody
spływały po jej skórze; po powiekach, policzkach, nosie i brodzie, skapując z
niej albo niknąc w lokach przylegających do twarzy Scarlett. Przechyliła głowę
w ten znany sobie sposób i patrzyła na siebie. Zbliżyła się do tafli i
spojrzała w odbicie swoich oczu. Były tak samo niebieskie, jak miesiąc temu.
Dziś miały odcień szafiru. Pewnie, dlatego, że w nocy dużo płakała, a i teraz
łzy cisnęły jej się do oczu. Nie widziała w nich nic poza smutkiem. Odsunęła
się i przechyliła głowę w drugą stronę. Jej włosy napuszyły się po kąpieli w
deszczu, przeczesała je palcami i odrzuciła je na plecy. Były już takie
ciężkie. Poskręcane sięgały jej końca pleców, a rozprostowane pewnie zakryłyby
jej pupę. Czuła się zmęczona ich ciężarem. A może tak zmęczyło ją życie? Zdjęła
z nadgarstka gumkę i związała je w niski kucyk, teraz nie mogły jej
przeszkadzać. Ogarnęła wzrokiem łazienkę i wyszła. Płacz ani na chwilę nie
przestał dławić jej w gardle, lecz Scarlett nie złamała się ani razu, nie
pozwoliła sobie na słabość. Wiedziała, że to doprowadziłoby do katastrofy tak,
jak po śmierci Liama. Szła, nie myśląc o niczym i zbierając swoje rzeczy. Pakowała
je, upychała byle jak do walizek, kartonów i pudeł. Największą chwilę załamania
miała, gdy w pralni zdejmowała z suszarki swoje ubrania i obok wisiały te Toma.
Mimowolnie zabrała je i zostawiła na łóżku w sypialni. Dopiero tam zdała sobie
sprawę z tego, że to zrobiła. Patrzyła na nie i czuła, jak jej gardło ściskało
się coraz mocniej.
- Ej – Shie podszedł do
Scarlett i uniósł jej głowę, ujmując ją za brodę dwoma palcami. Była zmuszona
spojrzeć mu w oczy. To ją zawsze uspokajało, bo Shie miał oczy taty. – To są
tylko jego ciuchy. Nic więcej, okej? – pokiwała głową, jednocześnie spoglądając
w górę, by uniemożliwić łzom płynięcie. Brat ją przytulił, ale natychmiast się
wyswobodziła.
- Skoro mam nie ryczeć, to
nie rób mi takich rzeczy – Shie się uśmiechnął, a ona odwzajemniła ten gest.
Udał jej się jedynie smutny grymas, ale to przecież zawsze coś. Kiwnęła głową
na znak, że da sobie radę i Shie wrócił do pakowania jej butów. Między
rzuconymi na pościel rzeczami dostrzegła koszulkę. Tą, którą kupili razem. Tą
pierwszą walentynkową. Bez wahania wyjęła ją ze sterty rzeczy Toma i
poskładawszy ją pośpiesznie, włożyła między swoje ubrania. To samo zrobiła z
jego sławetną szarą bluzą, którą uwielbiała jeszcze wtedy, zanim go poznała. Zobaczyła
ją wśród innych wiszących w szafie… to było silniejsze od niej. Nie była świeżo
prana. Pachniała Tomem; papierosami, perfumami i całym nim, po prostu. Stłumiła
kolejny atak szlochu, przepuszczony na nią przez jej własne, zdradliwe uczucia.
Zapięła walizkę i zaczęła opróżniać kolejne półki. To tyle, jeśli chodziło o
pamiątki po Tomie. Zdjęcia też zabrała, prawie wszystkie. Zostawiła kilka
łudząc się, że może on zechce mieć po nich jakąś pamiątkę. Wiedziała, że to
głupie. Przecież wybrał. Dał jej jasno do zrozumienia, ile dla niego znaczyła. To
przypomniało jej, że nie podzieliło ich małe nieporozumienie, a wielka
katastrofa. Niczym rażona piorunem zabrała się do pracy. Byle wynieść się
stamtąd jak najszybciej.
Kiedy siedziała już w aucie,
a wszystkie jej rzeczy i część drobiazgów, które chciała zabrać ze sobą spoczywały
na tylnym siedzeniu i w bagażniku, było jej dziwnie pusto. Może to dziwne, że
ledwo, co się pokłócili, a ona zarządziła już przeprowadzkę, ale wiedziała, że
zrobienie tego za miesiąc niczego nie zmieni, a ona potrzebowała swoich ubrań.
Na finalny pokaz Fendi zdążyła w ostatniej chwili, zupełnie rozchełstana,
ubrana w miarę małą tunikę Liv i jakieś getry. Wypadła doskonale. Gruba warstwa
makijażu i odpowiedni strój zrobiły swoje. Idealnie zagrała przeklętą kochankę,
śpiewając przy tym ‘Fever’. Javierowi też nie mogła niczego zarzucić podczas
występu, bo zagrali się niemal doskonale, pomimo tak nielicznych prób. Jednak
poza czasem występu, nie uraczyła go ani jednym spojrzeniem. Obwiniała go,
przynajmniej po części za to, co się stało. Wciąż nie docierało do niej, że ich
związek rozpadł się nie tylko z powodu jej domniemanego romansu z Javierem. Byłby
niczym, gdyby Tom nie podjął innej decyzji. Stąd jej wyprowadzka. Wolała zabrać
wszystko teraz, niż za kilka tygodni, gdy wzburzone emocje opadną. Wtedy
rozgrzebałaby rany od nowa, a tego nie chciała. Teraz miała to już z głowy,
mogła pogrążyć się w smutku albo iść dalej. Jeszcze nie wiedziała, co zrobi.
Jednak jej myśli najwyraźniej rozgryzł Shie.
- Co teraz zrobisz, Scarlett?
– brama zamknęła się za nimi, więc wyjechał na ulicę. Spojrzał na krótką chwilę
na siostrę, a ona wzruszyła na to ramionami.
- Wrócę do mojego pokoju,
zawsze go lubiłam. Ściany są tak fioletowe, jak powinny. Nigdzie nie dostałam
podobnego odcienia. Ten spreparował tata. Wiesz co, Shie? Szkoda, że go nie
znałeś, ale i bez tego prawie niczym się od niego nie różnisz.
- Fajnie – uśmiechnął się. –
Ale i tak nie zmienisz tematu – brunetka pokręciła tylko głową i westchnęła
ciężko. Kiedy oddychała miała wrażenie, że coś bardzo ciężkiego spoczywa na jej
piersi.
- Za chwilę zaczynam trasę.
Reedycja na dniach będzie w sklepach. Zacznie się promocja. Zrobię, co mam do
zrobienia, a resztą zajmę się później. Nie mam wyjścia – wzruszyła ramionami,
pragnąc wypaść wiarygodnie. Nie chciała, by ktokolwiek się martwił. Ludzie się
rozstają i jakoś sobie z tym radzą. Ona też musiała. Miała przecież jeszcze
muzykę. I cieszyło ją to, bo gdyby nie miała ani Toma, ani muzyki, chyba nie
miałaby powodu, żeby budzić się rano. Została jej już jedna jedyna miłość i
zamierzała oddać jej całe serce.
*
4 dni od rozstania; 30. października 2011r.
Trzasnęły drzwi. Bill
poderwał się z kanapy i pełen niepokoju przeszedł do korytarza. Miał deja vu.
Doskonale pamiętał, jak Tom wracał nocami, rankami, nawet popołudniami w stanie
zupełnego rozkładu po nocy spędzonej z jakąś panną X. To działo się trzy lata
wcześniej, a on właśnie teraz odniósł wrażenie, jakby to było wczoraj. Od kilku
dni nie mógł skontaktować się bratem. Zapadł się pod ziemię. Odchodzili z mamą
od zmysłów, póki Tom nie napisał do niej sms’a, o jakże wszystko mówiącej
treści: ‘nie martw się’. Potem wyłączył telefon, bo w żaden sposób nie można
było się z nim skontaktować. A teraz wraca, nagle. Nie, żeby Bill nie był z
tego zadowolony, ale po tym, czego się dowiedział, był pewien, że nie mogło być
dobrze. W tej właśnie chwili jego obawy stały się ciałem. Tom wyglądał jak
nieboskie stworzenie. Zarośnięty, wymięty, śmierdział papierosami i wódką. Bill
oparł się o ścianę i czekał. Jego brat rzucił na podłogę torbę, niedbale
ściągnął kurtkę i zdjął buty. Zupełnie, jakby Billa tam nie było i wszystko
szło w jak najlepszym porządku. Potem wziął swoją torbę i ruszył do dawnego
pokoju.
- Gdzie byłeś? – zapytał stając
w drzwiach pokoju brata. Tom ignorował go dłuższą chwilę. Wyrzucił na podłogę
rzeczy z torby. I deptając po nich, podszedł do szafy. Była pusta. Tom zaklął
pod nosem. Potem spojrzał na Billa, jakby to on był wszystkiemu winien.
- Byłem w Cuxhaven. Liczyłem,
że ochłonę, ale nie wyszło, więc jadę dalej. Muszę tylko pojechać po rzeczy.
Sądzisz, że ona wróciła do naszego domu? – spojrzał na Billa i sam odpowiedział
sobie na pytanie. – Nie, pewnie nie – pokręcił głową i zaczął przeszukiwać
pokój, najwyraźniej licząc, że znajdzie coś, co będzie mu potrzebne. Mówił bez
cienia emocji, zachowywał, jakby koniec to rozstanie nie wywarło na nim
wrażenia i wyglądał, jakby tych trzech lat ze Scarlett nie było. Jakby dalej
był tym zagubionym chłopcem.
- Za dużo jodu i już ci bije,
czy co? – prychnął i odepchnąwszy się od framugi, wszedł do pokoju.
- O co ci chodzi? – fuknął,
ciskając torbą na podłogę.
- O to, że przez kilka
pieprzonych zdjęć i marketingowe zagrywki przestałeś wierzyć dziewczynie, która
kochasz. Sam zajebiście długo walczyłeś o to, żeby wierzono tobie, a nie gazetom,
a teraz robisz coś wprost odwrotnego. Nie ogarniam cię Tom. Nie rozmawiałem
jeszcze ze Scarlett, bo ona nie chce rozmawiać z nikim, ale cokolwiek zrobiłeś,
to zabiłeś ją tym. Zabrała swoje rzeczy z waszego domu. Nie musisz się martwić,
że ją tam spotkasz.
- Pierdolisz, nie widziałeś
tego. Nie wiesz, jak się zachowywała, ani jak to wyglądało. Nie wiesz, co tam
się stało, ani co czułem. Nie masz zielonego pojęcia, co się miedzy nami
działo!
- To może, do cholery, mi
powiesz?
- Nie chce mi się – odparł już
bez cienia emocji, wziął torbę i wyminął brata. – Wyjeżdżam, nie wiem, kiedy
wrócę.
- Pewnie uciekaj. Widzę, że
historia zatacza koło. Spisałeś się, Tom. Ciekawe tylko, czy zastanawiałeś się
nad tym, czy sam byłeś w porządku – odparł smętnie, gdy jego bliźniak w
pośpiechu ubierał buty. Patrzył na niego i czuł, jakby i on coś stracił.
*
6 dni od rozstania; 1 listopada 2011r.
Otworzyła oczy i przymknęła
je znów. Potem na powrót je otworzyła. Czarne źrenice bystro lustrowały każdy
kącik pokoju. Co rano czuła się nieswojo, budząc się w dawnym pokoju. Lubiła
swoje fioletowe ściany i miękki dywan, ale… odwykła od tego. Nie, żeby jej
pokój wydał się za mały w porównaniu do pokoi, jakie miała w tamtym… budynku.
Po prostu nauczyła się już inaczej żyć i powrót do macierzy był dla niej po
prostu trudny. Wszystko z resztą było teraz trudne. Telefony się urywały,
gazety spekulowały na milion sposobów na temat ich rozstania, wszelakie media i
Internet po prostu huczały. Paparazzi czyhali wszędzie, nie mogła wyjść z domu
bez otoczenia przez dziennikarzy. Była już tym zmęczona. Z resztą, jak
wszystkim. Ostatnio zdarzyło się po prostu za dużo. Odrzuciła kołdrę i wstała z
łóżka. Codziennie musiała używać siły woli, aby się do tego zmusić. Powoli
poszła do łazienki, gdzie splotła włosy w warkocz, opłukała twarz zimną wodą i
umyła zęby. Spoglądając w swoje odbicie, westchnęła ciężko. Wyglądała jak karykatura
samej siebie. Wchodząc z powrotem do pokoju, przypadkiem spojrzała na
kalendarz. Pierwszy listopada. Coś ścisnęło ją w środku. Dziś obchodziliby
trzecią rocznicę. I znów te łzy. Nie miała siły ich hamować, więc pozwoliła im
płynąć. Usiadła na łóżku i sięgnąwszy chusteczki, zaniosła się szlochem. Trzy
lata. Zwyczajne pary w tym czasie zdążą się poznać, przeżyć pierwsze
zauroczenie, zakochać się i być może zaręczyć, jeśli uznają, że są dla siebie
stworzeni, może i nawet wziąć ślub. A ona? Walczyła z Tomem, ubzdurała sobie,
że wyciągnie go z dołka i udało jej się. W dodatku beznadziejnie się w nim
zakochała. Straciła ojca, zyskała babcię, którą też zaraz straciła i poznała
brata. Zakochiwała się każdego dnia bardziej, ni stąd niż zowąd zaczęła robić karierę
i nie widziała świata poza Tomem. W końcu zaszła w ciążę, stała się obrzydliwie
sławna i zaczęła budować z nim dom. Dom, który miał być ich schronieniem przed
wszelką złością tego świata. I tak było. A potem miała tez i Liama; symbol
miłości najdoskonalszej, ale on umarł i całe jej życie zaczęło stawać się
jednym, wielkim koszmarem, który swój finał miał ledwo tydzień temu. To nie
było normalne. Może dlatego, że ona nigdy nie była normalną dziewczyną?
Wydmuchała głośno nos i cisnęła chusteczkę na podłogę. Ileż można wyć?
- Jesteś beznadziejna,
Scarlett – mruknęła do siebie, wstając i podeszła do swojej szafy. Połowa jej
ubrań wciąż spoczywała w walizkach i kartonach, bo jej szafa nie była tego w
stanie pomieścić. O butach nie wspominając. Założyła ciepły, sięgający połowy
uda czarny sweter z golfem, getry i grube skarpety do kolan, które umarszczyła
na kostkach. Spojrzała w swoje odbicie i nie poznała dziewczyny, którą
zobaczyła. Wymizerowana, blada, opuchnięta i z podkrążonymi oczami. Nie była
tą, która nigdy się nie poddawała. Nie była dzielna, ani niezłomna. Nie była
twarda. Znów była tą małą, zakompleksioną dziewczynką, której złamano serce.
Była ta, która znów będzie musiała poświęcić siebie, by siebie odzyskać. I bała
się tego. Nie była już otyła ani nieśmiała, ale zawiedziona miłość bolała tak
samo, a nawet sto razy mocniej. Obawiała się, że wyczerpała już swoje pokłady
silnej woli. Nienawidziła tego uczucia beznadziejnej bezradności. Nie wiedziała
czy stać czy siedzieć, śmiać się czy płakać, zostać czy iść, nic. Najgorsze
było w tym wszystkim to, że za dwa dni zaczynała próby do trasy, a sama była w
totalnej rozsypce. Może praca pozwoli jej przejść z tym do porządku dziennego? Jeszcze
raz wydmuchała nos i wyszła z pokoju. Zbiegła schodami do holu, gdzie Liv
rozmawiała z kimś przez telefon. Widząc siostrę, oderwała słuchawkę od ucha.
- Dzwoni Javier.
- Nie ma mnie – powiedziała,
kierując się do kuchni.
- Scarlett mówi, że jej nie
ma – usłyszała jeszcze za sobą i mimowolnie się uśmiechnęła. Liv nigdy nie
owijała w bawełnę. Wzięła sok grejpfrutowy i zapełniła nim szklankę niemal po
brzegi. Upijając spory łyk, usłyszała, jak Liv żegna się z Javierem i zaraz
siedziała już naprzeciw niej. – Powiedział, że nie spocznie, póki nie
przestaniesz mieć do niego żalu, że czuje się wykorzystany, bo choć wie, że
zachowywał się niestosownie wiedząc, że masz faceta, to i tak posłużono się
nim, aby ostatecznie was rozdzielić. Użył niemal dokładnie tych samych słów –
Scarlett wzruszyła ramionami i napiła się soku.
- Nie obchodzi mnie to.
- Nie wiem, co o tym
wszystkim myśleć – odparła, a Scarlett spojrzała na siostrę spod czoła, jakby
powiedziała coś dziwnego.
- Niemożliwe – zironizowała.
– Tak się składa, że ja też. Choć od jakiegoś tygodnia nie robię niczego innego.
Beznadzieja – mruknęła i ciężko westchnęła. – Wiesz, że ja nigdy nie brałam pod
uwagę tego, że moglibyśmy się rozstać? A jemu przyszło to z taką łatwością… -
westchnęła.
- Gadałam z Billem.
- No i co?
- Tom wyjechał. Nie wie,
gdzie, ale kiedy wrócił, żeby się przepakować, to był w kiepskim stanie. Nie
chciał gadać, nie chciał w ogóle poruszać tematu waszego rozejścia. Bill mówił,
że zgrywał twardziela, ale tak naprawdę jest w rozsypce. Tak jak ty. To musi
być nieporozumienie. Oboje widzieliście coś, co wyglądało, jak wyglądało i
oboje wyciągnęliście błędne wnioski – Scarlett znów wzruszyła ramionami.
- Liv, ja nic już nie zrobię.
Pasuję. Poszłam do niego, chciałam to wyjaśnić, a on najpierw próbował zrobić
ze mnie dziwkę, a potem odwrócił się dupą i odszedł. Z Leną. Dla mnie to
jednoznaczny sygnał.
- Pochrzanione – mruknęła i
zeszła ze stołka. Otworzyła lodówkę i westchnęła zrezygnowana. – Nie jadłaś nic
pewnie, nie? – odpowiedziała jej cisza, którą uznała za potwierdzenie. – W
takim razie zrobię kanapki a’la Liv.
- Nie jestem głodna –
odwróciła się do Scarlett i spojrzała na nią, jak na przybysza z kosmosu. –
Chyba sobie ze mnie kpisz skóro naciągnięta na kości.
- Liv, nie marudź – burknęła.
- Sama nie marudź, żądam,
abyśmy razem zjadły śniadanie. Nie masz innego wyjścia – Scarlett uniosła ręce
w górę w poddańczym geście.
- Mogę zjeść grahamkę z
serem. Zrobię kawę – wstawiła szklankę do zlewu i nalała wody do czajnika.
Wzięła dwa kubki i wsypała po czubatej łyżeczce kawy rozpuszczalnej do każdego z
nich. Piły taką samą kawę odkąd w ogóle rozsmakowały się w jej piciu. Liv
sprawnie przygotowała posiłek, a Scarlett zaparzyła napój. Kiedy tak siedziały
razem, jedząc wspólne śniadanie, chyba obie poczuły, jakby cofnęły się w
czasie. Jakby nadal miały naście lat i spędzały leniwe przedpołudnie. Scarlett
uśmiechnęła się na tą myśl.
- Myślisz o tym samym, co ja?
– zagadnęła Liv. Telepatia wciąż działała.
- Tęsknię do tych czasów, gdy
martwiłam się tylko tym, czy zdam z matmy i czy mama nie zabroni mi śpiewać u
Karla. W sumie chyba go odwiedzę. Może urządzę jakiś mini koncert? To chyba
dobra myśl. Karl dużo dla mnie zrobił, czas, bym ja zrobiła coś dla
Vanilientraum.
- Fajna myśl. Tam jest dobre
światło, mogłabym ci zrobić niezłe zdjęcia.
- Ty zawsze robisz niezłe
zdjęcia – Scarlett trąciła siostrę łokciem, puszczając do niej oko. To wcale
nie było takie trudne. To odnajdywanie światełka w tunelu. Z Liv zawsze było
łatwiej.
- A propos, jutro lecę do
Nowego Jorku, robię sesję Albie. Wiesz, szczery wywiad, pt. ‘Jak to jest być
matką dwójki dzieci i topową aktorką jednocześnie’. No i dolecę do ciebie około
piątku.
- Po co, przecież w sobotę
mam spotkanie w ‘Electric Lady’, muszę dograć to i owo, a przy tym spotykam się
z dyrektorem artystycznym, z którym ty też musisz się zobaczyć. Dlatego nie ma
sensu, żebyś latała w tą i z powrotem.
- Kiedy zaczynasz próby? –
zapytała gryząc kęs.
- W poniedziałek. Nie wiem
czy trzy tygodnie to nie za mało, ale chyba damy radę. Zespół już pracuje od
tygodnia. Isobel nad wszystkim czuwa, ale chcę być tam jak najszybciej, bo nie
wiem, czy nie zechce zmienić mojej wizji, jak to z nią nie raz bywało.
- O, cholera! – ich uwagę
przykuł nagły okrzyk Julie. – O jasna cholera! – zerwały się z miejsc i
pobiegły do schodów, z których schodziła ich szwagierka. Kurczowo trzymała
jedną ręką poręcz, a drugą swój wielki brzuch. – O cholera – jęknęła znów.
Scarlett i Liv stały u podnóża schodów wpatrując się w nią i w mokre plamy na
nogawkach jej spodni. Były bardziej zszokowane tym, że Jul znała takie słowo,
niż tym, że najwyraźniej zaczęła rodzić. Miesiąc przed terminem. To
oprzytomniło Scarlett.
- Wyprowadź samochód –
poleciła Liv, a sama dwoma susami doskoczyła do Julie. Podtrzymała ją za rękę i
w pasie, po czym bezpiecznie sprowadziła ze schodów. – Czekaj tu na mnie i
mierz skurcze, pójdę po twoją torbę – powiedziała, pomagając usiąść Julie na
krześle.
- Przynieś mi suche rzeczy.
- Okej – Scarlett pędem
pokonała schody i wpadła do sypialni Julie i Shie’a. Tam uświadomiła sobie, że
przecież był jeszcze Nico, który jakby nigdy nic, bawił się na podłodze.
Uśmiechnęła się do niego, kiedy odwrócił się sprawdzając, kto przyszedł. –
Ciocia zaraz do ciebie przyjdzie, baw się grzecznie – wzięła bieliznę, spodnie
i torbę Julie, którą spakowała kilka dni wcześniej. Całe szczęście, że zdążyła
to zrobić. Za chwilę, kiedy Julie była już prawie gotowa, a Scarlett pomagała
jej założyć buty, Nico stanął u szczyt schodów.
- Mamusiu, dzie idzies?
- Twoja siostrzyczka chce już
wyjść z mojego brzuszka – uśmiechnęła się, choć Scarlett czuła, jak bardzo była
zdenerwowana. Termin porodu miała wyznaczony na dziewiątego grudnia.
- Zostanę z tobą i pobawimy
się w coś fajnego – Scarlett poszła po niego i trzymając go na rękach, stanęła
obok Jul, by mogli się pożegnać.
- Mamusia niedługo wróci,
skarbeczku – ucałowała go w czoło i czuła pogładziła po buzi. – Bądź dzielny,
ja też będę, ale tylko wtedy, jeśli będę wiedziała, że ty jesteś twardy. W
końcu póki nie wróci tatuś, jesteś jedynym mężczyzną w domu. Musisz zaopiekować
się ciocią, okej? – chłopiec pokiwał głową i wyciągnął ręce do mamy. Julie
przytuliła go jeszcze raz, starając się zignorować skurcz.
- Zadzwonię do Shie’a –
powiedziała, przytulając bratanka.
- Dziękuję – Scarlett
ucałowała szwagierkę w policzek i uścisnęła ją, by dodać jej otuchy. Kiedy
wyszły, a Scarlett zadzwoniła do Shie’a, który mało co nie zemdlał po
usłyszeniu tej wiadomości i lekarki prowadzącej Julie, zabrała Nico do kuchni i
poszukała w szafce żelki.
- Co chciałbyś robić?
- Baja, baja!
- Mama chyba nie pozwala ci
oglądać ich w dzień, nie? – spojrzała na malca, a on zrobił niewinną minę. Z
każdym dniem był bardziej podobny do swojego taty. – Ale dziś chyba zrobimy
wyjątek, co o tym myślisz? – Nico pokiwał radośnie głową i zabrał jej z ręki
żelki. Uśmiechnęła się, poprawiając chłopca w swoich rękach. – Co oglądamy?
- Boba – odparł
uszczęśliwiony. Pokiwała twierdząco głową i w salonie usadowiła go na sofie, a
zaraz po tym otworzyła mu żelki. Włączyła bajkę i usiadła obok. Oglądając ją z nim,
z całych sił starała się nie myśleć o tym, że jej synek też mógłby teraz być z
nią. Byłoby o niebo łatwiej.
9 godzin później, 21:35
Nico spał już od godziny, ale
Scarlett dopiero teraz wyszła z jego pokoju. Siedziała w fotelu obok jego łóżka
i wpatrywała się w niego, wdychała zapach dziecięcego pokoju i marzyła, a
raczej wspominała. Wspominała dobre chwile, bo była pewna, że w najbliższym
czasie wielu takich nie zazna. Obcowanie z Nico i świadomość, że Julie za
chwilę wyda na świat kolejne dziecko nie ułatwiały jej. Patrzyła jak maluch
zdrowo rośnie, codziennie zaskakuje czymś nowym, jak wielką był radością. Nie
obwiniała nikogo za swój los, nie zazdrościła tez Julie w ten zły sposób, po
prostu było jej ciężko patrzeć na to szczęście i nieustannie nie przypominać
sobie o własnej stracie. Weszła do kuchni, spakowała zmywarkę i wzięła ciastko
z czekoladą. Chrupała je, stojąc oparta o blat w kuchni, kiedy usłyszała
trzaśnięcie drzwi. Shie i Liv wrócili. Szybko poszła do przedpokoju. Rozmawiała
z siostrą trzy godziny wcześniej i wciąż maleństwa nie było na świecie. Shie
wyglądał, jakby zdjęli go z krzyża, a Liv jakby była pijana. Patrzyła na nich w
oczekiwaniu, a oni nic.
- Shie, i co? – ta cisza ją
przeraziła. W głowie miała już milion czarnych scenariuszy. Przecież nie mogło
coś pójść nie tak. – Shie, cholera – podeszła bliżej, łapiąc go za przedramię.
– Urodziła? – pokiwał twierdząco głową. – To córeczka? Jest zdrowa? – znów
pokiwał głową, a Liv parsknęła śmiechem. Zgięła się wpół i śmiała się, zasłaniając
usta dłonią. – Shie! – brat spojrzał nią, spojrzał jej w oczy i przełknął
ślinę.
- Dwie – odparł jak w amoku.
- Co dwie? Jul i maleństwo,
tak? Dobrze się czują? – już skręcało ją od środka i miała ochotę solidnie
przydzwonić bratu, ale w końcu właśnie został ojcem i nie mogła zbyt wiele od
niego wymagać, ale mógłby powiedzieć jej cokolwiek! Tym razem pokręcił głową.
- Dwie córki, Scarlett. Mam
dwie córki – patrzyli na siebie dłuższą chwilę, a Liv dalej zanosiła się
śmiechem. Widocznie na nią stres też nie działał zbyt dobrze.
- Dwie córki? – powtórzyła za
nim i w tej samej chwili powietrze stało się dla niej za gęste. Ogromny ciężar
spoczął na jej piersi i na moment miała ciemność przed oczami. Shie i Julie
mieli już troje dzieci. Troje zdrowych dzieci. Pod powiekami zbiegły jej się
łzy, ale nie mogła przecież. Nie mogła tego zrobić bratu. Wysiliła się na
uśmiech. Zrobiła wszystko, by rozciągnąć wargi w radosnym uśmiechu, ale Liv już
się nie śmiała. Pojęła i Shie też zdążył to zauważyć.
- Scarlett? – zapytał, ale
ona pokręciła głową.
- Nie – powiedziała
stanowczo. – Jak to w ogóle możliwe? Przecież Jul miała regularne USG –
zapytała zaciekawiona, ona liczyła się w tej chwili najmniej.
- Nie mam pojęcia – wzruszył
ramionami. Wciąż był w ciężkim szoku. – Wiesz mi, że mało co, a bym tam zemdlał
– Scarlett uśmiechnęła się już pewniej, wyobrażając sobie, jak jej wielki jak
dąb brat mdleje na sali porodowej.
- Gratuluję braciszku –
przytuliła się do niego mocno. – Gratuluję i choć zazdroszczę wam tego podwójnego
szczęścia, gratuluję ci z całych sił. – Shie przygarnął ją do siebie i stali
tak we dwoje, póki Liv nie dołączyła do nich, obejmując ich oboje. – Jak będą
mieć na imię?
- Lexie i Roxy – odparł, a
ona się zaśmiała.
- Słodko – powiedziała tylko
i wtuliła twarz w jego sweter, nie chcąc by którekolwiek z rodzeństwa zobaczyło
jej łzy.
*
13 dni od rozstania; 8 listopada 2011r.
Szedł boso brzegiem morza.
Woda raz po raz muskała jego stopy, a gwiazdy na czarnym niebie migotały
radośnie. Piękna brunetka u jego boku hojnie obdarowana przez naturę wszelkimi
atrybutami opowiadała mu jakąś miejscową legendę. Spędzili razem miły wieczór.
Rzucał zdawkowe pytania, a ona mówiła mu wszystko. Nie słuchał zbytnio, ale
miała miły głos, zmysłowy, nieco ochrypły. Wiedział jedynie, że studiowała i on
jako Europejczyk bardzo jej się spodobał. Otwarcie przyznała, że nigdy z żadnym
nie była. Nie miała pojęcia, że był sławny, nie skojarzyła go w żaden sposób.
Belize to był idealny wybór. Mieszkała w miasteczku, ale nie miała nic
przeciwko, gdy zaproponował, żeby poszli do jego hotelu na drinka.
Obejmował ją teraz ramieniem,
opuszkami palców muskał jej delikatną skórę. Sukienka, którą miała na sobie
zakrywała mniej, niż powinna. Nie dawała wielkiego pola do popisu wyobraźni,
jednak nie przeszkadzało mu to. Marisa nie wydawała się być dziewczyną, która
liczyła na coś więcej niż przelotna znajomość.
- Tak właściwie to, czym ty
się zajmujesz? – spojrzała na niego swoimi bystrymi niemal czarnymi oczyma,
uśmiechając się zalotnie. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie chciał przyznać się
do tego, że był znany.
- Wszystkim po trochu –
uśmiechnął się, unosząc jeden kącik ust. – Lubię pograć na gitarze i pracuję.
Nic szczególnego.
- A masz jakąś rodzinę? – Tom
uśmiechnął się znów i pokręcił głową. Liczył, że nie będzie dociekliwa. – No,
wybacz – oburzyła się w żartach. – Ale ja opisałam ci każde z mojej siódemki
rodzeństwa, rodziców też i babcię. Nie możesz być taki tajemniczy – posłała mu
kolejny uśmiech. Odkąd tu przybył, spotkał już kilka dziewcząt, z którymi
spędzał miłe wieczory, czasem i noce, ale Marisa była bystra. Choć zdawało się,
że liczyła tylko na dobrą zabawę, miała w sobie coś więcej niż tylko urodę. I
to mu się podobało. Skupiała jego uwagę na sobie i to było dobre, bo nie myślał
o tym, co zostawił w Niemczech. Choć to było trudne. Czasem ponad jego
możliwości, bo jak nie myśleć o tym, że właśnie miłość jego życia się
skończyła? Chował to w sobie, nie wiedział, jak dobrze, ale bardzo go to
wszystko bolało. Śmierć Liama to był tylko początek, choć już wtedy wydawało mu
się, że świat się skończył, ale miał jeszcze Scarlett. Choć i ona coraz
bardziej wymykała mu się z rąk. Pozornie wszystko wróciło do normy, ale tak
naprawdę cisza, która zaległa między nimi nie została wypełniona. To tkwiło
między nimi jak drzazga. Jego pchało do Leny, wiedział, że to złe. Ale Lena
była mu ostoją w burzliwym życiu u boku Scarlett i teraz czuł, że tylko jej
mógł już ufać, że pomimo tego co ich podzieliło, to tylko ona była z nim
szczera. Nie brał tu pod uwagę Billa czy mamy, oni byli zbyt emocjonalnie w to
zaangażowani. A Lena po prostu słuchała. Po prostu była. Do tego jeszcze był
David. Nawet, jeżeli nie okaże się jego ojcem, Tom chciał być z nim blisko. Bo
żadne dziecko nie powinno być smutne. Jednak teraz… teraz musiał być daleko od
tego wszystkiego. Daleko od świadomości, że Scarlett też potrafiła do zranić,
że jej miłość gdzieś się zgubiła. Utonęła w ciszy, nie wytrwała próby. A
wydawało mu się, że mogło być wieczna.
- No mam – odpowiedział, zdając
sobie sprawę, że zbyt długo milczał. – Mam brata, mamę i ojczyma. Z ojcem nie
utrzymuję kontaktu. Rozmawiam z nim od wielkiego dzwonu.
- W ogóle, co lubisz? –
zagadnęła, gdy odeszli od recepcji. Tom spojrzał na nią z ukosa i uśmiechnął
się wymownie.
- Powiem ci w pokoju –
odparł, wpuszczając ją pierwszą do windy. Chyba znowu zaczął bać się samotnych
nocy. Chyba znów cisza stała się dla niego zbyt głośna, a przebywanie ze samym
sobą zbyt trudne. Kiedy drzwi windy zamknęły się za nimi zdał sobie sprawę, że
wrócił do początku to go przeraziło. Przeraziło, bo wiedział, że drugiej
takiej, jak Scarlett już na swojej drodze nie spotka i jeśli upadnie, to nikt
nie pomoże mu wstać. Był zdany sam na siebie.
Dlaczego to wszystko musiało
się stać, Scarlett? Dlaczego musieliśmy zniknąć, skoro mieliśmy być wieczni?
Spojrzał na Marisę. Wpatrywała się w niego bystrymi oczyma. Odniósł wrażenie,
jakby tym spojrzeniem poznawała każdy jego sekret. Uśmiechnął się filuternie.
Nie przyjechał tu po to, żeby się nad sobą roztkliwiać. Już nie było na to
czasu.