24 grudnia 2013

All I want for Christmas is you.

Kochane,
na te święta pragnę wam życzyć – zupełnie nieoryginalnie – wszystkiego, co najlepsze i najpiękniejsze.

Życzę wam wspaniałych chwil do przeżycia, wspaniałych miejsc do zobaczenia, wspaniałych ludzi do poznania, cudownych przyjaciół do przezywania radości, niezwykłych książek do przeczytania, muzyki do okrycia, niespotykanych smaków do spróbowania, niepowtarzalnych emocji do poczucia, marzeń do spełnienia, a przede wszystkim największej miłości do kochania, do czucia, do przeżycia, do trwania i życia.

Życzę wam spełnienia wszystkiego, co dla was dobre i piękne, aby wasze marzenia stały się planami, a plany celami. Abyście osiągnęły wszystko, co tylko można mieć.

A na te najbliższe 3 dni, życzę wam spokojnej, rodzinnej atmosfery, pyszności na stole i wielu prezentów pod choinką.

Całuję świątecznie!


 A poniżej mały prezent świąteczny ode mnie ;)


Boże Narodzenie 2010, Berlin

W domu O’Connorów chyba jeszcze nigdy nie było tak tłoczno. Tak radośnie też dawno nie było. Sophie i Simone prześcigały się w kuchni w przygotowywaniu świątecznych smakołyków, a Gordon, Liv, Bill, Shie i Nico ubierali choinkę. Było ich niemal więcej niż bombek, więc co chwilę się deptali, zabierali sobie ozdoby i przekrzykiwali się, gdzie powinna wisieć każda błyskotka. Jedynie Nico wydawał się najbardziej zadowolony, bo tata trzymał go w ramionach i pozwalał miąć łańcuchy. Julie i Tom nakrywali do stołu, a Scarlett najpierw grała kolędy, a potem wycwaniła się i włączyła świąteczną składankę. Nie omieszkała śpiewać razem z Johnem Lennonem, Bingiem Crosbym, Mariah Carey i wszystkimi pozostałymi, jeśli tylko znała słowa. Bill i Liv jej wtórowali. Nawet Gordon nucił pod nosem. Krążyła między nimi, przyglądając się postępowi w ubieraniu choinki, a raczej jego brakowi. Liv, co chwilę wybuchała śmiechem, więc raczej nie miała możliwości zawieszenia czegokolwiek na drzewku, bo Bill wciąż odwracał jej uwagę. Scarlett zajrzała do kuchni, gdzie mama i Simone omawiały taktykę przygotowywania ryb i sałatki ziemniaczanej z powagą tak wielką, jakby czyniły plany przejęcia kontroli nad światem. Ciasteczka jeszcze siedziały w piekarniku. Uśmiechnęła się, widząc przejęcie na twarzach obu mam. Pierwszy raz przygotowywały takie święta. Dla Sophie takie zamieszanie było dobrym sposobem na odwrócenie uwagi od pustego miejsca dla Nico. Z resztą, dla Liv i Scarlett też. To drugie święta bez niego, ale wcale nie łatwiejsze.
Przeszła do jadalni, gdzie Julie i Tom rozważali ułożenie sztućców i talerzy.  Przypatrzyła mu się z rozrzewnieniem. Skupiony był bardzo pociągający. Marszczył brwi wskazując, gdzie powinny stać półmiski tak, aby wszystko zmieściło się na stole i z uwagą słuchał odpowiedzi Jul. Wyglądali, jakby chcieli stawiać kontrę mamie i Simone w walce o dominację. Jednak choinka to najmniej stresująca świąteczna alternatywa. Marszczył brwi i zagryzał dolną wargę. Przypatrywała się każdemu jego ruchowi, jak zahipnotyzowana. Odkąd zmienił fryzurę podobał jej się jeszcze bardziej. Wyglądał tak dostojnie i męsko, tak po swojemu jednocześnie. Odkąd spodziewali się dziecka, Tom bardzo się zmienił. Jakby wydoroślał. Zniknął chłopiec, a pojawił się odpowiedzialny przyszły ojciec rodziny. Wydawało się, że jego problemy zmalały, bo miał wiele innych spraw, na których musiał się skupić. Zmiana fryzury stanowiła symbol zmian. Uznał, że skoro wchodził w nowy etap życia, to powinien coś w sobie zmienić. Zdecydował, że włosy to najlepszy pomysł. Scarlett nie była do końca przekonana, co do słuszności tej decyzji, ale nie ingerowała. Po fakcie przekonała się, że jeśli w dredach go uwielbiała, tak w warkoczykach szalała za nim bez pamięci. W ogóle ciąża wyzwalała w niej nieznane dotąd uczucia. Chciała go cały czas. Potrzebowała go na okrągło. Kochała go szaleńczo. Nie potrafiła obejść się bez niego, więc czas spędzony na rozłące dłużył się niesamowicie, nawet jeżeli spełniała swoje marzenia i promowała płytę.
Tego wieczoru miał na sobie czarne jeansy i grafitowy sweter z golfem na metalowym, grubym zamku. Kupując ten sweter dla niego, nie pomyliła się, sądząc, że będzie mu w nim bardzo do twarzy. Choć przecież jemu było dobrze we wszystkim. Weszła w głąb pomieszczenia, zwracając na siebie uwagę.
- Myślę, że to wygląda ślicznie – odparła, obrzucając wzrokiem stół. – Ale znając nas, to po dwóch minutach cały ten idealny ład zniknie, jak wszyscy rzucą się na te pyszności, które już czuć z kuchni.
- Racja – Tom uśmiechnął się od ucha do ucha, odstawił półmisek i skorzystał z okazji, żeby podejść do Scarlett. Objął ją, kładąc rękę na jej wciąż niewielkim brzuszku i pocałował ją. Sumiennie wywiązywał się z powierzonych mu obowiązków i pomagał Julie, jak tylko umiał najlepiej, nie widział Scarlett. W innym wypadku zupełnie nie umiał się skupić, na tym co robił. Zupełnie, jakby byli ze sobą dwa miesiące, a nie dwa lata. Odkąd dowiedzieli się o ciąży, przeżywali swój renesans. Nie sądził, by można było się bardziej w niej zakochać, ale doświadczał tego każdego dnia. Zwłaszcza, że już ze sobą mieszkali. Trochę u niej, trochę w Loitsche, trochę w mieszkaniu zespołu, ale cały czas razem. Ich zobowiązania muzyczne rozdzielały ich na wystarczająco długo, by mieli jeszcze rozstawać się z własnej woli. Nie chciał stracić ani jednego dnia z ciąży. To w końcu było ich pierwsze dziecko. Drugi raz już im się to nie przydarzy. Spojrzał jej prosto w oczy i się uśmiechnął. Miały odcień spokojnego, letniego nieba. Kraśniała w nich radość.
- Kocham cię – szepnęła, choć nie musiała, bo Julie dyskretnie ulotniła się z pokoju. – Cieszę się, że spędzimy te święta wszyscy razem – odpowiedział uśmiechem, pochylił się i pocałował ją znów. Usta Scarlett smakowały malinową landrynką. Była taka malutka w jego ramionach. Na nogach miała kapcie z uszami królików, które zupełnie nie pasowały do odświętnego stroju, ale ona i tak wyglądała cudownie. Liv zaplotła jej luźnego, francuskiego warkocza. Nie malowała się, ale przecież nie musiała, bo i tak była najpiękniejsza. Na wigilijną kolację założyła morelową sukienkę przed kolana, która podkreślała jej delikatnie zaokrąglony brzuch, czarne ciepłe rajstopy i czarny sweterek. Scarlett to najbardziej zjawiskowa kobieta pod słońcem i już przestał bronić się przed faktem, że chciałby jej to powtarzać na okrągło. Oplotła go rękami w pasie i przytuliła się. Ciąża wyzwalała w niej dwa razy większą potrzebę czułości. Nieustannie przytulała się do niego. Chciała, żeby ją głaskał i całował. Wydawała się zupełnie bezbronna i delikatna. Nosiła jego dziecko. Należała jej się wszelka ochrona i wszelkie dogodności, jakich tylko pragnęła. Pocałował ją w czubek nosa.
- To nasze pierwsze wspólne święta. Nie sądziłem, że nas będzie już troje i że nasze rodziny spędzą je razem – pogładził jej brzuszek, a ona nakryła jego dłoń swoją. Żałowała, że maleństwo było za małe, żeby mogło kopać.
- Ale to jest cudowne, bo żadne z nas nie tęskni za domem - odpowiedziała.
- Mój dom jest tam gdzie ty – szepnął, a Scarlett uraczyła go najpiękniejszym uśmiechem, jaki widział w życiu. Wrażenie, że jej uśmiechy są najpiękniejsze w jego życiu miewał średnio trzy razy dziennie.
- Za rok może spędzimy święta tylko we trójkę? – podjęła. – Zamkniemy się gdzieś z naszym maleństwem i będziemy razem zupełnie szczęśliwi. To byłoby takie nasze własne Boże Narodzenie, bo wszystko czego chcę na święta to ty – powiedziała, zerkając na Toma. Przechyliła głowę w ten swój niesamowity sposób, a jemu chlupnęło w żołądku.
- Ja też nie potrzebuję więcej – podniósł dłoń do jej miękkiego policzka i delikatnie go pogładził. – Bo wszystko, czego chcę na święta i na zawsze, to ty.

- Na zawsze – westchnęła. – Podoba mi się – uśmiechnęła się i rozejrzała się po pokoju. Chwyciła Toma za rękę i poprowadziła w tylko sobie znane miejsce. Zdziwił się, kiedy zatrzymała się w przejściu między korytarzem, a salonem. Popatrzył na Scarlett pytająco, a ona wskazała w górę. Stali pod jemiołą. Nie musiała mówić nic więcej. Objął ją w talii, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Przyciągnął ją zupełnie blisko siebie i pocałował. Czuł dotyk jej brzucha, jej dłonie na skórze, landrynkowe usta i nie potrzebował więcej. Do szczęścia. 

20 grudnia 2013

95. Just give me one more try.

18. lipca 2014, Berlin

Słońce grzało niemiłosiernie. Opiekunki rozłożyły basen dla mniejszych dzieciaków i starsze, w tym Jessica, miały ich pilnować. Zrobiłaby to z chęcią, bo dzięki temu mogła się trochę opalić, no i uwielbiała maluchy. Miała kilka swoich ulubienic, którym czytała i z którymi się chętnie bawiła. Sarah, sześciolatka uwielbiała, kiedy opowiadała jej bajki o księżniczkach. Leonie, siedmiolatka lubiła, kiedy Jessica bawiła się z nią lalkami. Marta, też sześciolatka uczyła się czytać i czekała, kiedy Jessica będzie jej pilnować. Była jeszcze Luca, siedmiolatek. Jego uczyła grać na pianinie. Był niesamowicie zdolny. A Clara rysowała tak pięknie, że Jessica aż jej zazdrościła. A miała tylko osiem lat. Uwielbiała ich wszystkich i chętnie obdzielała ich swoim wolnym czasem. Jednak w ciągu ostatnich kilku dni czuła się tak źle, że nie była w stanie zająć się żadnym z nich choćby przez chwilę. Nie miała pojęcia, co się działa, ale nie chciała nic mówić opiekunkom, żeby przypadkiem nie kazały jej iść do lekarza. Swoje samopoczucie zganiała na upał. Czekała na deszcz i była pewna, że wtedy jej się polepszy. Ignorując kłucie w sercu, założyła szorty, klapki, poprawiła górną część stroju kąpielowego i wyszła na dwór. Chociaż nie mogła bawić się z dziećmi, postanowiła trochę z nimi posiedzieć. Słońce grzało niemiłosiernie. Jessica nie mogła sobie poradzić z coraz wyższą temperaturą. A może to ona stawała się coraz bardziej gorąca?
Czesała włosy Leonie, kiedy Mia, popchnąwszy jednego z chłopców, podeszła do nich. Stanęła nad nimi, zasłaniając słońce. Dziewczynka skuliła się w sobie.
- Nie bój się – Jessica szepnęła do młodszej koleżanki. – Mia tylko tak strasznie wygląda.
- Żebyś się nie zdziwiła – warknęła, wyrywając szczotkę z ręki dziewczyny. Leonie krzyknęła, kiedy Mia pociągnęła ją za włosy. Jessica zerwała się na równe nogi, oburzona zachowaniem dziewczynki.
- Zostaw ją! – krzyknęła, robiąc krok w kierunku Mii. – Mnie możesz dokuczać, ale małą zostaw w spokoju.
- Uważaj sobie – najeżyła się, groźnie spoglądając na nią.
- To ty tu przyszłaś i zaczęłaś. Odczep się – burknęła. Chciała odejść i znaleźć Leonie, która przestraszona uciekła do opiekunki. Jednak Mia miała inne plany. Popchnęła Jessicę, a ona zachwiała się i upadła. Zadowolona odeszła, kołysząc się jak pierwszorzędny chuligan. Rozjuszona bezczelnym zachowaniem młodszej koleżanki, Jessica poderwała się na równe nogi i pobiegła za nią. – Co ty sobie wyobrażasz?! – krzyczała, wzbudzając zainteresowanie innych dzieci. – Myślisz, że kim ty jesteś, żeby tak się zachowywać? Jesteś taka sama, jak Leonie i jak ja. Kto dał ci prawo, żeby robić innym krzywdę?! – biegła za Mią, ale tamta nie zwracała na nią uwagi. – Jesteś najsmutniejszym dzieckiem, jakie znam! – wrzasnęła i zachłysnęła się powietrzem. Coś rozerwało jej serce, sprawiając ból, jakiego jeszcze nigdy nie czuła. Złapała się kogoś, gdy nogi ugięły się pod nią, ale i tak osunęła się na ziemię i ostatnim, co czuła, był ból. Ogromny ból.
*

33. miesiąc od rozstania, 19. lipca 2014

Klimatyzacja zepsuła się w nocy, fachowcy mieli zjawić się w każdej chwili, ale to nie zmieniło faktu, że upał dawał się niemiłosiernie we znaki. Czterdzieści stopni w cieniu. Jak żyć w takim skwarze? Podkoszulek kleił się do pleców Scarlett, a szorty wydawały się zbytecznym odzieniem, ale w takich warunkach nago też czułaby się zbyt ubrana. Pokroiła cytrynę, a plasterki wrzuciła do dzbanka z wodą. No i lód, dużo lodu. Wypełniła szklankę, po czym wypiła duszkiem. W takim mieszkaniu, jak jej nie powinno być aż tak gorąco. Zapłaciła za luksus, więc należało jej się ochłodzenie. Wzięła mały sekator i zdecydowana na tą nierówną walkę z upałem na tarasie. W końcu dochodziła szesnasta. Temperatura powinna maleć! Była w połowie drogi na dach, kiedy zadzwonił domofon.
- To znak – mruknęła, zbiegając ze schodów. – Tak? – powiedziała podniósłszy słuchawkę. Dodatkowy ochroniarz siedział w dyżurce razem ze strażnikiem. Max i Toby zmieniali się przy niej. Teraz Toby drzemał w jej salonie. Sebastian, ów dodatkowy ochroniarz, oznajmił jej, że przyjechał pan Fontaine i czy miał pozwolić mu wejść. W pierwszej chwili zaniemówiła, bo Javier był ostatnią osobą, której się spodziewała. Miał spędzić najbliższe dwa tygodnie w Paryżu. Kazała go wpuścić, żałując, że nie założyła stanika. Prędko poprawiła koka na czubku głowy. Toby podniósł się i spojrzał na nią pytająco, kiedy w mieszkaniu rozległ się brzęk dzwonka. – Javier – odpowiedziała, podchodząc do drzwi. Otworzyła je i jak zwykle miała wrażenie, że wyszedł prosto z okładki modowego czasopisma. Nieład na głowie, badawcze spojrzenie i niby niedbały strój, który w jego wydaniu wyglądał aż za dobrze. Luźne, przewiewne spodenki rodem z Hawajów i podkoszulek, który podkreślał wszystkie jego mięśnie. Pomijając rzecz jasna te, które były odsłonięte. Wydawało się, że jego upał nie dotyczył. Poczuła się niechlujna, spocona i zaniedbana. Pożałowała luźnej podkoszulki mocno wyciętej pod pachami i ze sporym dekoltem z napisem: so damn hot. To nic, że była z przodu krótsza i odsłaniała jej brzuch. Przed momentem myślała o tym, że chciałaby chodzić nago, a teraz poczuła się za bardzo roznegliżowana. Tym bardziej, że łakome spojrzenie Javiera nie umknęło jej uwadze. Uśmiechnęła się i wpuściła go do środka. – Co ty tutaj robisz? – zapytała, kiedy całował ją w policzek.
- Zdjęcia zostały przełożone. Mam wolne do odwołania i pomyślałem, że cię odwiedzę.
- Świetnie – powiedziała. – Chodź, pewnie chce ci się pić – ruszyła w stronę kuchni, zostawiając za sobą rozglądającego się Javiera. – Toby też chcesz?
- Wypiję wszystko – odpowiedział ochroniarz. Wymienili z Javierem uścisk dłoni i kilka zdawkowych uwag o pogodzie. Scarlett podała im szklanki pełne chłodnej wody z cytryną.
- Muszę kupić napoje izotoniczne – odparła, kiedy wypili. – W takich dniach, jak dzisiejszy żałuję, że nie chciałam mieć tu basenu – westchnęła i usiadła w fotelu. – Czegokolwiek, co mogłoby chłodzić. – Toby odstawił pustą szklankę na stolik.
- Pójdę zapalić – powiedział i skierował się na taras. Scarlett patrzyła jak znika na piętrze.
- Już prawie mieszkają u mnie z Maxem – skwitowała. – Wczoraj do Maxa przyjechała żona z synkiem, bo musieli wypełnić jakieś kwity do skarbówki i koniec końców Mia została ze mną, a Max pojechał to wszystko załatwić.
- Jakbyś wróciła do mamy, to nie musiałabyś mieć ich przy sobie dwadzieścia cztery godziny na dobę – powiedział z nutą dezaprobaty w głosie. Scarlett machnęła na to ręką.
- Wiem, ale jakoś nie mogę. Potrzebuję samotności – odparła, nie patrząc na niego. – Byłam u doktor Bähr. Pojutrze też idę. Potrzebuję kilku wizyt.
- Wcale mnie to nie dziwi – powiedział miękko. Gdyby Scarlett popatrzyła na Javiera, dostrzegłaby troskę w jego oczach. – Nie pokazywał się? – nie musiał wyjaśniać, o kogo mu chodziło. Scarlett pokręciła głową. Wyglądała, jakby momentalnie uszło z niej powietrze. Poczuł, że musiał się nią zaopiekować. Sama w tym wielkim mieszkaniu wyglądała na bardzo zagubioną. A może mu się tak tylko wydawało, bo najbardziej w świecie chciał być obok niej?
- Liv wyczytała w Internecie, że zapadł się pod ziemię po zakończeniu zdjęć. Boję się, że zaszył się gdzieś, żeby przygotować odpowiednio okrutną wendetę – jej głos wydawał się dziarski, jednak Javierowi nie umknęło, że zaczęła nerwowo zaciskać dłonie.
- Toby nie jest tutaj tylko na wszelki wypadek – odparł spokojnie. Sam nie wiedział, dlaczego zaczął to mówić, ale słowa po prostu popłynęły. – Toby jest z tobą, bo boisz się, że Mike znajdzie drogę do twojej twierdzy. Boisz się też, że bliscy odkryją twój strach, więc jesteś tutaj, choć sto razy bardziej wolałabyś mieszkać z rodziną – patrzył na nią, na jej zbierające się w oczach łzy. Patrzył i nie ruszał się, bo właśnie zaryzykował wszystko. Mogła go przepędzić. Mogła chcieć, żeby został. Sam do końca nie wiedział, dlaczego to powiedział. W sumie to było niepotrzebne. Wysunął dość śmiałe wnioski, jednak poznał ją na tyle, by wiedzieć. Nie chciał, by myślała o nim, jak o kimś, kto akceptuje wszystko i działa tak, jak ona zachce. Chciał, by traktowała go jak osobę, której mogła bezgranicznie zaufać, jak kogoś kto ją rozumiał i potrafił pomóc. Scarlett nie lubiła być demaskowana, ale cała ta sprawa z Mike’em sprawiła, że nie umiała już za bardzo skrywać się za maską. Jej niebieskie oczy stały się niemal granatowe. Wzięła głęboki oddech.
- Masz rację – odpowiedziała, zupełnie zaskakując tym Javiera. – Czułabym się bezpieczniej w domu pełnym ludzi, ale nie zamierzam ich narażać. Toby i Max są cały czas ze mną. Mike, nawet jakby chciał, nie dostanie się tutaj niezauważony, ponieważ ochrona ma wgląd w monitoring całego terenu. Nic mi nie będzie, a jeżeli dojdzie do konfrontacji, to nie dam się zaskoczyć. Nie będę sama – powiedziała na tyle stanowczo, na ile było ją stać w tej chwili. Zadarła głowę, posyłając Javierowi bojowe spojrzenie. Broniła się, jak mogła. Już dawno zauważył, że im większy odczuwała strach, im mocniej czuła się niepewna, tym bardziej starała się być niezłomna i pewnie siebie.
- Nie będziesz sama – powiedział podchodząc do niej. – Bo ja będę z tobą – dodał kucając przed nią. – Nie zostawię cię teraz samej – uśmiechnął się delikatnie i ujął jej dłoń.
- A twoje zobowiązania? – zapytała zaskoczona.
- Mam dwa tygodnie wolnego. Reżyser dostał zawału dzień przed rozpoczęciem zdjęć, więc obstawiam, że zdjęcia rozpoczną się nawet za miesiąc.
- Nie masz innych planów? – upewniała się dalej, nie mając pewności, czy bardziej chciała by został, czy żeby odjechał, by nie musiała zastanawiać się, co z nim zrobić.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale od jakiegoś czasu to właśnie na tobie opierają się wszystkie moje plany – odpowiedział, a na jego ustach zabłąkał się delikatny, lekko pobłażliwy uśmiech.
- Javier… - westchnęła. Z jednej strony jego obecność napawała ją spokojem. Czuła się przy nim bezpieczna i wiedziała, że obroniłby ją przed wszystkim. Począwszy od Mike’a i skończywszy na komarze. Dlatego bardzo cieszyłaby się, gdyby Javier został, zamieszkał z nią i nie odstępował jej na krok. Jednak z drugiej strony wiedziała, że on ją kochał, a przynajmniej tak mu się wydawało. On, Javier Fontaine, człowiek, który słynął z cynizmu i arogancji, przy niej stawał się aniołem. Dla niej. Wciąż myślała tylko o tym, by nie dawać mu nadziei, by nie utwierdzać go w przekonaniu, że jeżeli będzie cierpliwy, to w końcu ona odwzajemni jego uczucie. Nie miała sił na to, aby skutki jego obecności stały się dla niej kolejnym powodem do zmartwień. Nie chciała go ranić, bo zasługiwał na wszystko, co najlepsze, a ona nie potrafiła mu tego dać. Jej wyraz twarzy musiał mówić sam za siebie, bo Javier postanowił rozwiać jej niewypowiedziane wątpliwości.
- Wiesz dobrze, jakie jest moje stanowisko. Nie oczekuję od ciebie, że nagle się we mnie zakochasz. Mam cichą nadzieję, że kiedyś ten dzień nadejdzie, ale póki co, po prostu jestem z tobą i dla ciebie. Teraz moim priorytetem jest twoje bezpieczeństwo.
- Jesteś za dobry dla kogoś, kto nie potrafi odwzajemnić twoich uczuć. Jesteś za dobry dla mnie – westchnęła, posyłając mu długie spojrzenie spod rzęs. Czuła ulgę i niepokój.
- Wydaje ci się – uniósł jej dłoń do swoich ust i ucałował jej wewnętrzną stronę. – Pozwól mi tylko być – Scarlett rozważała te słowa przez chwilę, intensywnie wpatrując się w Javiera. Widziała w nim dobroć, czułość, troskę. Widziała miłość, a ona tak bardzo potrzebowała miłości. Do tąd nie zadręczała się swoją samotnością, ale w takich chwilach jak ta, uświadamiała sobie, jak bardzo potrzebowała, by ktoś ją kochał. Bała się przyjąć jego miłość, żeby nie skrzywdzić go tym, ale tak bardzo pragnęła mieć przy sobie kogoś, kto będzie z nią, kto ją ochroni, kto pocieszy, że byłą skłonna zaryzykować. Miała dosyć zmagania się ze wszystkim w pojedynkę. Chciała w końcu poczuć, że nie była sama. A Javier był gotów na to, aż za nadto. Stał za nią murem. Chciał być jej oparciem. Chciał ją wspierać. Chciał ją kochać. Czy mogła na to pozwolić?
- Mam wyrzuty sumienia.
- Wiec przestań je mieć. Jestem tu z własnej woli. Nie zmuszasz mnie do niczego, nie nakłaniasz, nie wykorzystujesz. Uwielbiam cię i chcę być przy tobie. Chcę cię chronić i dbać o ciebie – mówiąc to podniósł się i przysiadł na stoliku na wprost niej. Patrzył Scarlett prosto w oczy. Widziała w nich tylko troskę. – Na początek będę twoim osobistym ochroniarzem. Chcę być blisko ciebie, to mój egoizm, nie twój – uśmiechnął się, a Scarlett odwzajemniła ten gest. Javier zasługiwał na kobietę, która pokocha go całym sercem i odwzajemni to, co on dawał z siebie. Dlatego tak mocno dręczyły ją jej własne uczucia. Bo bała się, że nigdy nie stanie się taka kobietą.
Tą zdecydowanie zbyt intymną atmosferę przerwał telefon. Drown Three Days Grace oznaczało, że dzwonił ktoś spoza rodziny. Pobiegła do kuchni, gdzie zostawiła komórkę i odebrała. Choć kilkanaście sekund później stwierdziła, że wolałaby nie zdążyć dobiec do aparatu. Wołałby, żeby jej największym zmartwieniem pozostało to, czy była godna Javiera, czy taki układ mógł się udać. Wolałaby nie wiedzieć.
- Pani dyrektor? – powiedziała, opierając się biodrem o stolik śniadaniowy.
- Scarlett… - kobieta westchnęła ciężko. – Wiem, że to co mam ci do powiedzenia nie dotyczy cię w żaden sposób, ale z racji, że polubiłaś Jessicę, postanowiłam cię powiadomić. Prosiła, bym do ciebie zadzwoniła.
- Jess? Co jej się stało? – zaniepokoiła się. Mocniej ścisnęła słuchawkę, przycisnęła ją do ucha, jakby to mogło sprawić, że będzie lepiej słyszeć. Potarła bosą stopą łydkę, a potem oparła jedną stopę na drugiej. Już nie wiedziała, co robić, żeby nie czuła tego wszechpanującego gorąca. I lęku.
- Ona umiera, Scarlett – te słowa spadły na blondynkę, niczym szafot. Zamurowało ją. Na ułamek chwili straciła oddech. Jessica umiera? To chyba jakiś kiepski żart. Jak to możliwe, żeby kolejna osoba, którą pokochała mogła odejść? Scarlett nie odwiedzała ostatnio Domu Dziecka, ale to nie tylko przez całe to zamieszanie z Mike’em. Ustaliły z dyrektorką, że tak będzie lepiej, jeżeli jej wizyty staną się sporadyczne i niezapowiedziane, żeby dzieciaki nie czekały na nią. Bardzo przeżyła rozstanie z Jessicą, ale wiedziała, że tak będzie lepiej. W tej kwestii nie mogła być ani odrobinę egoistką. Bo to, że nie spotykała się z nią już tak często, nie oznaczało, że przestała ja lubić. Tęskniła za tą dziewczyną, a teraz okazało się, że ona może umrzeć. Niemożliwe. To musiała być pomyłka. Musiała milczeć zbyt długo. Dyrektorka - Marie Bauer - chrząknęła. – Słyszysz mnie? – miała zmęczony, smutny głos.
- Tak – wyszeptała. – Dlaczego? – nie umiała być silna, ani zachować spokoju. Chciała płakać. Stojąc pośrodku swojej kuchni, w tym skwarze, opierając stopę na stopie, czując pot ściekający między piersiami, chciała płakać w tym przeklętym upale.
- Jej serce… - westchnęła, a blondynce wydawało się, że kobieta zbierała w sobie siły, żeby przekazać jej tą wiadomość. Była bardzo związana z dziećmi. Nie miała własnych i opieka nad sierotami była jej głównym celem w życiu. – Jej serce jest za duże i przez to pracuje gorzej. A nawet bardzo źle. Zostały jej jakieś trzy miesiące życia, bo w takim tempie, w jakim to się dzieje jej serce nie da rady pracować dłużej. Nie do końca rozumiem na czym polega ta wada i skąd się wzięła, lekarz powiadomił mnie o tym spiesząc na kolejne badania. Czekam na więcej informacji – mówiła powoli, jakby dławiła się słowami.
- Ja nie rozumiem, nie wiedziała pani o tym? Jak to możliwe? – to się nie mieściło Scarlett w głowie. Jak Jessica mogła mieć tak poważną wadę i żyć bez żadnych powikłań? Jak mogli nie wiedzieć?
- Wszystko było z nią w porządku. Wprawdzie nie ćwiczyła na zajęciach sportowych, ale poza tym nie miała żadnych wskazań lekarskich. W kartę wpisano jej, że zwolnienie ma z powodu astmy, a nie z powodu wady serca. Ja nawet nie wiem, czy ta wada została u niej kiedykolwiek wykryta. Serce mi się kraje, kiedy ona leży tam sama i nie ma nikogo, kto przyszedłby ją przytulić. Kto by ją kochał – dodała, a Scarlett nie mogła tego dłużej słuchać. Łzy cisnęły się jej do oczu. Serce ściskało się z żalu. Jessica była wspaniałą, mądrą dziewczyną. Miała ogromny talent i wspaniałe życie przed sobą. Los odebrał jej rodziców, zasłużyła na szansę. Na życie.
- Który to szpital? – zapytała gorączkowo. Nie chciała dłużej prowadzić tej rozmowy przez telefon.  Musiała coś zrobić. Musiała tam pojechać. Musiała jej pomóc. Nie mogła pozwolić, żeby umarło kolejne dziecko, które kochała.
- Friedrichshain – padła odpowiedź.
- Będę za godzinę – rozłączyła się i szybko wyszła z kuchni. Javier spoglądał na nią zaniepokojony. – Toby! – krzyknęła, wbiegając na antresolę. Mężczyzna wyłonił się zza drzwi na taras. – Proszę, przygotuj auto, bo za piętnaście minut jedziemy do Friedrichshain.
- Coś się stało? – Javier wciąż stał na dole. Odwróciła się, biorąc głęboki oddech. Tylko działając nie załamie się. Tylko działanie mogło pomóc. Nie mogła poddać się panice. Nie mogła być smutna, ani załamana. Musiała tam jechać.
- Jessica jest w szpitalu – wykrzyknęła, wpadając do swojej sypialni. Na stercie rzeczy do schowania znalazła prostą, dzianinową sukienkę na szerokich ramiączkach. Nie trudziła się prasowaniem. Wciągnęła ją na siebie, tym razem nie pomijając biustonosza. Porwała płaskie sandały i torebkę. Nie minęło dziesięć minut, a siedzieli już w BMW. Prowadził Toby, ona nie była w stanie. Javier złapał ją za rękę. Nie cofnęła jej. Nerwowo spoglądała na drogę, klnąc w duchu na bezmyślnych kierowców, którzy tarasowali im drogę. Ściskało ją w żołądku, mdłości nie pozwalały jej racjonalnie myśleć. Potrzebowała planu. Musiała coś wymyślić. Spojrzała na Javiera, który nie spuszczał z niej wzroku. Nawet nie spytała, czy wolałby wrócić do hotelu. Po prostu pojechał z nią. Do Mercure’a było nie zbyt daleko, więc Toby zawsze mógł go odwieźć. Choć w duchu przyznawała, że wolałaby, żeby został z nią. Panicznie bała się tego, co jeszcze mogła usłyszeć od Marie Bauer. Panicznie bała się tego, że nie było już odwrotu, że los Jessici został przesądzony. Toby zatrzymał się przed wejściem, by Scarlett mogła jak najszybciej odnaleźć dyrektorkę Domu Dziecka. Wypadła z auta jak z procy, a Javier za nią. Dziewczyna w recepcji nieco zdębiała na jej widok, ale szybko odzyskała rezon i pokierowała Scarlett na właściwe piętro.
Dyrektorka nerwowo spacerowała przed wejściem na OIOM. Scarlett podbiegła do niej, a ona ogarnięta rozpaczą, aż uściskała Scarlett.
- Tak się cieszę, że jesteś! – powiedziała, ignorując obecność Javiera. – Jessica przechodzi koleją serię badań; EKG, RTG i echo.
- Marie, proszę mi powiedzieć, co właściwie się stało? – zapytała, siadając na plastikowym krześle. Czuła się rozedrgana od środka. Chciała działać, ale nie wiedziała, jak. Kobieta poszła w jej ślady, a Javier stał.
- Jest u nas taka dziewczynka - Mia. Ona upodobała sobie dokuczanie innym dzieciom, zwłaszcza Jessice. Wczoraj pokłóciły się o coś bardzo mocno, do tego stopnia, że Jessica zaczęła gonić Mię i w pewnym momencie po prostu upadła. Lekarze musieli ją resuscytować. Myślałam, że umarła. Świadomość odzyskała dopiero dzisiaj i pierwsze, o co poprosiła, to telefon do ciebie, abyś ją odwiedziła. Wahałam się, ale ona mocno nalegała. Kiedy dowiedziałam się jak bardzo poważny jest jej stan, zaraz zadzwoniłam.
- Na czym polega ta wada?
- To przerost mięśnia sercowego, spowodowany kardiomiopatią. Lekarz powiedział, że to musiało dotąd przebiegać bezobjawowo. A trauma, jaką przeżyła, późniejszy stres i stany lękowe, przez które przechodziła, musiały stopniowo powiększać tą wadę. Wysiłek fizyczny podziałał jak zapalnik. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że praca jej serca nie ustabilizuje się tak po prostu. Jej serce nie jest w stanie pracować normalnie. Jest za duże, nie obkurcza się prawidłowo, krew nie jest dobrze filtrowana, czego skutkiem jest niedotlenienie. Cały ten proces ruszył i jest jak bomba z opóźnionym zapłonem. Wybuchnie za miesiąc, dwa lub cztery, ale jej rokowania są tragiczne – słowa dyrektorki odbiły się echem po pustym korytarzu, a jeszcze głośniej pobrzmiewały w głowie Scarlett. Jak to możliwe, że wszystko było dobrze i nagle bach! Koniec. Choroba. Wyrok. Śmierć.
- Jest jakieś wyjście? – zapytała cicho.
- Transplantacja.
- Musi czekać – stwierdziła, nie zapytała. Kolejki do przeszczepów były ogromne.
- Siedemset tysięcy Euro – kobieta odpowiedziała na niezadane pytanie. – Jessica jest ubezpieczona i oczywiście przysługuje jej ta operacja, ale jest dwudziesta czwarta na liście. Ona tego nie dożyje, Scarlett… - Marie popatrzyła bezradnie na blondynkę. – Dom Dziecka nie jest w stanie uzbierać takiej kwoty.
- Powariowali? Tyle pieniędzy – westchnęła. – Skąd my tyle weźmiemy? – dyrektorka wzruszyła bezradnie ramionami.
- Jak mam spojrzeć temu dziecku w twarz i przyznać, że nie ma dla niej ratunku? Pracuję z dziećmi od dwudziestu lat i nigdy nie przytrafiła mi się taka sytuacja. Żadne z moich podopiecznych nie umarło, żadnego nie dotknęła taka choroba – głos jej się załamał, mechanicznie przytknęła chusteczkę do nosa.
- Mogę przekazać darowiznę, mogę poprosić o nią mamę i chłopaków z Tokio Hotel, ale to wciąż będzie za mało – powiedziała, gdy myśli Scarlett odpłynęły w kierunku liczb.
- Możesz też poprosić mnie o pieniądze – Javier włączył się do rozmowy, kładąc dłoń na jej ramieniu. Spojrzała na niego zaskoczona, jakby zupełnie zapomniała o jego istnieniu.
- Wiem – szepnęła. – Javier, co ja mam zrobić? – zapytała z żałością w głosie. Usiadł, zerkając raz na Marie, a raz na nią. Scarlett wydawała się dziarska i morowa, ale jej przestraszone spojrzenie mówiło samo za siebie. Zawisła nad nią śmierć kolejnej osoby, która była jej bliska. A on mógł być obok. To egoistyczne i niewłaściwe, ale cieszył się, że to stało się teraz, kiedy mógł ją wesprzeć.  
- Jessica chciała cię zobaczyć, prawda? – spojrzał znów na dyrektorkę, a ona pokiwała głową. – W takim razie musisz wziąć się w garść, zanim ją zobaczysz. Ona musi widzieć, że ty jesteś silna, wtedy sama się nie podda – powiedział miękko.
- Ja sobie nie wyobrażam tego, że ona może umrzeć. To jest niemożliwe –  wyszeptała, patrząc w pustkę. Zacisnęła dłonie w piąstki mnąc materiał jasnozielonej sukienki. Oddychała ciężko. Javier wiedział, że toczyła wewnętrzną bitwę, starając się znaleźć rozwiązanie już, teraz.
- Ona jeszcze nie umarła, Scarlett – dziewczyna popatrzyła na niego przerażona, jakby pojęła sens słowa umierać dopiero, kiedy on je wypowiedział. – Masz czas.
- Jak możesz mówić, że mam czas? – oburzyła się, odsuwając się. Jego ręka zsunęła się z jej ramienia.
- Bo masz. Wyrok zapadł, ale lekarze będą robić wszystko, żeby utrzymać ją przy życiu, a ty żeby zdobyć pieniądze na operację.
- Mogę przekazać darowiznę, Durand Corporation także, chłopaki z Tokio Hotel na pewno też pomogą – powtórzyła, spoglądając na dyrektorkę Domu Dziecka.
- Ja także – Scarlett spojrzała na Javiera i wzięła głęboki oddech. Jego słowa wyciągnęły ją z dołka, w który zaczęła wpadać. Świadomość, że Jessice groziła śmierć przerażała ją. Jeszcze do końca to wszystko do niej nie docierało, ale czuła przemożną potrzebę działania. Nie mogła pozwolić sobie na nic innego. To takie dziwne. Dowiedziała się o całej tej sytuacji i w pierwszej chwili mało nie zemdlała, gdy przytłoczyła ją waga tych słów. A teraz siedziała na szpitalnym korytarzu z zupełnie rozsypaną dyrektorką Domu Dziecka przed sobą i Javierem za sobą. W tym momencie wiedziała jedno, musiała coś zrobić. Musiała sprawić, że Jessica dostanie szansę. Bo za dużo wokół niej czaiło się śmierci. Postanowiła, że tym razem ją przechytrzy. Popatrzyła uważnie na Marie.
- Wiadomo, kiedy te badania się skończą i czy będę miała szansę z nią porozmawiać?
- Lekarz obiecał jej dwie minuty z tobą, jeżeli się zjawisz.
- W takim razie niech mi pani jeszcze raz dokładnie opowie, jak to się stało – poprosiła, a dyrektorka ponownie rozpoczęła swoją opowieść.
*

Nowy Jork, Holiday Inn

Amy promieniała. Miała na sobie letnią sukienkę - wydekoltowaną i dosyć dopasowaną, co było do niej zupełnie niepodobne. Lubowała się w bezkształtnych, dziwnych rzeczach z etnicznymi motywami, a teraz widział na niej sukienkę w kwiatki! Tom jej nie poznawał. Wyglądała cudownie. Rozkoszowała się rogalikiem i popijała kawę. Tom przyleciał do Nowego Jorku późnym wieczorem poprzedniego dnia, więc umówili się na śniadanie. Postanowił się z nią pożegnać. Cokolwiek to miało oznaczać.
W czasie, kiedy był w Niemczech wymienili kilka e-maili, bo Amy nie miała czasu na rozmowy. Nie czuł się dotknięty czy zawiedziony. To przesądzone, że żadnej pary z nich nie będzie. Nie tylko przez Neala, który dominował w treści jej wiadomości, ale głównie przez to, że nie było między nimi tego czegoś. To co stało się na weselu Margo i Gustava teraz też miało ogromne znaczenie. Nie miał w głowie kogokolwiek innego. Nie po tym, jak znów trzymał Scarlett w ramionach. Myślał o tym prawie cały czas. Bill wypytywał go o szczegóły, ale nie umiał o tym rozmawiać. Nie umiał mówić o tym, że mając jej drobne ciało przy sobie, zapomniał o całych trzech latach, które ich dzieliły. Nie potrafił sobie z tym poradzić. Wspomnienia jej dotyku, jej zapachu, jej głosu, całej jej samej nie dawały o sobie zapomnieć. Zaczął rozmyślać co byłoby, gdyby… i to doprowadzało go zdecydowanie nie tam, gdzie powinno. Dlatego zdecydował się spotkać z Amy. Musiał zakończyć swoje tournée po świecie, które zaczął tuż po rozstaniu. Czas najwyższy zacząć coś robić. David go potrzebował. Musiał w końcu osiąść.
- Emmo White, nie poznaję cię – odparł uśmiechając się szeroko. Skończyła jeść. On nie miał apetytu, za to upił łyk kawy.
- Tom, ja wiem, że Beth próbowała nas skojarzyć. Bill też nie raz insynuował, jakobyśmy byli już parą i mam nadzieję, że nie czujesz dyskomfortu przez to, że nam nie wyszło? – pokręcił głową, uśmiechając się jeszcze szerzej. Jak zwykle przechodziła do rzeczy, rasowa dziennikarka.
- No co ty, lubię mieć w tobie przyjaciółkę. Kiedyś już to ustaliliśmy – uśmiechnął się szeroko.
- To świetnie. Domyślam się, że przyleciałeś się pożegnać – odłożyła rogalika i strzepnęła okruszki z palców.
- Mam nadzieję, że nie na zawsze.
- Ja też, bo lubię cię, Tom – mrugnęła do niego. Miała w oczach radość. Zawiedziona dziewczyna, którą poznał kilka miesięcy wcześniej w pubie zniknęła bez śladu.
- Zaprosisz mnie na otwarcie swojej restauracji?
- Będziesz pierwszym, którego nakarmię – odparła dumnie.
- A Neal? – zapytał z podchwytliwą miną.
- Neala zamierzam karmić zawsze i wciąż – spoważniała. – Ale tak serio, spotykamy się dopiero kilka dni, a ja już zwariowałam na jego punkcie – westchnęła bezradnie. – Ale chyba z wzajemnością.
- Cieszę się, że jesteś szczęśliwa, Amy – powiedział, chwytając jej dłoń ponad stolikiem.
- A jak było na weselu?
- Lepiej, niż myślałem – powiedział zadowolony. Chyba nie powinien się tak ekscytować. W końcu to był tylko taniec. W dodatku nie rozmawiali zbyt wiele. Więc dlaczego miał wrażenie, jakby w ciągu tych kilku minut pękł mur, który ich dzielił?
- Widziałeś Scarlett? – ożywiła się.
- Więcej, tańczyłem z nią – odpowiedział, a Amy zrobiła wielkie oczy. – Wyobraź sobie, że nawet zamieniliśmy parę słów i chyba żadne z nas nie chciało zabić drugiego.
- Wiesz, co? – odparła po krótkiej chwili namysłu. – Kiedy stwierdziłam, że miłości z nas nie będzie, zastanawiałam się, dlaczego. Przecież oboje jesteśmy fajni, dobrze się ze sobą dogadujemy i w ogóle – Tom zmarszczył brwi, posyłając jej pytające spojrzenie i zastanawiał się, co miał ich brak związku z jego tańcem ze Scarlett, ale Amy nie przejmowała się nim i kontynuowała. – A kilka dni później trafiłam na jakąś plotkarską stronę, na której umieszczono zbiór waszych zdjęć zrobionych przez paparazzi. Sama nie wiem z jakiej okazji, po takim czasie. Zobaczyłam, jak na siebie patrzyliście i pojęłam, że jest tylko jedna dziewczyna, którą kochasz. To jest odpowiedź na wszystkie inne pytania.  
- To było przecież dawno, Amy – wzruszyła ramionami, chcąc pokazać, że to nie miało znaczenia. jakby faktycznie nie miało. – To, co nas łączyło, było tak ogromne, że ja sam czasem nie rozumiałem, jak można tak mocno kochać, ale wiesz przecież, dlaczego się rozstaliśmy. Nie jesteśmy razem. Każde z nas poszło w swoją stronę. Wydałem grube pieniądze na terapię, żeby to zrozumieć.
- Wiem, roztrząsaliśmy ten temat – pokiwała głową, spoglądając na Toma tak, jakby dawała mu do zrozumienia, że owszem, przytaknie, ale i tak powie mu swoje. Bezbłędnie odebrał jej zamiar. – Przestaliście ze sobą rozmawiać o ważnych sprawach, ogólnie o wszystkim, co było chociaż trochę ważne. Wszelkie znaki ostrzegawcze, tłumiliście wielkimi wyznaniami i seksem. Potem pojawiła się twoja dawna miłość, zacząłeś uważać, że jej syn, to też twój syn. Scarlett zaczęła współpracować z Javierem Fontaine, on ją adorował, a ona nie kazała mu przestać i wydawało ci się, że cię z nim zdradziła. Tak nawiasem, wierzysz w to, że cię zdradziła? – zapytała, przewiercając Toma spojrzeniem. Nie wiedział, dlaczego o tym rozmawiali, ale tym razem nie chciał ucinać tematu. Amy była obiektywna, a on chciał o tym posłuchać.
- W sumie to nie – odparł, zdając sobie sprawę z bezsensu sytuacji. – Teraz już nie – poprawił się. To jej wystarczyło, żeby dalej podjęła swój wywód.
- No, więc wydawało ci się, że cię z nim zdradziła. Za sprawą mediów i tej całej Isobel, to wszystko wyszło na jaw. Pojawiła się złość. Chciałeś się odegrać, ignorując świadomość, że sam nie byłeś wobec niej fair, więc odszedłeś i to z Leną. Koniec pieśni. Złamałeś jej serce. Swoje także. Potem obrzucaliście się mięsem przy każdej możliwej okazji. Dalej nastała cisza, nie spotykaliście się zbyt wiele, aż do tej imprezy rodzinnej, podczas której Scarlett przypadkiem dowiedziała się, że David jest jednak twoim synem. Uznała, że to twoje kolejne kłamstwo i nie lubiła cię jeszcze bardziej. W ciągu następnych miesięcy nie widywaliście się, aż do dnia, w którym spotkaliście się na cmentarzu i pierwszy raz pogadaliście w miarę normalnie. Potem znów nie działo się nic znaczącego, aż do wesela. Co pominęłam?
- To, że ukryła przede mną fakt, że nosiła moje drugie dziecko – dodał cierpko.
- Racja, ale to mieściło się w czasie, kiedy obrzucaliście się mięsem – Tom niechętnie przytaknął. W ustach innej osoby cała ta historia brzmiała niesamowicie niedorzecznie. Dobrze, że Amy nie wdawała się w szczegóły. Gdyby usłyszał z jej ust wszystko od początku do końca, pewnie straciłby do siebie szacunek. Bo jak można doprowadzić do takiego absurdu? Amy wiedziała wszystko, bo jej ufał. Nie miał oporów przed opowiedzeniem jej swojej historii. Oboje nie raz wywnętrzali się przed sobą ze smutków sprzed lat. Nie była jak wszystkie dziewczyny przed i po Scarlett. Amy była wyjątkowa. – Zmierzam do tego, że wtedy byliście przytłoczeni przeszłością i śmiercią dziecka. Z  tym związało się zachwianie wiary w siebie w łączące was uczucie, skoro tak łatwo daliście się podpuścić. Oboje potrzebowaliście czasu, ale myślę, że minęło go już zbyt wiele. Już dawno powinniście ze sobą pogadać, bo jeżeli Scarlett kocha cię tak, jak ty kochasz ją, to szczera rozmowa może być początkiem odbudowy waszego związku. Nawaliła komunikacja, więc nie rozumiem, dlaczego nie pogadaliście po miesiącu, dwóch czy pięciu. Przecież o to właśnie chodziło. A w miłości nie ma czegoś takiego jak duma, czy ego. Jeśli stają się ważniejsze od tej drugiej osoby, to guzik wychodzi z takiego związku. Powinnam powiedzieć ci to już dawno – zakończyła. Cały czas trzymała go za rękę i spoglądała mu w oczy. Mówiła z troską w głosie i spojrzeniu. Tom czuł się przytłoczony wspomnieniami i tym, co od niej usłyszał – oczywistą oczywistością. Przecież zaczęli od rozmów. Właściwie to Scarlett mówiła, a on nie chciał słyszeć, ale potem mówili. Rozmawiali i przekonywali się, jak wiele sprzecznych uczuć ich łączyło. Rozmawiali o swoich troskach, trudnych przeżyciach, o swoim bólu i niemocy wobec braku pewności siebie. Rozmawiali o planach i marzeniach. Rozmawiali o tym, co będzie jutro i jakie było dzisiaj. Rozmawiali o wszystkim, a potem nagle przestali. Tom nie pamiętał dnia, w którym to się stało. Nie wiedział, czy ten proces trwał tydzień, miesiąc, czy pół roku. Jednak był pewien, że to nie stało się nagle. Milkli z czasem. Może wtedy, kiedy wydawała na świat ich syna sama, bez jego wsparcia? A może jeszcze wcześniej? Nie miał też pojęcia, czy to on zamilkł pierwszy, czy może ona?

Chciałbym, żebyśmy mieli domek z ogródkiem i psa, a nawet dwa. Chcę wyrzucać śmieci, kopać ogródek pod kapustę i gotować z tobą ogórkową na obiad, chcę zupełnie zwykłego życia. Chcę życia z tobą – spoważniał nieco, podtrzymując zamglone spojrzenie Scarlett. – Chcę zasypiać i budzić się, mając cię w ramionach. Chcę chodzić do sklepu po bułki i podpaski dla ciebie. Chcę się z tobą kłócić o kolor serwetek i zaraz godzić bardzo mocno. Chcę znosić twoje humory i koić twoje lęki. Chcę, byś ty koiła moje. Chcę się z tobą zestarzeć, Scarlett – nieustannie patrzył w jej oczy, które z każdym kolejnym jego słowem bardziej zachodziły łzami.1

Dlaczego przypomniał sobie o tym właśnie teraz? Pamiętał, jak opowiadała Candy bajkę, jak rozmawiali o dzieciach, jak pierwszy raz w życiu zapragnął mieć dom, własny dom. Własną rodzinę. Miał tylko dwadzieścia lat, a to marzenie stało się w tamtym momencie największe. Spełniło się na chwilę. Teraz marzył dalej. Już mu się nie podobało, że Amy poruszyła ten temat. Przywołał zbyt wiele wspomnień.

Zasypiała kołysana jego spokojnym oddechem. Dopiero teraz zobaczył, jak bardzo była wykończona. Dopiero teraz, gdy nie musiała panować nad sytuacją, pozwoliła sobie na zmęczenie. Przygarnął ją bliżej siebie, delikatnie gładząc po plecach. 
- Tom? – mruknęła na pół śpiąc. 
- Co, Maleńka? – spytał troskliwie. 
- Będziemy mieli kiedyś dom i już żadne z nas nigdy nie będzie samo.2

Miał dom. Miał najwspanialszy dom. Miał cudowne życie. Kiedy zaczęło się psuć? Kiedy przestał je doceniać? Kiedy przestało być najważniejsze? Kiedy ona przestała być najważniejsza? Kiedy zaczął bać się mówić jej prawdę? Jak długo był szczęśliwy? Jak długo czuł się nieszczęśliwy? Czym było jego szczęście? Kiedy je stracił? Kiedy je miał? Dlaczego tak się stało? Dlaczego zaczęło się psuć? Dlaczego pozwolił szczęściu wymknąć się z rąk?

- Tom? – Amy delikatnie ścisnęła jego dłoń. Popatrzył na nią zaskoczony tym, że odpłynął. Dostrzegł w jej oczach pytanie.
- Przepraszam, myślałem o tym, co mi powiedziałaś.
- I co wymyśliłeś?
- Może masz rację, może powinniśmy pogadać, ale czuję, że to nie jest ten moment. Nie mogę wrócić do Berlina i tak po prostu zapukać do jej drzwi. Ona ma swoje życie. Nie mam prawa tak po prostu go burzyć.
- A jak myślisz, co czuła, kiedy tańczyliście? – zdziwiła go ta nagła zmiana frontu. Amy zachowywała się podejrzanie. Zupełnie, jakby chciała mu coś uświadomić, ale nie zamierzała powiedzieć tego wprost. Cała Amy.
- Powiedziała, że czuje się przy mnie bezpiecznie, pomimo wszystkiego, co się stało – słysząc to, uśmiechnęła się. – Dlaczego się śmiejesz? – zapytał.
- Nie śmieję, tylko uśmiecham. Mam wrażenie, że oboje błądzicie we mgle.
- Ams, dlaczego my właściwie o tym rozmawiamy? – obruszył się, obawiając się, że blondynka za chwilę zmusi go do deklaracji uczuć. – Zerwaliśmy prawie trzy lata temu. Każde z nas ma swoje życie, nie róbmy z tego jednego tańca takiego halo.
- Okej – uniosła ręce w poddańczym geście. – Nie było tematu. – Tom popatrzył na nią podejrzliwie dopatrując się podstępu w takiej łatwej kapitulacji. Jednak Amy zajęła się swoją kawą i wyglądała, jakby nie zamierzała kontynuować.
- Powinnaś być psychologiem, zarabiałabyś miliony – dziewczyna uśmiechnęła się, kręcąc głową.
- Twój przypadek jest książkowy, dlatego jestem taka mądra – odparła, po czym dopiła kawę. – Pójdziemy na spacer? Znalazłam idealne miejsce na moją restaurację. – Tom poprosił kelnera, by dopisał śniadanie do jego rachunku i wyszli. Zmiana tematu zdecydowanie mu się podobała. Czuł się przytłoczony całą tą rozmową.
Kiedy opuszczali hotel, pojawiło się kilku paparazzich. Amy chwyciła go pod rękę, zakrywając twarz torebką. Tom nie odwracając się na nich, szybko odszedł w kierunku taksówek, zamierzając odjechać przecznicę lub dwie i zgubić ich.
*

21. lipca 2014, Berlin – szpital w Friedrichshain.

Borsuk Tommy przemknął na swoim odrzutowym rowerze przez Konwaliową Polanę. Przestraszył małe króliczki bawiące się z kaczuszkami nad brzegiem stawu. Ich mama Katia pogroziła borsukowi palcem, ale on nawet się nie odwrócił, tylko pognał dalej. Zupełnie jakby się paliło. Wiewiórka Klara obserwowała całe zajście z gałęzi dębu na skraju Poziomkowego Lasu i postanowiła dać Tommy’emu nauczkę. Przecież nie można straszyć króliczków i kaczuszek!

Scarlett nie miała już pomysłu na to, co robić, czekając aż Jessica się obudzi. Zaczęła rysować w swoim notesie kaczuszkę na wodzie. A potem przypomniały jej się bajki, które opowiadała Liamowi - o borsuku Tommy’m i wiewiórce Klarze, więc zaczęła notować. Przypominała sobie ich różne przygody, imiona mieszkańców Poziomkowego Lasu i Konwaliowej Polany. Najpierw zapisała historyjkę o tym, jak to wiewiórka Klara znalazła pod paprocią króliczka Stefana i zaopiekowała się nim, jak własnym synkiem. Potem przypomniała sobie historyjkę o tym, jak borsuk Tommy znalazł niebieski koralik i dał go biedronce Beatrycze, zamiast Klarze. Tytułowała każdą historyjkę i tak od siódmej rano do popołudnia powstały: Klara jest zazdrosna, Tommy dostaje rower odrzutowy, Klara się potyka, Klara coś znajduje, Szczęśliwy borsuk, Klara i kaczuszki i kilka innych. Scarlett zupełnie zapomniała, jak tworzyła takie historyjki na poczekaniu. Candy je uwielbiała, a potem opowiadała je Liamowi. On nie rozumiał, ale skupił uwagę na jej głosie. Przynajmniej na chwilę. Dzięki życiu mieszkańców Konwaliowego Lasu zapomniała o tym, jak bardzo martwiła się Jessicą. Dziewczynka była zbyt słaba, by Scarlett mogła się z nią zobaczyć, więc od dwóch dni mieszkała na szpitalnym korytarzu. Javier rano pojechał po swoje rzeczy do hotelu, żeby przenieść je do niej. Miał przywieźć jej coś na przebranie. Po tym, jak poznała stan Jessici, odnalazła lekarza, który bardzo pomógł Gustavowi, kiedy Caroline leżała w szpitalu. Wprawdzie miał zupełnie inną specjalizację, ale uznała, że zdoła dowiedzieć więcej, niż ona. Zadzwoniła do Gustava na Maui, ignorując różnicę czasu, poprosiła go o nazwisko. Alexander Hoffmann okazał się tak samo serdeczny, jak mówił Gustav. Scarlett wyjaśniła, skąd o nim słyszała i dlaczego zdecydowała się poprosić go o pomoc. Lekarz od razu zainterweniował. Wypytał o stan Jessici i dokładnie wyjaśnił Scarlett i Marie Bauer, co teraz powinny zrobić i jakie mają szansę. Kiedy ubrał to wszystko w proste słowa, stan dziewczynki nie wydawał się, aż tak tragiczny, niż wtedy kiedy mówił o nim kardiolog, używając wielu trudnych terminów. Hoffmann potwierdził to, co już wiedziała. Serce Jessici mogło wytrzymać jeszcze kilka miesięcy. Prawdopodobnie wcześniej nie dostrzeżono żadnych objawów. Całe szczęście, że to stało się teraz, kiedy transplantacja mogła ją jeszcze uratować. I oczywiście muszą czekać, chyba że znajdą fundusze na operację. Obiecał interesować się jej sprawą i informować Scarlett. Poczuła, że nie wszystko przesądzone. Ciepłe spojrzenie i spokojny głos lekarza dały jej nadzieję. Na odchodne zapytał o Gustava. Dowiedziawszy się, że właśnie się ożenił, popropsił by go pozdrowiła i serdecznie pogratulowała. Miała wrażenie, że lekarz bardzo się ucieszył na wieść, że ułożył sobie życie.
Cały czas spędzała w szpitalu. Javier większość czasu spędzał z nią, ale widziała, że się nudził, więc raz prosiła go, żeby gdzieś pojechał lub poszedł. Wiedziała, że współczuł i chciał być przy niej, ale nie był w żaden sposób związany z Jessicą, więc rozumiała jego znużenie. Dla zabicia czasu opowiadała mu o dzieciach, o Jessice najwięcej. Chętnie słuchał. On je rozumiał. Wychował się w podobnym ośrodku. Znał ich uczucia, pragnienia, marzenia. Obiecał pomóc. Scarlett poprosiła mamę o poruszenie sprawy darowizny na spotkaniu zarządu, rozmawiała też z Billem i skontaktowała się z Dominikiem w sprawie swojej darowizny. Javier też poczynił kroki w tym kierunku. Jednak wciąż nie wiedziała, co zrobić z brakującą sumą. W pokoju Jessici zrobił się ruch. Przez szybę zobaczyła uwijające się pielęgniarki, za moment do pokoju przyszedł lekarz. W pierwszej chwili się przestraszyła. Podeszła do okna, chcąc coś zobaczyć, ale plecy pielęgniarek uniemożliwiły jej to. poczuła ucisk w żołądku, spodziewając się najgorszego. W pewnym momencie kobiety rozstąpiły się, a ona dostrzegła, że Jessica miała otwarte oczy, a aparatura nie pokazywała prostej linii. Kamień spadł jej z serca. Dziewczynka coś powiedziała, a lekarz wskazał na szybę. Patrzyła na nią. Scarlett przyłożyła dłoń do szyby i uśmiechnęła się. Usta Jessici ułożyły się w ledwo dostrzegalny uśmiech. Powoli przymknęła i otworzyła oczy. Scarlett poczuła, jak do oczu napłynęły jej łzy. Tak bardzo się przestraszyła, że Jessica odeszła, a ona nawet nie mogła jej przytulić. Na korytarzu pojawiła się pielęgniarka z maseczką ochronną i fartuchem.
- Ona jest bardzo słaba, nie powinna spotykać się z nikim, ale cały czas prosi o panią. Doktor Kruger przystał na krótkie spotkanie w ramach wyjątku.
- Dziękuję bardzo – odparła z wdzięcznością. Naciągnęła na siebie fartuch, założyła maskę i na drżących nogach weszła do pokoju. Pielęgniarki wciąż sprawdzały parametry życiowe Jessici. Zapisywały coś, mierzyły jej ciśnienie i temperaturę. – Ależ mi stracha napędziłaś, skarbie – powiedziała siadając na krześle, które dotąd zajmowała pielęgniarka. Delikatnie chwyciła dłoń dziewczynki. Wpatrywała się w Scarlett swoimi ciemnymi, mądrymi oczami i nic nie mówiła. Była taka słaba i krucha. Scarlett miała wrażenie, że w ciągu tych kilku dni, stracił na wadze.
- Chciałam cię zobaczyć, zanim umrę – odparła cicho i ochryple.
- Ty się nigdzie nie wybierasz, już moja w tym głowa – powiedziała stanowczo, starając się stłamsić drżenie w głosie. Musiała być silna. Musiała wierzyć, że uda się ją uratować.
- Słyszałam lekarza, kiedy rozmawiał z pielęgniarkami. Myśleli, że śpię. To nic, Scarlett – zapewniła, jakby wisząca nad nią śmierć nie była groźniejsza od skaleczonego kolana. – Moje życie zawsze było smutne. Nigdy nie miałam zbyt wielu koleżanek, potem umarli rodzice. W Domu Dziecka też nigdy się nie odnalazłam. Poznanie ciebie to najlepsza rzecz w moim życiu. Chciałam cię tylko jeszcze zobaczyć – słysząc to, Scarlett poczuła, jak coś w niej pękło. Jessica pogodziła się z losem. Przypieczętowała go. Nie zamierzała walczyć, ani mieć pretensji. W jej oczach nie było strachu, ani żalu. Ona pogodziła się z tym, co ją spotkało.
- Nie umrzesz – odpowiedziała, bo nie miała pojęcia, co innego mogłaby powiedzieć. Wyznanie Jessici zmiotło ją zupełnie. – Obiecuję ci, że zrobię wszystko, żeby cię uratować. Nie umrzesz, już moja w tym głowa. Ty musisz tylko odpoczywać i planować, co zrobisz, kiedy już wyzdrowiejesz – uścisnęła dłoń dziewczynki, starając się uśmiechnąć.
- Nikt mnie nie kocha. Nie trudź się. Nie chcę tam wracać. Może to i lepiej, że umrę? – oddychała powoli, jakby ważyła każde tchnienie. Cały czas patrzyła na Scarlett. Lustrowała dokładnie jej twarz ponad maseczką.
- A nie pomyślałaś, że ja cię kocham? Siedziałam tu od dwóch dni i czekałam, aż się obudzisz – powiedziała czule, ignorując świadomość konsekwencji, jakie przyniosą te słowa. Nie mogła pozwolić, żeby Jessica leżała tam sama i smutna, myśląc, że nie było na świecie osoby, która mogłaby ją kochać. Patrzyła na Scarlett, jakby nie wierzyła w jej słowa. Patrzyła dopatrując się w jej twarzy kłamstwa. – Dlatego masz się trzymać, bo jeżeli umrzesz to się na ciebie obrażę, jasne? Złamiesz mi serce, jeżeli się poddasz – powiedziała dziarsko. W obliczu cierpienia z jakim zmagała się ta dziewczynka, czuła, że jej problemy nic nie znaczyły. Nawet Mike. Wydawał się nic nie znaczącym kaprysem losu, z którym musiała się zmierzyć. Walka o Jessicę, to była prawdziwa tragedia. Po policzku dziewczynki popłynęła łza. Scarlett otarła ją czule, już nie powstrzymując własnych. – Nie wolno ci płakać. Musisz dbać o swoje serduszko. Obiecujesz? – Jessica pokiwała nieznacznie głową. Przy łóżku pojawiła się pielęgniarka, dając jej znak, że powinna już wyjść. Pokiwała głową. Wstała, cały czas ściskając jej dłoń. – Wrócę do ciebie. Będzie tu pani dyrektor, a ja wrócę na pewno. Może z gotowym pomysłem, jak ci pomóc – zsunęła maseczkę i posłała Jessice uśmiech. Wychodząc z pokoju, czuła że nadszedł kolejny dzień, który odmieni jej życie. Wiedziała, że odmieni ją samą. Nie mogła pozwolić Jessice umrzeć. Musiała ją uratować. Nie zdołała uchronić własnych dzieci, więc musi pomóc tej dziewczynce. Była to sobie winna. Uświadomiła to sobie pisząc bajki, które wymyślała dla Liama. Była sobie winna to, aby uratować Jessicę, aby uratować dziecko, które kiedyś było zdrowym dzieckiem, zdrowej matki. Teraz była chora i nie miała mamy. To szansa Scarlett na odkupienie. To jej szansa na życie.

________________________________
1 Fragment postu nr 28.
2 Fragment postu nr 31.

29 listopada 2013

94. Light of hope.

33. miesiąc od rozstania; 5. lipca 2014

- Nie wiem, dlaczego to zawsze ja, ale pójdę po następną kolejkę – odparła Amy, wstając od stolika. Bliźniacy spojrzeli po sobie uśmiechając się pod nosem. Tom opróżnił swój kufel i odsunął go od siebie, dając znak, że się zgadza. Dziewczyna zniknęła w tłumie gości.
- Ta dziewczyna ma lepsze zdrowie niż dwustukilowy chłop – mruknął Bill, sprawdzając telefon. – Gustav napisał, że ślub jest o szesnastej.
- Wyobrażasz ich sobie, jako małżeństwo? – Tom popatrzył sceptycznie na brata. – Gustav chyba wciąż nie do końca przebolał Caroline. A Margo, pomimo tej całej swojej radości, ma w sobie jakiś smutek. Też jest skaleczona. Nie jestem pewien, czy to doby powód do małżeństwa.
- Powiedział facet, który wmawia sobie, że chętnie spędzi resztę życia bez… - zawiesił się na moment szukając słowa. – Kobiety swojego życia – Tom tylko prychnął, nie siląc się na komentarz. – Jeśli chodzi o Margo i Gustava – podjął po chwili. – To sam nie wiem. Oni pasują do siebie. Lubią te same rzeczy, śmieszy ich to samo i wiesz. Margo napędza Gustava, a on ją spowalnia i patrząc na nich z boku, wydaje się, że są mocno związani, ale czy oni się kochają? Nie każdego łączy to, co ciebie i Scarlett. Popatrz na mnie i Rainie. Nasz związek, a nawet nie związek, to były emocje. Jej krzywda uniemożliwiła nam jakikolwiek kontakt fizyczny i ja to przyjąłem, bo kocham ją tak mocno, że nie wyobrażałem sobie, by postąpić inaczej. Sama jej obecność, to że była w tym samym pokoju, wystarczyło, bym był szczęśliwy. Może z nimi jest tak samo? – popatrzył na Toma, a on wzruszył ramionami. Jednak jego uwadze nie umknęło to, że Bill powiedział „kocham”, a nie „kochałem”.
Rozejrzał się za Amy. Powinna była już wrócić, ale nigdzie jej nie widział.
- Może tak jest. Może oni będą najszczęśliwsi spośród nas wszystkich? – nie musiał mówić głośno, że miał na myśli siebie i jego. Bo przecież Liv i Georg tryskali szczęściem na kilometr, Julie i Shie trwali niezmiennie w swojej sielance, Scarlett też ułożyła sobie życie, teraz przyszła kolej na Margo i Gustava. A oni? Bill został ze swoim złamanym sercem, a on? Co tak właściwie czuł i czego tak naprawdę chciał? Skoro nie mógł mieć tego, czego pragnął najbardziej?
- Chcesz tu wrócić po ich ślubie? – Tom po raz kolejny wzruszył ramionami. Billa to wyraźnie irytowało, ale nic nie powiedział. – Ja chyba nie. Rozmawiałem z Shie’em. Mówił, że Laura u nich bywa bardzo rzadko, a Julie wspominała nawet o jakimś jej chłopaku.
- Chcesz powiedzieć, że głównym powodem, dla którego tu przyjechaliśmy była ucieczka przed Laurą? – zapytał z niedowierzaniem, choć przecież domyślał się tego. To całe gadanie o zmianie życia, to tylko pretekst.
- No nie, ale była jednym z powodów, dla których musiałem się zastanowić nad sobą.
- I zastanowiłeś się? Bo zawsze, kiedy zaczynałem ten temat nie reagowałeś najlepiej.
- Sam nie wiem. Kocham Rainie i nie umiem związać się z żadną inną. Najlepszym przykładem są Laura, Beth i ta… jak jej tam było, Joyleen, z którą chciałeś mnie spiknąć.
- Joyleen chętnie uleczyłaby twoje smutki – zironizował, przypominając sobie długonogą blondynkę, najwyraźniej zaprzyjaźnioną z chirurgiem plastycznym, która bardzo starała się wkupić w łaski Billa. Tom był wtedy na tyle wstawiony, że bardzo mocno jej w tym pomagał, a jego biedny, zapędzony w kozi róg brat w końcu wyszedł z lokalu pod pretekstem chęci na papierosa i już nie wrócił. Tom musiał przeprosić niezadowoloną Joyleen i dogonił brata. Najpierw chciał mu zrobić kawał, stawiając przed nim dziewczynę zupełnie nie w jego typie, a potem stwierdził, że może taka przygoda pomogłaby Billowi. Na trzeźwo uznał, że to był średni pomysł.
- Myślę, że szybko znalazła pocieszenie – obaj parsknęli śmiechem. – No, ale sam widzisz. Nie umiem przestać za nią tęsknić. Nie umiem ułożyć sobie życia z kimś innym. Nie wiem, jak długo jeszcze będę czekał, ale wierzę, że kiedy spotkam ją gdzieś przypadkiem, może nawet tu w Nowym Jorku, to dowiem się, że już wszystko okej, że nie uciekają i będziemy mogli zacząć od nowa.
- Myślę, że gdyby były wolne, to wiedziałbyś pierwszy – Tom posłał bratu pokrzepiające spojrzenie, a ten skinął głową. Zmienili się. Wystarczyło spojrzeć na to, jak teraz wyglądali. On wrócił do dredów, Bill ściął włosy na krótko. Takie symboliczne zmiany były ważne. Zwłaszcza, jeśli niewiele potrafili zmienić w życiu. Będąc w Nowym Jorku skupili się na sobie. Cztery raz w tygodniu chodzili na siłownię. Bill brał lekcje śpiewu, on grał, komponował. Zwiedzili wszystkie warte zobaczenia miejsce. Byli nawet na Statule Wolności. Bill obkupił się na tyle, że musiał także dokupić walizki, jeżeli chciał zabrać wszystkie swoje rzeczy. to były wakacje. Inaczej nie można było nazwać tego czasu w Nowym Jorku. Odpoczęli, zatęsknili, teraz mogli wrócić. Tom nie był pewien, jak wiele zmieniło się w nich samych, ale o tym mogli się przekonać tylko po powrocie. W życiu. W starciu z rzeczywistością. Spotykając Laurę. Spotykając Scarlett. Robiąc muzykę. Idąc dalej. Rozejrzał się jeszcze raz. Dostrzegł Amy przedzierającą się przez tłum. Nie miała piw. Dopiero, kiedy zbliżyła się do ich stolika, spostrzegł, że nie była sama. Jej twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. Zupełnie jakby przed północą zaświeciło słońce.
- Chłopcy, wybaczcie mi, ale was opuszczę – siliła się na nonszalancję, ale Tom zdążył ją już na tyle poznać, że wiedział, że roznosiło ją od środka. – Poznajcie Neal’a – wszyscy trzej wymienili uściski dłoni. Rozpoznał ich oczywiście, ale wyglądał, jakby miał to gdzieś. I dobrze. Miał około trzydziestu lat, metr osiemdziesiąt wzrostu. Był szczupły i wyglądał na nauczyciela angielskiego. Spoglądał na świat kruszącym serce spojrzeniem i cały wydawał się być ulubieńcem wszystkich. Pomijając fakt, że miał na sobie sweter w kratkę z dekoltem w serek, wydawał się niegroźny. – Zaprosił mnie na kolację, a raczej coś w ten deseń, bo już raczej późno. Także, Tom – zerknęła na niego porozumiewawczo. – Odezwę się. – Wyszli równie szybko jak się pojawili. Tom i Bill wymienili zdziwione spojrzenia.
- Jeżeli zastanawiałeś się, jak rozwiązać sytuację z Amy, to chyba masz odpowiedź – skwitował Bill, ociężale wychodząc z ich boksu. – Idę po to piwo.
*

6. lipca 2014, Berlin

Jessica przysiadła na ławce pod rzucającym cień dębem. Ogród należący do Domu Dziecka, w którym mieszkała, był jedynym miejscem, gdzie mogła znaleźć trochę spokoju. We wszystkich pokojach kręciły się dzieciaki. Maluchy bawiły się w piaskownicy nieopodal, a starsi kręcili się wszędzie po trochu. Otworzyła prowizoryczną, wykonaną przez siebie kopertę. Była ozdobiona wycinankami i kolorowymi napisami. Zrobiła ją mając jakieś osiem lat. Wtedy jeszcze liczyła na to, że ktoś weźmie ją do siebie, ciocia Amanda, Sophie albo wujek Anton. Jednak nikt po nią nie przyszedł. Jedynym śladem po rodzinie jaki miała, była mała paczka, która przyszła do niej przed dwoma laty. Były w niej zdjęcia i broszka mamy. Cieszyła się ze zdjęć, bo zdążyła zapomnieć twarze rodziców. Większość z nich trzymała w pudełku, ale kilka szczególnych schowała do tej koperty. Portret mamy budził w niej najwięcej wspomnień. Olivia Gartner-Hoff była piękna. Miała brązowe włosy, delikatne rysy i szare oczy. Była wysoka, smukła i wyglądała, jakby codziennie rano wychodziła z okładki czasopisma, choć często miała na sobie dresy i luźną koszulkę. Choć… być może Jessica tak ją sobie tylko wyobrażała. W końcu mama umarła siedem lat wcześniej. Następna fotografia przedstawiała tatę trzymającego malutką Jessicę na rękach. To po nim Jessica odziedziczyła urodę. Daniel Hoff był śniady, miał ciemne włosy, brązowe oczy i dołeczki w policzkach. Kolejna fotografia przedstawiała całą ich trójkę. Jessica mogła mieć wtedy pięć lat. Mama trzymała ją za rękę, a ona uśmiechała się ukazując brak górnej jedynki. Nie pamiętała, kiedy zrobiono to zdjęcie. W ogóle niewiele pamiętała ze swojego życia przed zamieszkaniem w Domu Dziecka. Wyjęła kolejne zdjęcie. Nim zdążyła przyjrzeć się twarzy mamy i cioci Amandy, poczuła czyjąś obecność. Podniosła głowę i zobaczyła Mię. Była od niej dwa lata młodsza, ale znacznie większa. Mieszkała w Domu Dziecka od urodzenia i nie lubiła każdego dziecka, które miało jakieś wspomnienia  z domu. A teraz, kiedy zaczynały dojrzewać, nienawidziła każdej ładniejszej od niej dziewczyny. W tym Jessici.
- Słucham? – zapytała, kiedy Mia nie mówiła nic, wpatrując się w nią z wyraźną wrogością.
- Przecież nic nie mówiłam, żebyś musiała słuchać.
- To czego ode mnie chcesz? – zapytała, starając się zatrzymać sympatię w głosie.
- Jesteś głupia, jeżeli myślisz, że oglądanie tych durnych zdjęć coś zmieni. Nikt cię nie chce, Jessica.
- Ciebie też nie, Mia – odparła cicho.
- Nie twój zakichany interes! – warknęła, wyrywając zdjęcia z rąk dziewczyny.
- Oddaj mi to! Sama zaczęłaś – sięgnęła po swoją własność, ale młodsza koleżanka zdążyła się odsunąć. Wsadziła zdjęcia pod pachę, trzymając jedno z nich w rękach. Jessica podbiegła do niej, ale Mia uciekła jej drąc zdjęcie. Pozostałe upadły na trawę, kiedy odbiegała. Wyrzuciła kawałki na trawę i zniknęła w budynku. Jessica bojąc się, że fotografie zostały zniszczone, pozbierała je szybko. Obejrzała je pobieżnie i zebrała kawałki ostatniego zdjęcia. To to, na którym była mama z ciocią Amandą. Włożyła wszystkie kawałki do koperty i ruszyła w kierunku domu. Musiała jak najszybciej posklejać to zdjęcie. Musiała, bo jeżeli wyrzuci je, to straci kolejny fragment swojej przeszłości. A nie mogła na to pozwolić, bo miała jej zbyt mało. Zignorowała kłucie w sercu. Miało biegała, musiała złapać ją kolka. Mocno trzymała kopertę, w razie gdyby Mia chciała ją znów jej odebrać.  Dziewczynki nigdzie nie było, więc pobiegła do swojego pokoju. Powinna na nią donieść, ale czekała na zdarzenie, które doprowadzi ją do ostateczności. Nie lubiła skarżyć. Ułożyła fotografię jak puzzle i znalazła taśmę. Twarz cioci Amandy była przerwana na pół, ale postarała się mocno, żeby po sklejeniu szkoda była jak najmniejsza. Mama na szczęście ucierpiała niewiele. Ostrożnie przykleiła taśmę i przyjrzała się swojemu dziełu. Było dalekie od oryginały, ale przynajmniej w jednym kawałku. Schowała je do koperty, kopertę do pudełka, a pudełko pod łóżko. Żeby Mia nie znalazła go, gdyby trafiła do pokoju Jessici. Cały czas kłuło ją w sercu, więc położyła się na łóżku. Anity, jej rok starszej współlokatorki, nie było. Miała piętnaście lat i ostatnio zaczęła wymykać się z Adamem, jednym ze starszych chłopców. Odetchnęła głęboko i zamknęła oczy. Już nie raz ją tak bolało, więc na pewno to minie. Starała się myśleć o dobrych rzeczach. Próbowała przypomnieć sobie głosy rodziców, wyobrażała sobie, co byłoby, gdyby żyli. A kiedy nie umiała tego zrobić, wyobrażała sobie swoje spotkania ze Scarlett. Bardzo chciała, żeby zostały przyjaciółkami i tęskniła, kiedy nie odwiedzała ich już prawie wcale. W marzeniach chodziły razem do kina, do parku, na ciastko. Scarlett ją rozumiała, a ona bardzo potrzebowała kogoś, kto ją rozumie, bo sama często nie wiedziała, co myśleć. Potrzebowała kogoś, kto jej doradzi. Komu będzie na niej zależało. Potrzebowała rodziców, ale ich już nigdy nie odzyska. Dlatego pragnęła mieć przyjaciół. W szkole lubiła kilka koleżanek. Tu w Domu Dziecka spędzała dużo czasu z Ann Marie, ale ona różniła się od niej i często twierdziła, że Jessica wymyślała albo filozofowała. To podcinało jej skrzydła. Z trudem podniosła się z łóżka i zeszła na dół. W pokoju dziennym nie było nikogo. Usiadła do pianina i zaczęła grać. Odetchnęła i poczuła, że smutki oddalają się. Więc grała dalej. Grała i grała. 
*

8. lipca 2014, Los Angeles, Pacific Palisades

Scarlett zebrała ze stołu ostatnie półmiski i zaniosła je do zlewu. Wprawdzie nie powinna zabierać się za zmywanie w tej eleganckiej sukience, ale chciała jak najszybciej zapakować zmywarkę, pomyć, co trzeba i iść spać. Zdjęła szpilki i zabrała się do pracy. Javier poszedł odprowadzić gości.
To był szalony dzień. Rano dowiedziała się, że w restauracji nastąpiła pomyłka i nie mają rezerwacji, więc Javier poprosił ją, żeby przygotowała kolację dla ośmiu osób. Wzbraniała się rękami i nogami, ale w końcu uległa. Siedziała mu na głowie, więc chociaż tak mogła mu się odwdzięczyć. Dopiero później powiedział jej, że to nie będą zwykli znajomi, tylko Karl Lagerfeld i kilka innych osób ze świata mody. Nogi miała jak z waty, wiedząc, że gotuje dla samego Lagerfelda. Nie była pewna, czy jej zdolności kulinarne były wystarczające na przyjęcie takiego gościa. Javier przyniósł dla niej sukienkę z ostatniej kolekcji. Niestety różową, a konkretnie biskupią, ale i tak miała ogromne opory przed założeniem jej. Była dopasowana, lekko zwężana ku dołowi z dekoltem w łódkę z przodu i odkrytymi plecami. Fason był śliczny i leżała idealnie. Sięgała jej do kolan, więc założyła klasyczne Louboutiny, aby nieco wydłużyć sobie nogi. Włosy upięła w kok, a oczy podkreśliła kreską u góry. Czuła się ładna i uznała, że powinna znów bardziej dbać o wygląd, bo to poprawia jej samopoczucie. Nie do końca wiedziała, jaką miała pełnić rolę tego wieczoru. Kucharki czy gospodyni? Kiedy umówił się na kolację w restauracji, miał iść sam, bo ona kategorycznie odmówiła. Jednak, kiedy okazało się, że zaprosił przyjaciół do domu, nie bardzo miała gdzie się podziać. Tym bardziej, że odprawiła ochronę. A sama nie zamierzała nigdzie wychodzić. Za bardzo się bała. Dlatego, gdy Javier zaczął improwizować, wymyślając kolację w domu i gdy poprosił ją o przyrządzenie jej, nie miała innego wyjścia, jak zostać i towarzyszyć mu. Wiedziała, że był zadowolony i zerkał na nią z dumą, kiedy jego przyjaciele chwalili jej potrawy. Chyba chciał, by pomyśleli, że nieoficjalnie stanowili parę. Nie mówił o tym głośno, ale w jego trosce dopatrywała się o wiele więcej niż przyjazną sympatię. Scarlett czuła się rozdarta, bo potrzebowała go, a z drugiej strony nie chciała go ranić. Zatem powinna odejść, zamieszkać w hotelu, czy gdziekolwiek, żeby nie dawać mu nadziei, ale za bardzo się bała, aby to zrobić. Co jeśli Mike dowiedziałby się, gdzie mieszkała i zrobiłby jej krzywdę? Nie potrafiła znieść myśli o kolejnej konfrontacji z nim. Nie wyobrażała sobie, żeby mogła go znów spotkać, ale wiedziała, że nie rzucił swoich gróźb na wiatr. Wiedziała, że prędzej czy później przyjdzie do niej i będzie chciał się mścić. Dlatego z czystego egoizmu nie wyprowadzała się od Javiera. Przy tym robiła wszystko, żeby nie wysyłać mu żadnych mylnych sygnałów. Zachowywała dystans. Cały czas od ponad dwóch tygodni. Lubiła rozmawiać się z Javierem. Wyczuła, że pomimo mnóstwa znajomych była bardzo samotnym człowiekiem. Zdziwiła się, kiedy okazało się, że skończył ekonomię z wyróżnieniem i sam prowadził swoje interesy. Javier wydawał się ideałem. Wprawdzie jego pewność siebie balansowała na granicy arogancji, ale Scarlett zdążyła już poznać, że to jego sposób na niedopuszczanie do siebie ludzi. To jego szklana ściana. Wszyscy go uwielbiali i wszyscy coś od niego chcieli. Niewiele miał osób, które lubiły go za osobowość, a nie za pozycję w towarzystwie. Scarlett już nie raz zastanawiała się, dlaczego nie potrafiła go pokochać. W ciągu bezsennych nocy zastanawiała się, jakby to było, gdyby byli razem. Jak wyglądałoby ich życie? Czy byłaby szczęśliwa? Czy nauczyłaby się go kochać, skoro już go mocno lubiła? Czasem wydawało jej się, że mogłaby spróbować. Nie bała się go. Nie czuła przed nim lęku. Może dlatego, że tkwił z nią w tym od początku, dobrze się przy nim czuła. Może gdyby związała się z nim, lęk w końcu by przeminął? W trakcie takich nocy, tuż przed zaśnięciem była pewna, że rano powie mu o swoich przemyśleniach, ale za każdym razem, kiedy spotykała go w kuchni, docierało do niej, że to niemożliwe. Czuła się bezsilna i zmęczona swoim strachem, swoimi rozterkami, swoim życiem. Tym, jak mocno przepełniał je smutek. Chciała przyjąć jego wsparcie, ale wciąż coś ją powstrzymywało.
Tego wieczoru uśmiechała się, udzielała w rozmowie, ale nie za bardzo chciała znajdować się w towarzystwie. Pewniej czuła się w samotności albo sama z Javierem. Czuła dyskomfort będąc z innymi ludźmi. Choć to dziwne, bo oni przecież nie byli Mike’em. Oni jej nie skrzywdzili, ale Scarlett nie umiała już ufać ludziom. Ta opcja wyłączyła się w niej w chwili, kiedy została oszukana o jeden raz za dużo. Źle czuła się przy obcych, źle czuła się przy znajomych. Kiedy ktoś dotykał jej przypadkiem dostawała gęsiej skórki. Nie rozumiała tej reakcji. Przecież Mike jej nie zgwałcił, nie skrzywdził fizycznie. Wszystko działo się za jej przyzwoleniem, a nawet z jej inicjatywy, więc dlaczego? Czuła się źle z całą tą świadomością, że Jim to tak naprawdę Mike, ale skąd ten wstręt przed kontaktem z innymi? Potrzebowała rozmowy z doktor Bähr, a do jej powrotu do Niemiec jeszcze tyle dni. Nie potrafiła podołać temu wszystkiemu. Chciała uciec, schować się, ale wiedziała, że teraz nie mogła uciec. Miała przed sobą występ podczas Good Morning America i potem mogła wrócić do domu. Wykonała ogromną pracę przy promocji singla. Była z siebie dumna, bo ostatnie dwa tygodnie przetrwała tylko dzięki samozaparciu. Chciała odpocząć. Chociaż chwilę nie pamiętać i nie czuć. Czasami wydawało jej się, że dłużej nie wytrzyma, ale kiedy budziła się następnego dnia, okazywało się, że mogła. Wstawała rano, wychodziła z mieszkania w towarzystwie Rona i Steve’a, a potem robiła swoje. Uśmiechała się olśniewająco, śpiewała z całego serca, odpowiadała na pytania albo pozowała. I przekonywała się, że potrafiła przeżyć kolejny dzień.  Miała cichą nadzieję, że w domu uda jej się dojść do siebie. Bo skoro czas nie pomagał, to co innego mogło? Skończyła pakować zmywarkę i odkręciła wodę. Zaczęła myć kryształowe półmiski, kiedy w kuchni zjawił się Javier. Podwinął rękawy koszuli i wziął z szafki lniany ręcznik. Mogłoby się wydawać, że mężczyzna o jego prezencji w kuchni będzie wyglądał śmiesznie. Jednak Javier nawet z różową szmatką w ręce stanowił najlepszy okaz stuprocentowej męskości. A ona mieszkała z nim pod jednym dachem i jej to nie ruszało. Czy to nie dziwne?
- To osobliwy widok – odparł, a Scarlett czuła jego wzrok na sobie. To był kolejny argument przemawiający za nim. Nie patrzył na nią źle. Jakkolwiek to brzmiało. Jego spojrzenie nigdy nie sprawiało, że się przestraszyła albo speszyła. Mike czasem tak patrzył, ale wtedy to ignorowała. Javier zawsze patrzył na nią z zainteresowaniem albo zachwytem. – Bosa dziewczyna zmywająca naczynia w sukience od Chanel – Scarlett zerknęła na niego przez ramię i uśmiechnęła się pod nosem.
- Patrz, bo nieprędko doświadczysz takiego widoku. Gdyby to nie były kryształy, to nawet by mi nie przyszło do głowy, żeby pozmywać.
- Wiem, sam powinienem to zrobić, bo ty pomogłaś mi dziś, aż nadto. Dziękuję Scarlett, gdyby nie ty pewnie zamówiłbym jakiś catering na szybko i jestem pewien, że Karl by grymasił.
- Nie ma sprawy, przynajmniej mogłam ci się odwdzięczyć za gościnę. Swoją drogą nie sądziłam, że Karl to taka maruda – Javier błysnął uśmiechem, odbierając od niej ostatnią miskę.
- Wiesz, on przeszedł dużo, jako dziecko i teraz oddaje to sobie z nawiązką przy każdej okazji. To ekscentryk, ale ma dobre serce. Wiesz, stworzył mnie, więc już zawsze będę mu wdzięczny. Nie wiem, gdzie bym był, gdyby nie on. Do dziś nie wiem, co go podkusiło, żeby dać mi szansę.
- Może dostrzegł w tobie swoją samotność – odparła wycierając zlew ściereczką. Javier trawił chwilę te słowa, przyglądając się blondynce.
- Może – odpowiedział, przewieszając ręcznik przez uchwyt piekarnika. – W każdym razie dziękuję. Byłaś gdzieś gwiazdą – uśmiechnął się do dziewczyny, a ona pokręciła głową uśmiechając się pod nosem. Rozlała do kieliszków pozostałe wino i podała mu jeden.
- Kiedy lecisz do Paryża? – zapytała siadając w fotelu w salonie. Podkuliła pod siebie nogi i rozmasowała palce lewej stopy. Javier przysiadł na oparciu sofy.
- W niedzielę.
- Ja mam samolot pojutrze o dziesiątej. Po południu będę miała próbę. Wieczorem chciałam spotkać się z Billem. W czwartek po GMA1 mam wywiad do Cosmopolitana i sesję z Peggy Sirotą. Wieczorem lecę do domu, bo Margo jeszcze nie ma sukienki i czeka z tym na mnie. Nie wiem dlaczego, bo przecież Julie ma świetny gust. Liv też nie skrzywdziłaby jej swoimi pomysłami, a mama to już w ogóle uwielbia skromność, więc znalazłaby na pewno coś ładnego.
- Jesteś dla niej ważna, więc liczy na twoją pomoc.
- To miłe – odparła z westchnieniem i dopiła wino.
- To znaczy, że na razie nie wracasz do Los Angeles. Spotkamy się? – zapytał nieco niepewnie.
- Przecież będziemy w kontakcie – uśmiechnęła się i ociężale opuściła nogi na podłogę. Czuła się zupełnie wykończona. Nie chciała wdawać się w zawiłości związane z jej relacją z Javierem. Odstawiła kieliszek na stolik. – Idę spać, to był długi dzień – poklepała Javiera po ramieniu, zgarnęła swoje szpilki i powoli poszła do swojej sypialni. Nie wiedziała, że mężczyzna odprowadził ją spojrzeniem. Tęsknym spojrzeniem. Nie wiedziała też, że pomimo zmęczenia nie spał tej nocy, myśląc o niej i o tym, jak mógłby ją zatrzymać i sprawić, by go pokochała. Nie miała też pojęcia o tym, że na każde pytanie odpowiadała mu cisza.
*

9. lipca 2014, Berlin

Margo z zadowoleniem odhaczyła kolejny punkt z listy pt. Do załatwienia przed ślubem. Oczywiście wystarczyłoby ją zatytułować Do załatwienia, ale te dwa ostatnie słowa sprawiały jej nieopisaną radość, kiedy na nie spoglądała. Więc czemu miała ją sobie odbierać? Mało spała, niewiele jadła, ciągle gdzieś biegła. Pomimo tego, że nie organizowali tradycyjnego wesela, mieli mnóstwo do załatwienia. Współczuła parom organizującym imprezy z pełnym pakietem weselnym. Odetchnęła sięgając do torebki po wodę. Upiła duży łyk i podała butelkę Gustavowi.
- Mamy menu, zamówiliśmy tort, mamy muzykę, mamy fotografa – wyliczała. – Pojedziemy teraz po obrączki?
- Możemy jechać. Na którą jesteś umówiona na próbną fryzurę? – Margo się skrzywiła.
- Nie rozumiem, dlaczego Julie tak bardzo się na to uparła – mruknęła, sprawdzając godzinę w kalendarzu. – Na szesnastą.
- To spokojnie zdążymy. Może wyskoczymy wcześniej na jakiś obiad?
- Pewnie, jestem już głodna – Gustav przekręcił kluczyk w stacyjce, a silnik Audi zamruczał. Margo włączyła cicho radio.
- Wiesz co? – dziewczyna spojrzała na blondyna. – Chyba o czymś zapomnieliśmy – powiedział z rozbawieniem.
- Matko kochana, co to takiego?! – zapytała robiąc wielkie oczy.
- Nie wybraliśmy świadków.
- Fakt – pacnęła się ręką w czoło. – To taki niezauważalny szczegół, że faktycznie łatwo zapomnieć – Gustav roześmiał się, ale jej nie było do śmiechu. – Francie i Shie? – zapytała.
- Czytasz mi w myślach – odpowiedział, sięgając po jej rękę i ucałował jej wierzch. Do niedawna czułość w ich wykonaniu to było trzymanie się za ręce, klepanie po ramieniu albo przytulanie w trudnych chwilach. A teraz łapali się za ręce, nawet wtedy kiedy to zupełnie nie było konieczne. Gustav obejmował ja ramieniem, całował w czoło albo w skroń, czy po rękach. Uczyli się tej bliskości. Przedwczoraj byli na kolacji, a potem gdy odwiózł ją do domu, to pocałował ją pierwszy raz. Czuła się jak nastolatka na pierwszej randce, a przecież za tydzień mieli wziąć ślub. Choć to chyba było w tym wszystkim najfajniejsze. Uczyli się siebie od podstaw, choć doskonale się znali. Każdy dzień przynosił coś nowego, wiec wspólne życie zapowiadało się na pełne niespodzianek. Nie mogła się doczekać, kiedy razem zamieszkają i zaczną żyć ze sobą tak naprawdę. Będą gotować, czytać książki, słuchać muzyki, chodzić do kina i robić wszystko na co tylko będą mieli ochotę, bo przecież czekało ich całe wspólne życie. Margo miała wrażenie, jakby szykowała się na wielką wyprawę pełną przygód i radości. To może nieodpowiednia postawa, jak na dwudziestoośmioletnią kobietę, ale nie obchodziło jej, czy wydawała się wystarczająco dojrzała, bo w końcu była szczęśliwa.
*

11. lipca 2014, Sacramento

Siedem nieprzespanych nocy. Siedem nieprzytomnych dni. Taki był rekonesans tygodnia, który minął od momentu, w którym Rainie dowiedziała się, że są wolne. Przestała tytułować się w myślach Indią. Znów mogła być Rainie. Choć nigdy nie lubiła swojego imienia, bo uważała je za bardzo smutne, to teraz nie pragnęła niczego innego, niż tego aby każdy nazywał ją jej prawdziwym imieniem. W ogóle nie marzyła o niczym innym, jak to by porzucić pozory życia i zacząć na nowo. Po raz ostatni. Rainie chciała przekonać się, kim tak naprawdę była. Bo przez to jak żyła, nigdy się tego nie dowiedziała. Była skrzywdzonym dzieckiem, potem kobietą i matką. Przez chwilę czuła się kochana, a jeszcze później, co kilka miesięcy stawała się kimś innym. Te skrawki życia, które wiodła, nie pozwoliły jej poznać siebie. Kim była teraz Rainie Everett? Kim była tak naprawdę?
Drzwi mieszkania trzasnęły, plecak huknął o podłogę. Candy wróciła. Weszła do kuchni nachmurzona. Nalała sobie soku i usiadła za stołem. Rainie odwróciła się od okna w stronę córki i czekała. Teraz, kiedy Candy dorastała, musiała nauczyć się, jak z nią postępować. Choć początki były trudne. Sama nigdy nie przechodziła przez ten tak zwany „trudny okres”. Nie zdążyła, bo nim się obejrzała, to już musiała dorosnąć do roli matki. Nie miała czasu na humory. Dlatego teraz uczyła się razem z Candy, jak zapanować nad burzą hormonów.
- Pokłóciłam się z Charlie – burknęła po chwili. Odgarnęła z twarzy krótsze kosmyki i popatrzyła na mamę. Rainie opierała się biodrem o parapet, ręce splotła pod biustem. – Ona sądzi, że mnie interesuje Jamie. Wyobrażasz sobie? Przecież nie raz mówiłam jej, że on jest dla mnie jak kolega. Jak rano poszłyśmy do parku, to on też akurat był i powiedział mi „cześć”. Rozpętała mi przez to piekło. Miałam ochotę wrócić bez plecaka, ale mam tam płyty i nie mogłam ich zostawić u niej w domu.
- Charlie jest despotyczna. Pewnie jest zła, że Jamie nie zwrócił na nią uwagi, tylko na ciebie – Ranie odparła ostrożnie.
- No, bo oni nie mają w ogóle zajęć razem. Ona go poznała przeze mnie i zamiast zagadać po ludzku, to się wścieka, że on jej nie zauważa. Zupełnie jakby miała dziesięć lat – skrzywiła. Jakby to była tak bardzo odległa przeszłość. Rainie wydawało się, że jej córka wciąż była małym, nieporadnym dzieckiem. Trudno przyswajała fakt, że to już nastolatka. – W ogóle wkurza mnie to, że ona wciąż gada o chłopakach. Kayla o ciuchach i chłopakach, a Debbie i Megan stoją w ich cieniu. Co z tego, że się stawiam, jak potem wychodzą takie sytuacje. Lubię je, ale czasem to ponad moje nerwy, mamo – powiedziała zrezygnowana.
- Ja myślę, że ostatnio spotykałyście się zbyt często. Dacie sobie luzu jakiś czas i wszystko wróci do normy.
- Nie wiem. Na razie mam dosyć – uniosła ręce w poddańczym geście, wychylając się nieco do tyłu i z głowy spadły jej okulary. – Kurczę! – warknęła.
- Zjemy coś? – zapytała chcąc zmienić temat na mniej drażliwy.
- Może być. Nic nie zjadłam na mieście przez ta kłótnię.
- Mam pieczarkową od wczoraj i mogę zrobić naleśniki.
- A może zupa i pójdziemy na lody? – zapytała zerkając na mamę anielskim wzrokiem. Złość momentalnie z niej wyparowała. Tak to już teraz było. Przychodziła burza z piorunami, a potem Candy była dalej sobą.
- Niech ci będzie, na uleczenie strat moralnych – dziewczynka uśmiechnęła się radośnie i podeszła do zlewu, żeby umyć ręce. Nakryła do stołu, a Rainie podgrzała zupę. Jadły przez chwilę w milczeniu. Zapatrzyła się przez okno, nie wiedząc, że była obserwowana przez córkę. Candy doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego mama była taka zdołowana przez ostatni tydzień. Nie przestała kochać Billa. Chciała do niego wrócić, ale bała się, że on ułożył sobie życie, bo w brukowcach pojawiły się zdjęcia jego, Toma i jakichś dwóch kobiet. Byli od dawna w Nowym Jorku i obawiała się, że został tam dla jakieś dziewczyny. Nie musiała tego, mówić, żeby Candy się domyślała. Sama miała takie myśli. Bez wahania zostawiłaby życie w Ameryce, gdyby tylko miała cień pewności, że Bill wciąż je kochał. A te kobiety, brunetka i blondynka, były bardzo ładne. Bo gdyby już ich nie chciał, to Candy wolała zostać w Sacramento, bo w Niemczech bez niego byłoby jej zbyt smutno.
- Mamo, co robimy z tą naszą wolnością? – zapytała po chwili. – Męczy cię to, że możemy wrócić i nie wiesz, czy powinnyśmy. – Rainie patrzyła przez moment na córkę spod uniesionych brwi. Za każdym razem zaskakiwało ją to, jak dobrze potrafiła odgadnąć rzeczy, o których ona tylko myślała.
- A co chciałabyś, żebyśmy zrobiły? – zapytała odkładając łyżkę.
- Spakujmy się, kupmy bilet do Berlina, zapytajmy Billa, czy wciąż nas kocha i upewnijmy się, czy jest tam dla nas miejsce, a jeśli nie, to wróćmy tu albo gdziekolwiek. W każdym innym miejscu będziemy same, mamo. Może znajdę koleżanki albo wrócę do tych. Może ty będzie też je miała albo jakiegoś chłopaka, ale to tam mamy rodzinę. Bill, Tom, Scarlett, Sophie, Simone, Liv, Georg, oni wszyscy. To nasza rodzina i jeśli do nich nie wrócimy, to chyba nigdzie nie będziemy czuć się jak w domu – powiedziała cicho, a Rainie wpatrywała się w córkę szeroko otwartymi oczami. Dojrzałość jej córki była ponadprzeciętna. Czasem przerażało ją to, że jej dziecko wie i rozumie tak dużo.
- Chciałabyś po raz ostatni zmienić nazwisko, spakować się i wrócić? – zapytała.
- A po co nam ta wolność, jeśli przeżyjemy ją same? – Rainie, choć poruszona, uśmiechnęła się.
- Tak po prostu?
- Mamo, czasem mam wrażenie, że to ja mam trzynaście lat, tylko ty. – Candy wywróciła oczami, a Rainie się roześmiała. Słowa córki przyniosły jej ulgę. Zmusiły do pozwolenia sobie na to, by marzyć o powrocie. Bo właśnie to spędzało jej sen z powiek. Pragnienie powrotu i świadomość tego, że to niemożliwe. Bill miał ułożyć sobie życie. Wedle tego, co pisały gazety, znalazł sobie kogoś. Jednak na żadnym zdjęciu nie wyglądał na szczęśliwego. Nieraz się śmiał, ale ten uśmiech nie sięgał jego oczu. Więc czy istniało prawdopodobieństwo, że wciąż coś do niej czuł? Czy powinny rezygnować z tego, co miały i po raz kolejny wywrócić swoje życie do góry nogami?
- Chciałabyś porzucić koleżanki, szkołę, to co teraz mamy i bez żadnej pewności, że nam się uda, polecieć do Niemiec?
- Tak – dziewczynka odpowiedziała bez wahania.
- Wiesz, że Billa może tam nie być, że może ułożył sobie życie, że może będziemy musiały wrócić tu albo polecić gdzieś indziej, żeby znów zacząć od nowa?
- Tak – powiedziała uśmiechając się do mamy. – Ja o tym myślę tak samo dużo jak ty. Jakoś nie umiem tu żyć, odkąd wiem, że możemy wrócić do domu – wstała od stołu i stanęła za plecami Rainie. Przytuliła się do niej. – I chyba nawet trochę sprowokowałam Charlie do kłótni. Nie chcę, żeby za mną tęskniły, jeśli wyjedziemy.
- Candy… - blondynka odwróciła się do córki. – Ja nie chcę, żebyś zawiodła się, jeśli to się nie uda.
- Mamo, zawiodłam się już tyle razy, że jeden w tą czy w tą nie zrobi mi różnicy. A ja już wymyśliłam, co zrobimy, jeżeli Bill powie, że nie ma dla nas miejsca w jego życiu.
- Co takiego zrobimy? – zapytała z czułością. Czuła, jak wzruszenie ściskało jej gardło. Candy była taka pewna siebie. Nie chciała zniszczyć jej marzeń, ale bała się, że tak będzie. Jej córka zaczynała swoje życie od nowa już tyle razy, że w końcu mogła stracić poczucie przynależności gdziekolwiek. Rainie nie chciała, by już zawsze prowadziły nomadzki tryb życia.
- Jeżeli okaże się, że Bill już o nas zapomniał, to przeniesiemy się do Londynu.
- Do Londynu? Dlaczego akurat tam?
- Bo Amerykę zwiedziałyśmy wystarczająco, a tam też się mówi po angielsku, więc nie musiałybyśmy uczyć się języka. A ja nie chcę mieszkać w Niemczech, jeżeli będziemy mieszkać dalej same. Za dużo kojarzy mi się z Hansem. – Serce Rainie biło, jak szalone. Ono już podjęło decyzję. Egoistyczną decyzję. Rozum wciąż bronił się przed tym, czego tak pragnęła. Jednak Candy miała rację. Nie mogły być szczęśliwe, wiedząc, że on być może wciąż na nie czekał.
- Córeczko, obiecuję ci, że to nasza ostatnia ucieczka – wyszeptała, a Candy mocno się do niej przytuliła. – Obiecuję, że ostatni raz zaczynamy od nowa.
- Mamo, zadzwonisz do Grega? – zapytała z nadzieją w głosie. Rainie pokiwała głową. Córka pobiegła po jej komórkę, a ona drżącymi rękoma wybrała jedynkę. Grega Armstronga miała na szybkim wybieraniu. Odebrał po trzech sygnałach. I wtedy znów wszystko się zaczęło.
*

14. lipca 2014, Berlin

Podczas ceremonii Margo i Gustav cały czas patrzyli sobie w oczy. Ona miała na ustach rozanielony uśmiech, a on nieprzytomny wyraz twarzy. Wyglądali, jak zupełnie inni ludzie, którzy dotąd kryli się w tej pragmatycznej, skrytej dwójce. W urzędzie spędzili niecałą godzinę. Shie podał obrączki, Francie trzymała bukiet Margo. Był ze stokrotek. Kierowniczka złożyła im życzenia i polał się szampan. Margo wyglądała cudownie w prostej, białej, lekko dopasowanej sukience, którą kupiły ze Scarlett. Sięgała jej kolan, była bez rękawów, z niewielkim, okrągłym dekoltem dodatkowo rozciętym na środku aż do linii piersi. Skromna sukienka i płaskie baletki, nieco niwelowały różnicę wzrostu między parą młodą. Mama Gustava miała wilgotne oczy, a Margo udawała, że nie odczuwa braku swojej. Obiad upłynął w miłej, rodzinnej atmosferze. Panna Młoda często wybuchała śmiechem, a Pan Młody patrzył na nią z radością wymalowaną na twarzy. Choć miało nie być wielkich tańców, to właśnie Gustav pierwszy wyciągnął żonę na parkiet i prędko z niego nie zeszli.
Scarlett siedziała przy stoliku z mamą, Liv, Georgiem i Saoirse. Czuła się swobodnie, bo stolik przy którym siedział Tom, Bill i Shie z rodziną był nieco od nich oddalony. Widziała go w urzędzie, ale nie mieli okazji, aby się przywitać. I dobrze. A potem zobaczyła go na parkiecie, kiedy tańczył z Margo i Francie. Została na chwilę sama, bo jej siostra okupowała parkiet ze swoim lubym, a mama zajęła się Saoirse. Mogła przyglądać się wszystkim. Ostatni raz w pełnym składzie spotkali się na jej dwudziestych urodzinach. Dziś ten dzień wydawał się jej oddalony o całe dekady.
- Co tak siedzisz? – Bill pojawił się znikąd i dosiadając się do niej, ucałował ją w policzek. Wzruszyła ramionami.
- Moje towarzystwo mnie opuściło.
- Więc oto jestem – odparł z uśmiechem. – Ładnie wyglądasz. Zmieniłaś się odkąd widzieliśmy się po raz ostatni – dodał.
- Dziękuję. Skróciłam włosy – odparła, chowając kosmyk za ucho. Systematycznie skracała włosy, aby pozbyć się tych farbowanych. Simon podsyłał jej wciąż nowe odzywki i zalecał różne zabiegi, aby przywrócić dobrą kondycję jej naturalnemu kolorowi włosów. Kręciły się jak dawniej i wyglądały całkiem przyzwoicie. Jej blond był o kilka tonów ciemniejszy, ale to normalne po tylu latach farbowania. Długo zastanawiała się, co założyć na ten nietradycyjny ślub. Nie chciała się zbytnio wystroić, ani tym bardziej zbagatelizować wagi tego wydarzenia. Dlatego zdecydowała się na jasnozieloną sukienkę z matowej tafty. Miała szerokie ramiączka, a od pasa w dół była poszerzana na kształt litery A, sięgała Scarlett do połowy uda. Włosy spięła w węzeł tuż nad karkiem. Na szyję założyła naszyjnik, który dostała od Toma po urodzeniu Liama. Liv przygadywała jej, że to rubinowe serce oceanu. Dopasowała do niego delikatne kolczyki. Jasna zieleń i mocna czerwień, to dosyć kontrastowe połączenie, ale podobało jej się. Wyraźnie podkreśliła oczy, usta pociągnęła szminką w kolorze pudrowego różu. Do tego dobrała czarną kopertówkę i klasyczne szpilki Christiana Louboutina. Wprawdzie nie dogadała się z mamą w kwestii ubioru i obie miały zielone sukienki, ale ta mamy była raczej oliwkowa, więc nie wypadły aż tak źle. Jednak podobała się sobie. Włożyła dużo trudu w to, aby ładnie wyglądać. W sobotę opowiedziała wszystko mamie, Julie i Margo, bo nie chciała mieć już przed nimi tajemnic. No i przede wszystkim pragnęła wytłumaczyć wyjazd Shie’a. Sophie podejrzewała, że działo się coś niedobrego, jednak nie spodziewała się takiej niespodzianki. Nie ona jedna. Od tego czasu mama bacznie ją obserwowała. Nie ukrywała swojego kiepskiego nastroju, ale nie chciała dawać powodów do zmartwień. Zwłaszcza w tak radosnym okresie. Umówiła się na wizytę z doktor Bähr, więc nieco się uspokoiła. Była w kontakcie z Javierem, pomagała w dopięciu ostatnich szczegółów związanych ze ślubem i musiała przyznać, że ogólnie czuła się lepiej, niż w Los Angeles. Nie miała czasu na myślenie.
- Dlaczego jesteś smutna? – zapytał nie siląc się na dalsze grzeczności. Brakowało jej spostrzegawczości i bezpośredniości Billa. Brakowało jej ich rozmów i tego, że bardzo wiele rozumiał. Chciała mu o wszystkim opowiedzieć, ale to wiązało się z tym, że podzieli się tymi nowinami z Tomem. Nie odbierała tego jako cos złego, ale jako oczywistość. Nie chciała, żeby Tom wiedział o tej porażce. Nie chciała, żeby wiedział, że tej obietnicy też nie zdołał dotrzymać. Nie chciała, by ktokolwiek litował się nad nią. Wiedzieli ci, którzy musieli. Od powrotu do Berlina miała przy sobie cały czas Toby’ego i Maxa. Roy i Steve zostali w Stanach. Z nimi za plecami czuła się lepiej.
- Jestem? – udała, że nie wiedziała, o co chodziło, ale Billa nie dało się tak łatwo oszukać. Spojrzał na nią w taki sposób, że nie miała wątpliwości, że nie zamierzał odpuścić jej odpowiedzi. Brakowało jej jego troski.
- Tęskniłam za tobą – odparła, mając resztki nadziei, że da się odwieść od tematu. Bill prychnął.
- I dlatego jesteś smutna? – zerknął na nią z ukosa, a Scarlett przewróciła oczami.
- Tak, bo zwiałeś z Nowego Jorku, nim zdążyłam tam przylecieć. Powinnam się obrazić.
- Jasne, jasne. Rozmawialiśmy o tym i wtedy nie wydawałaś się śmiertelnie stęskniona. – Jednym z prezentów Billa dla Młodej Pary była karta z życzeniami wypisana przez Larsa Ulricha – perkusistę Metallici. Biorąc pod uwagę fakt, że miał na załatwienie tego tylko kilka dni, można uznać, że dokonał cudu. Znajomości Davida też.
- No dobra, no – uśmiechnęła się. – W sumie dobrze wyszło, bo wszystko mi się przedłużyła i z sesji jechałam prosto na lotnisko. Wracacie jeszcze do Nowego Jorku?
- Nie – pokręcił głową. – Zrozumiałem, że nawet na Przylądku Dobrej Nadziei nie znajdę tego, czego szukam. Czas wrócić na ziemię i pogodzić się z tym, że ona nie wróci. Od września zaczynamy przesłuchania do DSDS2.
- Inaczej sobie to wszystko wymarzyliśmy, co? – zapytała siląc się na pokrzepiający uśmiech. To co mówił Bill, był bardzo smutne, bo oznaczało, że nie tylko ona miotała się, nie mogąc znaleźć swojego miejsca na ziemi.
- Nie spotykasz się już z Felstonem? – zapytał, przyglądając się jej z uwagą. Zaprzeczyła ruchem głowy. Rozmowa o tym człowieku, to ostatnie czego chciała. – A Fontaine?
- Bardzo mi pomaga, to cudowny przyjaciel – odparła bez emocji.
- ja też jestem twoim przyjacielem – obruszył się. Najwyraźniej Bill nie czuł się dobrze z tym, że znajdował się na jednej „półce” z człowiekiem, którego wciąż obwiniał za rozpad jej związku z Tomem.
- Bez obaw. Ciebie kocham bardziej – uśmiechnęła się, a Bill jej zawtórował.
- Idę zapalić, chcesz? – zapytał, podnosząc się z miejsca.
- Może potem – odpowiedziała. Bill odszedł, a Scarlett dalej przyglądała się tańczącym parom. Popijała białe wino. Sala tej restauracji była bardzo kameralna, co idealnie nadawało się dla małej liczby gości. Julie pomogła Margo wybrać dekoracje, a w zasadzie zajęła się nimi od podstaw. Scarlett czuła się jak przeniesiona do lat dwudziestych. Styl retro idealnie pasował do jej kuzynki. Margo wydawała się być wyjęta z tej epoki. Gdyby jeszcze stylizowała się w ten sposób, to wrażenie byłoby jeszcze mocniejsze. Obejrzawszy dokładnie cały wystrój, wróciła do obserwowania tańczących par. nie, żeby im zazdrościła. Tańczyła z każdym mężczyzną na weselu. Nawet z Nico. Z resztą z Roxie, Lexie i Saoirse też. W kółeczku. Musiała zdjąć buty, ale dziewczynki były zachwycone. Oczywiście nie tańczyła z Tomem, ale tego raczej nie trzeba tłumaczyć. Zespół zaczął grać balladę Bruno Marsa. Scarlett słyszała ją kiedyś na żywo w oryginale. Była piękna, ale smutna, nieodpowiednia na wesele. Jednak czuła mocny związek z tą piosenką i ilekroć ją słyszała, była wzruszona.


Patrząc na tańczące pary i kontemplując piosenkę, nie zauważyła wyciągniętej w swoim kierunku dłoni. Poczuła czyjąś obecność i dopiero wtedy go dostrzegła. Mimo woli serce zabiło jej o wiele mocniej, niż powinno. Tego to się nie spodziewała. Spojrzała prosto w jego czekoladowe oczy, w których tyle razy zdarzyło jej się zatonąć. Nie było w nich już żalu, złości, ani cierpienia, które widziała, wtedy kiedy ostatni raz spojrzała na niego z tak bliska.
- Zatańczysz? – to chyba jej się śniło. Ona i Tom? Po trzech latach unikania się, sporów i wzajemnych żali? A jednak skinęła głową. Ujęła jego dłoń, a on poprowadził ją w stronę parkietu, zwracając uwagę niemal całej rodziny. Margo posłała Scarlett zadowolony uśmiech ponad ramieniem męża. Już sobie wyobrażała wielkie pojednanie na swoim weselu. Scarlett nie wiedziała, czy to przypadkiem, czy specjalnie, ale tańczyli do wolnej piosenki, więc zachowanie bezpiecznego dystansu było niemożliwe. Tom objął ją w talii, a ona położyła dłonie na jego przedramionach. Poczuła, jak jego mięśnie napięły się pod cienkim materiałem koszuli. Swoją drogą, Tom był jednym z tych mężczyzn, którzy zostali stworzeni do noszenia garnituru. Z resztą, on został stworzony chyba po to, by wyglądać doskonale. Przekonała się o tym już przed kilkoma laty. Bujali się w rytm muzyki. Scarlett nie miała odwagi podnieść na niego wzroku, ale czuła na sobie jego spojrzenie. Twardo wpatrywała się w guzik jego koszuli, starając się nie patrzeć tam, gdzie ta koszula się rozchodziła. – Zastanawiałem się, czy nie każesz mi się odwalić – zagadnął, a Scarlett uśmiechnęła się pod nosem, zerkając na Toma.
- Już nie jestem na ciebie zła – odpowiedziała szczerze. Szczerość to jedyne, co jej pozostało. A z drugiej strony… nie umiała go okłamywać. Nawet teraz. Po tylu latach.
- Kto by pomyślał, że do tego dojdzie, ale zawsze lubiłem z tobą tańczyć. A poza tym… jesteśmy na siebie skazani, czy tego chcemy czy nie, bo mamy wspólnych przyjaciół i nasze rodziny też się przyjaźnią. Nie chcę się z tobą kłócić. – Scarlett skinęła głową, bo nie przychodziła jej do głowy inna odpowiedź. Tom najwyraźniej powziął taką sama taktykę, jak ona. Scarlett myślała głównie o tym, że pomimo wszystkiego, co się między nimi zmieniło, co ich poróżniło, to ona czuła się w jego ramionach wciąż tak samo bezpiecznie. To było tak rzadkie uczucie, że rozbroiło ją zupełnie. Tak jak jego kolejne słowa. – Żałuję, że nie zabierałem cię na prawdziwe randki – odparł. Dla niej to zaczynało robić się zbyt wiele. Poczuła, jak coś w niej pękło. Po raz kolejny.
- Nie robiliśmy wielu rzeczy, które powinniśmy robić, Tom – powiedziała, spoglądając na niego i tylko na tyle było ją stać, gdy bombardowały ją wspomnienia. Te dobre.
- Ta piosenka jest trochę o nas, nie sądzisz?
- Dlatego poprosiłeś mnie do tańca? – zerknęła na niego odważniej. To nic, że za każdym razem serce chciało wyskoczyć z jej piersi.
- Chyba tak – znów skinęła głową. Odnosiła wielki sukces, mogąc jakkolwiek reagować. Bliskość Toma działała na nią rozklejająco. Czuła jego ciepło, jego zapach, jego dotyk. A najgorsze to, że jego dotyk nie napawał jej lekiem. Jego dotyku chciała więcej. Przy nim się nie bała. Przy nim czuła, że nic jej nie groziło. Nawet Mike, który knuł gdzieś zemstę.
- Jest zbyt smutna, jak na wesele – podjęła po chwili.
- Żonkisiom to nie przeszkadza – odparł, spoglądając na tańczących Młodych.
- Mnie w sumie też nie – powiedziała, patrząc na niego. Skorzystała z okazji, że Tom przyglądał się Margo i Gustavowi. Jego przystojna twarz była dokładnie taka, jaką zapamiętała. Wprawdzie zmężniał, spoważniał i znikły z niej wszelkie ślady chłopięcości, jednak nie stracił swojego uroku. Jego usta układały się w zaczepny uśmiech, którym raczył wszystkich, a oczy spoglądały na świat z mądrością, której nabywa się wraz z doświadczeniami, zarówno dobrymi, jak i trudnymi. Czuła się przy nim dobrze, a jednocześnie świadomość, że piosenka zaraz się skończy, a ona znów zostanie sama ze swoim lękiem, paraliżowała ją. Dlaczego to musiał być on? Dlaczego to właśnie był tym, który samą swoją obecnością odejmował każdy jej strach, który sprawiał, że przyszłość nie wydawała się zasnuta tak ciemnymi barwami. Podchwycił jej spojrzenie. Z trudem powstrzymała się przed opuszczeniem wzroku, ale wtedy pogrążyłaby się zupełnie. Było coś w tym jego spojrzeniu… coś nieuchwytnego. Coś, co budziło jeszcze więcej wspomnień. Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Ładnie wyglądasz – powiedział, odwzajemniając gest.
- Och, dziękuję. Już drugi Kaulitz mi to dziś powiedział, więc coś musi być na rzeczy – pokręcił głową i cały czas się uśmiechał. Jego dłoń pewnie spoczywała na jej plecach. Nie zbyt wysoko, ani nie zbyt nisko, jednak na tyle by przypomnieć o łączącej ich kiedyś zażyłości. Scarlett czuła pod palcami jego mięśnie i z trudem odrzucała myśli o tym, jak wyglądały teraz. Mimowolnie zagryzła dolną wargę, próbując sprowadzić się na ziemię. Tom wywołał w niej tak wiele sprzecznych emocji. Jak zawsze. Jednak najsilniejsze były wspomnienia. Na co dzień o tym nie myślała. Najczęściej wspominała te złe rzeczy, bo tak łatwo zapomnieć o tym, co było dobre. A przecież mieli tak wiele dobrego. – Może nie powinnam tego mówić – zaczęła cicho, a Tom skupił na niej całą swoją uwagę. Już zapomniała, jak to było czuć się, jak jedyna osoba na świecie, gdy tak patrzył. – Jedno się nie zmieniło, choć przecież tak wiele uległo zmianie.
- Co takiego? – zapytał.
- Sprawiasz, że czuję się bezpiecznie, nie wiem dlaczego, ale jest mi to teraz bardzo potrzebne. Nie sądziłam, że aż tak bardzo. Dużo się ostatnio działo w moim życiu.
- Czyli moja samolubna chęć zatańczenia z tobą, okazała się mieć jakąś wartość.
- Chyba tak. – uśmiechnęła się delikatnie.
- Wiesz, ja myślę, że coś jeszcze nie uległo zmianie – dodał, kiedy piosenka dobiegała końca.
- Co takiego? – zainteresowała się, nie wiedzą, co mógł mieć na myśli.
- Jakbym miał pod ręką jakieś lustro, to pewnie powiedziałbym to co zawsze – odparł lekko, a Scarlett się roześmiała. Tak po prostu. Po tylu tygodniach smutku, nie sądziła, że jeszcze potrafiła to robić. A jednak. Muzyka się zmieniła. Czar prysł. Stanęli na parkiecie. Tom zabrał rękę, a Scarlett się odsunęła. Poczuła, że to moment, w którym osiągnęli rozejm. Minęły trzy lata. Oni się zmienili. Życie się zmieniło. Czas wyjąć trupy z szafy i zakopać je. Razem z toporem wojennym. – Dziękuję pani – uśmiechnął się i lekko skłonił. Scarlett dygnęła. Bill czekał przy wyjściu na taras machając paczką papierosów. Oboje ruszyli w jego kierunku. Pierwszy raz od trzech lat w tym samym.

__________________________
1 GMA – Good Morning America to poranny program nadawany przez stację ABC z Nowego Jorku.

2 DSDS – Deutschland sucht den Superstar to niemiecki talent show. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo