33. miesiąc od
rozstania; 5. lipca 2014
- Nie wiem, dlaczego to zawsze ja, ale pójdę po następną
kolejkę – odparła Amy, wstając od stolika. Bliźniacy spojrzeli po sobie
uśmiechając się pod nosem. Tom opróżnił swój kufel i odsunął go od siebie,
dając znak, że się zgadza. Dziewczyna zniknęła w tłumie gości.
- Ta dziewczyna ma lepsze zdrowie niż dwustukilowy chłop
– mruknął Bill, sprawdzając telefon. – Gustav napisał, że ślub jest o
szesnastej.
- Wyobrażasz ich sobie, jako małżeństwo? – Tom popatrzył
sceptycznie na brata. – Gustav chyba wciąż nie do końca przebolał Caroline. A
Margo, pomimo tej całej swojej radości, ma w sobie jakiś smutek. Też jest
skaleczona. Nie jestem pewien, czy to doby powód do małżeństwa.
- Powiedział facet, który wmawia sobie, że chętnie spędzi
resztę życia bez… - zawiesił się na moment szukając słowa. – Kobiety swojego
życia – Tom tylko prychnął, nie siląc się na komentarz. – Jeśli chodzi o Margo
i Gustava – podjął po chwili. – To sam nie wiem. Oni pasują do siebie. Lubią te
same rzeczy, śmieszy ich to samo i wiesz. Margo napędza Gustava, a on ją
spowalnia i patrząc na nich z boku, wydaje się, że są mocno związani, ale czy
oni się kochają? Nie każdego łączy to, co ciebie i Scarlett. Popatrz na mnie i
Rainie. Nasz związek, a nawet nie związek, to były emocje. Jej krzywda
uniemożliwiła nam jakikolwiek kontakt fizyczny i ja to przyjąłem, bo kocham ją
tak mocno, że nie wyobrażałem sobie, by postąpić inaczej. Sama jej obecność, to
że była w tym samym pokoju, wystarczyło, bym był szczęśliwy. Może z nimi jest
tak samo? – popatrzył na Toma, a on wzruszył ramionami. Jednak jego uwadze nie
umknęło to, że Bill powiedział „kocham”, a nie „kochałem”.
Rozejrzał się za Amy. Powinna była już wrócić, ale
nigdzie jej nie widział.
- Może tak jest. Może oni będą najszczęśliwsi spośród nas
wszystkich? – nie musiał mówić głośno, że miał na myśli siebie i jego. Bo
przecież Liv i Georg tryskali szczęściem na kilometr, Julie i Shie trwali
niezmiennie w swojej sielance, Scarlett też ułożyła sobie życie, teraz przyszła
kolej na Margo i Gustava. A oni? Bill został ze swoim złamanym sercem, a on? Co
tak właściwie czuł i czego tak naprawdę chciał? Skoro nie mógł mieć tego, czego
pragnął najbardziej?
- Chcesz tu wrócić po ich ślubie? – Tom po raz kolejny
wzruszył ramionami. Billa to wyraźnie irytowało, ale nic nie powiedział. – Ja
chyba nie. Rozmawiałem z Shie’em. Mówił, że Laura u nich bywa bardzo rzadko, a
Julie wspominała nawet o jakimś jej chłopaku.
- Chcesz powiedzieć, że głównym powodem, dla którego tu
przyjechaliśmy była ucieczka przed Laurą? – zapytał z niedowierzaniem, choć
przecież domyślał się tego. To całe gadanie o zmianie życia, to tylko pretekst.
- No nie, ale była jednym z powodów, dla których musiałem
się zastanowić nad sobą.
- I zastanowiłeś się? Bo zawsze, kiedy zaczynałem ten
temat nie reagowałeś najlepiej.
- Sam nie wiem. Kocham Rainie i nie umiem związać się z
żadną inną. Najlepszym przykładem są Laura, Beth i ta… jak jej tam było,
Joyleen, z którą chciałeś mnie spiknąć.
- Joyleen chętnie uleczyłaby twoje smutki – zironizował,
przypominając sobie długonogą blondynkę, najwyraźniej zaprzyjaźnioną z
chirurgiem plastycznym, która bardzo starała się wkupić w łaski Billa. Tom był
wtedy na tyle wstawiony, że bardzo mocno jej w tym pomagał, a jego biedny,
zapędzony w kozi róg brat w końcu wyszedł z lokalu pod pretekstem chęci na
papierosa i już nie wrócił. Tom musiał przeprosić niezadowoloną Joyleen i
dogonił brata. Najpierw chciał mu zrobić kawał, stawiając przed nim dziewczynę
zupełnie nie w jego typie, a potem stwierdził, że może taka przygoda pomogłaby Billowi.
Na trzeźwo uznał, że to był średni pomysł.
- Myślę, że szybko znalazła pocieszenie – obaj parsknęli
śmiechem. – No, ale sam widzisz. Nie umiem przestać za nią tęsknić. Nie umiem
ułożyć sobie życia z kimś innym. Nie wiem, jak długo jeszcze będę czekał, ale wierzę,
że kiedy spotkam ją gdzieś przypadkiem, może nawet tu w Nowym Jorku, to dowiem
się, że już wszystko okej, że nie uciekają i będziemy mogli zacząć od nowa.
- Myślę, że gdyby były wolne, to wiedziałbyś pierwszy –
Tom posłał bratu pokrzepiające spojrzenie, a ten skinął głową. Zmienili się.
Wystarczyło spojrzeć na to, jak teraz wyglądali. On wrócił do dredów, Bill
ściął włosy na krótko. Takie symboliczne zmiany były ważne. Zwłaszcza, jeśli
niewiele potrafili zmienić w życiu. Będąc w Nowym Jorku skupili się na sobie.
Cztery raz w tygodniu chodzili na siłownię. Bill brał lekcje śpiewu, on grał,
komponował. Zwiedzili wszystkie warte zobaczenia miejsce. Byli nawet na Statule
Wolności. Bill obkupił się na tyle, że musiał także dokupić walizki, jeżeli
chciał zabrać wszystkie swoje rzeczy. to były wakacje. Inaczej nie można było
nazwać tego czasu w Nowym Jorku. Odpoczęli, zatęsknili, teraz mogli wrócić. Tom
nie był pewien, jak wiele zmieniło się w nich samych, ale o tym mogli się
przekonać tylko po powrocie. W życiu. W starciu z rzeczywistością. Spotykając
Laurę. Spotykając Scarlett. Robiąc muzykę. Idąc dalej. Rozejrzał się jeszcze
raz. Dostrzegł Amy przedzierającą się przez tłum. Nie miała piw. Dopiero, kiedy
zbliżyła się do ich stolika, spostrzegł, że nie była sama. Jej twarz rozjaśniał
szeroki uśmiech. Zupełnie jakby przed północą zaświeciło słońce.
- Chłopcy, wybaczcie mi, ale was opuszczę – siliła się na
nonszalancję, ale Tom zdążył ją już na tyle poznać, że wiedział, że roznosiło
ją od środka. – Poznajcie Neal’a – wszyscy trzej wymienili uściski dłoni.
Rozpoznał ich oczywiście, ale wyglądał, jakby miał to gdzieś. I dobrze. Miał
około trzydziestu lat, metr osiemdziesiąt wzrostu. Był szczupły i wyglądał na
nauczyciela angielskiego. Spoglądał na świat kruszącym serce spojrzeniem i cały
wydawał się być ulubieńcem wszystkich. Pomijając fakt, że miał na sobie sweter
w kratkę z dekoltem w serek, wydawał się niegroźny. – Zaprosił mnie na kolację,
a raczej coś w ten deseń, bo już raczej późno. Także, Tom – zerknęła na niego
porozumiewawczo. – Odezwę się. – Wyszli równie szybko jak się pojawili. Tom i
Bill wymienili zdziwione spojrzenia.
- Jeżeli zastanawiałeś się, jak rozwiązać sytuację z Amy,
to chyba masz odpowiedź – skwitował Bill, ociężale wychodząc z ich boksu. – Idę
po to piwo.
*
6. lipca 2014,
Berlin
Jessica przysiadła na ławce pod rzucającym cień dębem.
Ogród należący do Domu Dziecka, w którym mieszkała, był jedynym miejscem, gdzie
mogła znaleźć trochę spokoju. We wszystkich pokojach kręciły się dzieciaki.
Maluchy bawiły się w piaskownicy nieopodal, a starsi kręcili się wszędzie po
trochu. Otworzyła prowizoryczną, wykonaną przez siebie kopertę. Była ozdobiona
wycinankami i kolorowymi napisami. Zrobiła ją mając jakieś osiem lat. Wtedy
jeszcze liczyła na to, że ktoś weźmie ją do siebie, ciocia Amanda, Sophie albo
wujek Anton. Jednak nikt po nią nie przyszedł. Jedynym śladem po rodzinie jaki
miała, była mała paczka, która przyszła do niej przed dwoma laty. Były w niej
zdjęcia i broszka mamy. Cieszyła się ze zdjęć, bo zdążyła zapomnieć twarze
rodziców. Większość z nich trzymała w pudełku, ale kilka szczególnych schowała
do tej koperty. Portret mamy budził w niej najwięcej wspomnień. Olivia
Gartner-Hoff była piękna. Miała brązowe włosy, delikatne rysy i szare oczy.
Była wysoka, smukła i wyglądała, jakby codziennie rano wychodziła z okładki
czasopisma, choć często miała na sobie dresy i luźną koszulkę. Choć… być może
Jessica tak ją sobie tylko wyobrażała. W końcu mama umarła siedem lat
wcześniej. Następna fotografia przedstawiała tatę trzymającego malutką Jessicę
na rękach. To po nim Jessica odziedziczyła urodę. Daniel Hoff był śniady, miał
ciemne włosy, brązowe oczy i dołeczki w policzkach. Kolejna fotografia
przedstawiała całą ich trójkę. Jessica mogła mieć wtedy pięć lat. Mama trzymała
ją za rękę, a ona uśmiechała się ukazując brak górnej jedynki. Nie pamiętała,
kiedy zrobiono to zdjęcie. W ogóle niewiele pamiętała ze swojego życia przed
zamieszkaniem w Domu Dziecka. Wyjęła kolejne zdjęcie. Nim zdążyła przyjrzeć się
twarzy mamy i cioci Amandy, poczuła czyjąś obecność. Podniosła głowę i
zobaczyła Mię. Była od niej dwa lata młodsza, ale znacznie większa. Mieszkała w
Domu Dziecka od urodzenia i nie lubiła każdego dziecka, które miało jakieś
wspomnienia z domu. A teraz, kiedy
zaczynały dojrzewać, nienawidziła każdej ładniejszej od niej dziewczyny. W tym
Jessici.
- Słucham? – zapytała, kiedy Mia nie mówiła nic,
wpatrując się w nią z wyraźną wrogością.
- Przecież nic nie mówiłam, żebyś musiała słuchać.
- To czego ode mnie chcesz? – zapytała, starając się
zatrzymać sympatię w głosie.
- Jesteś głupia, jeżeli myślisz, że oglądanie tych
durnych zdjęć coś zmieni. Nikt cię nie chce, Jessica.
- Ciebie też nie, Mia – odparła cicho.
- Nie twój zakichany interes! – warknęła, wyrywając
zdjęcia z rąk dziewczyny.
- Oddaj mi to! Sama zaczęłaś – sięgnęła po swoją
własność, ale młodsza koleżanka zdążyła się odsunąć. Wsadziła zdjęcia pod
pachę, trzymając jedno z nich w rękach. Jessica podbiegła do niej, ale Mia
uciekła jej drąc zdjęcie. Pozostałe upadły na trawę, kiedy odbiegała. Wyrzuciła
kawałki na trawę i zniknęła w budynku. Jessica bojąc się, że fotografie zostały
zniszczone, pozbierała je szybko. Obejrzała je pobieżnie i zebrała kawałki
ostatniego zdjęcia. To to, na którym była mama z ciocią Amandą. Włożyła
wszystkie kawałki do koperty i ruszyła w kierunku domu. Musiała jak najszybciej
posklejać to zdjęcie. Musiała, bo jeżeli wyrzuci je, to straci kolejny fragment
swojej przeszłości. A nie mogła na to pozwolić, bo miała jej zbyt mało.
Zignorowała kłucie w sercu. Miało biegała, musiała złapać ją kolka. Mocno
trzymała kopertę, w razie gdyby Mia chciała ją znów jej odebrać. Dziewczynki nigdzie nie było, więc pobiegła do
swojego pokoju. Powinna na nią donieść, ale czekała na zdarzenie, które
doprowadzi ją do ostateczności. Nie lubiła skarżyć. Ułożyła fotografię jak
puzzle i znalazła taśmę. Twarz cioci Amandy była przerwana na pół, ale
postarała się mocno, żeby po sklejeniu szkoda była jak najmniejsza. Mama na
szczęście ucierpiała niewiele. Ostrożnie przykleiła taśmę i przyjrzała się
swojemu dziełu. Było dalekie od oryginały, ale przynajmniej w jednym kawałku.
Schowała je do koperty, kopertę do pudełka, a pudełko pod łóżko. Żeby Mia nie
znalazła go, gdyby trafiła do pokoju Jessici. Cały czas kłuło ją w sercu, więc
położyła się na łóżku. Anity, jej rok starszej współlokatorki, nie było. Miała
piętnaście lat i ostatnio zaczęła wymykać się z Adamem, jednym ze starszych
chłopców. Odetchnęła głęboko i zamknęła oczy. Już nie raz ją tak bolało, więc
na pewno to minie. Starała się myśleć o dobrych rzeczach. Próbowała przypomnieć
sobie głosy rodziców, wyobrażała sobie, co byłoby, gdyby żyli. A kiedy nie
umiała tego zrobić, wyobrażała sobie swoje spotkania ze Scarlett. Bardzo
chciała, żeby zostały przyjaciółkami i tęskniła, kiedy nie odwiedzała ich już
prawie wcale. W marzeniach chodziły razem do kina, do parku, na ciastko.
Scarlett ją rozumiała, a ona bardzo potrzebowała kogoś, kto ją rozumie, bo sama
często nie wiedziała, co myśleć. Potrzebowała kogoś, kto jej doradzi. Komu
będzie na niej zależało. Potrzebowała rodziców, ale ich już nigdy nie odzyska.
Dlatego pragnęła mieć przyjaciół. W szkole lubiła kilka koleżanek. Tu w Domu
Dziecka spędzała dużo czasu z Ann Marie, ale ona różniła się od niej i często
twierdziła, że Jessica wymyślała albo filozofowała. To podcinało jej skrzydła.
Z trudem podniosła się z łóżka i zeszła na dół. W pokoju dziennym nie było
nikogo. Usiadła do pianina i zaczęła grać. Odetchnęła i poczuła, że smutki
oddalają się. Więc grała dalej. Grała i grała.
*
8. lipca 2014, Los
Angeles, Pacific Palisades
Scarlett zebrała ze stołu ostatnie półmiski i zaniosła je
do zlewu. Wprawdzie nie powinna zabierać się za zmywanie w tej eleganckiej
sukience, ale chciała jak najszybciej zapakować zmywarkę, pomyć, co trzeba i
iść spać. Zdjęła szpilki i zabrała się do pracy. Javier poszedł odprowadzić
gości.
To był szalony dzień. Rano dowiedziała się, że w restauracji
nastąpiła pomyłka i nie mają rezerwacji, więc Javier poprosił ją, żeby
przygotowała kolację dla ośmiu osób. Wzbraniała się rękami i nogami, ale w
końcu uległa. Siedziała mu na głowie, więc chociaż tak mogła mu się
odwdzięczyć. Dopiero później powiedział jej, że to nie będą zwykli znajomi,
tylko Karl Lagerfeld i kilka innych osób ze świata mody. Nogi miała jak z waty,
wiedząc, że gotuje dla samego Lagerfelda. Nie była pewna, czy jej zdolności
kulinarne były wystarczające na przyjęcie takiego gościa. Javier przyniósł dla
niej sukienkę z ostatniej kolekcji. Niestety różową, a konkretnie biskupią, ale
i tak miała ogromne opory przed założeniem jej. Była dopasowana, lekko zwężana
ku dołowi z dekoltem w łódkę z przodu i odkrytymi plecami. Fason był śliczny i
leżała idealnie. Sięgała jej do kolan, więc założyła klasyczne Louboutiny, aby
nieco wydłużyć sobie nogi. Włosy upięła w kok, a oczy podkreśliła kreską u
góry. Czuła się ładna i uznała, że powinna znów bardziej dbać o wygląd, bo to
poprawia jej samopoczucie. Nie do końca wiedziała, jaką miała pełnić rolę tego
wieczoru. Kucharki czy gospodyni? Kiedy umówił się na kolację w restauracji,
miał iść sam, bo ona kategorycznie odmówiła. Jednak, kiedy okazało się, że
zaprosił przyjaciół do domu, nie bardzo miała gdzie się podziać. Tym bardziej,
że odprawiła ochronę. A sama nie zamierzała nigdzie wychodzić. Za bardzo się
bała. Dlatego, gdy Javier zaczął improwizować, wymyślając kolację w domu i gdy
poprosił ją o przyrządzenie jej, nie miała innego wyjścia, jak zostać i
towarzyszyć mu. Wiedziała, że był zadowolony i zerkał na nią z dumą, kiedy jego
przyjaciele chwalili jej potrawy. Chyba chciał, by pomyśleli, że nieoficjalnie
stanowili parę. Nie mówił o tym głośno, ale w jego trosce dopatrywała się o
wiele więcej niż przyjazną sympatię. Scarlett czuła się rozdarta, bo
potrzebowała go, a z drugiej strony nie chciała go ranić. Zatem powinna odejść,
zamieszkać w hotelu, czy gdziekolwiek, żeby nie dawać mu nadziei, ale za bardzo
się bała, aby to zrobić. Co jeśli Mike dowiedziałby się, gdzie mieszkała i
zrobiłby jej krzywdę? Nie potrafiła znieść myśli o kolejnej konfrontacji z nim.
Nie wyobrażała sobie, żeby mogła go znów spotkać, ale wiedziała, że nie rzucił
swoich gróźb na wiatr. Wiedziała, że prędzej czy później przyjdzie do niej i
będzie chciał się mścić. Dlatego z czystego egoizmu nie wyprowadzała się od
Javiera. Przy tym robiła wszystko, żeby nie wysyłać mu żadnych mylnych
sygnałów. Zachowywała dystans. Cały czas od ponad dwóch tygodni. Lubiła
rozmawiać się z Javierem. Wyczuła, że pomimo mnóstwa znajomych była bardzo
samotnym człowiekiem. Zdziwiła się, kiedy okazało się, że skończył ekonomię z
wyróżnieniem i sam prowadził swoje interesy. Javier wydawał się ideałem.
Wprawdzie jego pewność siebie balansowała na granicy arogancji, ale Scarlett
zdążyła już poznać, że to jego sposób na niedopuszczanie do siebie ludzi. To
jego szklana ściana. Wszyscy go uwielbiali i wszyscy coś od niego chcieli.
Niewiele miał osób, które lubiły go za osobowość, a nie za pozycję w
towarzystwie. Scarlett już nie raz zastanawiała się, dlaczego nie potrafiła go
pokochać. W ciągu bezsennych nocy zastanawiała się, jakby to było, gdyby byli
razem. Jak wyglądałoby ich życie? Czy byłaby szczęśliwa? Czy nauczyłaby się go
kochać, skoro już go mocno lubiła? Czasem wydawało jej się, że mogłaby
spróbować. Nie bała się go. Nie czuła przed nim lęku. Może dlatego, że tkwił z
nią w tym od początku, dobrze się przy nim czuła. Może gdyby związała się z
nim, lęk w końcu by przeminął? W trakcie takich nocy, tuż przed zaśnięciem była
pewna, że rano powie mu o swoich przemyśleniach, ale za każdym razem, kiedy
spotykała go w kuchni, docierało do niej, że to niemożliwe. Czuła się bezsilna
i zmęczona swoim strachem, swoimi rozterkami, swoim życiem. Tym, jak mocno
przepełniał je smutek. Chciała przyjąć jego wsparcie, ale wciąż coś ją
powstrzymywało.
Tego wieczoru uśmiechała się, udzielała w rozmowie, ale
nie za bardzo chciała znajdować się w towarzystwie. Pewniej czuła się w
samotności albo sama z Javierem. Czuła dyskomfort będąc z innymi ludźmi. Choć
to dziwne, bo oni przecież nie byli Mike’em. Oni jej nie skrzywdzili, ale
Scarlett nie umiała już ufać ludziom. Ta opcja wyłączyła się w niej w chwili,
kiedy została oszukana o jeden raz za dużo. Źle czuła się przy obcych, źle czuła
się przy znajomych. Kiedy ktoś dotykał jej przypadkiem dostawała gęsiej skórki.
Nie rozumiała tej reakcji. Przecież Mike jej nie zgwałcił, nie skrzywdził
fizycznie. Wszystko działo się za jej przyzwoleniem, a nawet z jej inicjatywy,
więc dlaczego? Czuła się źle z całą tą świadomością, że Jim to tak naprawdę
Mike, ale skąd ten wstręt przed kontaktem z innymi? Potrzebowała rozmowy z
doktor Bähr, a do jej powrotu do Niemiec jeszcze tyle dni. Nie potrafiła
podołać temu wszystkiemu. Chciała uciec, schować się, ale wiedziała, że teraz
nie mogła uciec. Miała przed sobą występ podczas Good Morning America i potem
mogła wrócić do domu. Wykonała ogromną pracę przy promocji singla. Była z
siebie dumna, bo ostatnie dwa tygodnie przetrwała tylko dzięki samozaparciu.
Chciała odpocząć. Chociaż chwilę nie pamiętać i nie czuć. Czasami wydawało jej
się, że dłużej nie wytrzyma, ale kiedy budziła się następnego dnia, okazywało
się, że mogła. Wstawała rano, wychodziła z mieszkania w towarzystwie Rona i Steve’a,
a potem robiła swoje. Uśmiechała się olśniewająco, śpiewała z całego serca,
odpowiadała na pytania albo pozowała. I przekonywała się, że potrafiła przeżyć
kolejny dzień. Miała cichą nadzieję, że w
domu uda jej się dojść do siebie. Bo skoro czas nie pomagał, to co innego
mogło? Skończyła pakować zmywarkę i odkręciła wodę. Zaczęła myć kryształowe
półmiski, kiedy w kuchni zjawił się Javier. Podwinął rękawy koszuli i wziął z
szafki lniany ręcznik. Mogłoby się wydawać, że mężczyzna o jego prezencji w
kuchni będzie wyglądał śmiesznie. Jednak Javier nawet z różową szmatką w ręce stanowił
najlepszy okaz stuprocentowej męskości. A ona mieszkała z nim pod jednym dachem
i jej to nie ruszało. Czy to nie dziwne?
- To osobliwy widok – odparł, a Scarlett czuła jego wzrok
na sobie. To był kolejny argument przemawiający za nim. Nie patrzył na nią źle.
Jakkolwiek to brzmiało. Jego spojrzenie nigdy nie sprawiało, że się
przestraszyła albo speszyła. Mike czasem tak patrzył, ale wtedy to ignorowała.
Javier zawsze patrzył na nią z zainteresowaniem albo zachwytem. – Bosa
dziewczyna zmywająca naczynia w sukience od Chanel – Scarlett zerknęła na niego
przez ramię i uśmiechnęła się pod nosem.
- Patrz, bo nieprędko doświadczysz takiego widoku. Gdyby
to nie były kryształy, to nawet by mi nie przyszło do głowy, żeby pozmywać.
- Wiem, sam powinienem to zrobić, bo ty pomogłaś mi dziś,
aż nadto. Dziękuję Scarlett, gdyby nie ty pewnie zamówiłbym jakiś catering na
szybko i jestem pewien, że Karl by grymasił.
- Nie ma sprawy, przynajmniej mogłam ci się odwdzięczyć
za gościnę. Swoją drogą nie sądziłam, że Karl to taka maruda – Javier błysnął
uśmiechem, odbierając od niej ostatnią miskę.
- Wiesz, on przeszedł dużo, jako dziecko i teraz oddaje
to sobie z nawiązką przy każdej okazji. To ekscentryk, ale ma dobre serce.
Wiesz, stworzył mnie, więc już zawsze będę mu wdzięczny. Nie wiem, gdzie bym
był, gdyby nie on. Do dziś nie wiem, co go podkusiło, żeby dać mi szansę.
- Może dostrzegł w tobie swoją samotność – odparła
wycierając zlew ściereczką. Javier trawił chwilę te słowa, przyglądając się
blondynce.
- Może – odpowiedział, przewieszając ręcznik przez uchwyt
piekarnika. – W każdym razie dziękuję. Byłaś gdzieś gwiazdą – uśmiechnął się do
dziewczyny, a ona pokręciła głową uśmiechając się pod nosem. Rozlała do
kieliszków pozostałe wino i podała mu jeden.
- Kiedy lecisz do Paryża? – zapytała siadając w fotelu w
salonie. Podkuliła pod siebie nogi i rozmasowała palce lewej stopy. Javier
przysiadł na oparciu sofy.
- W niedzielę.
- Ja mam samolot pojutrze o dziesiątej. Po południu będę
miała próbę. Wieczorem chciałam spotkać się z Billem. W czwartek po GMA1 mam
wywiad do Cosmopolitana i sesję z
Peggy Sirotą. Wieczorem lecę do domu, bo Margo jeszcze nie ma sukienki i czeka
z tym na mnie. Nie wiem dlaczego, bo przecież Julie ma świetny gust. Liv też
nie skrzywdziłaby jej swoimi pomysłami, a mama to już w ogóle uwielbia
skromność, więc znalazłaby na pewno coś ładnego.
- Jesteś dla niej ważna, więc liczy na twoją pomoc.
- To miłe – odparła z westchnieniem i dopiła wino.
- To znaczy, że na razie nie wracasz do Los Angeles. Spotkamy
się? – zapytał nieco niepewnie.
- Przecież będziemy w kontakcie – uśmiechnęła się i
ociężale opuściła nogi na podłogę. Czuła się zupełnie wykończona. Nie chciała
wdawać się w zawiłości związane z jej relacją z Javierem. Odstawiła kieliszek
na stolik. – Idę spać, to był długi dzień – poklepała Javiera po ramieniu,
zgarnęła swoje szpilki i powoli poszła do swojej sypialni. Nie wiedziała, że
mężczyzna odprowadził ją spojrzeniem. Tęsknym spojrzeniem. Nie wiedziała też,
że pomimo zmęczenia nie spał tej nocy, myśląc o niej i o tym, jak mógłby ją
zatrzymać i sprawić, by go pokochała. Nie miała też pojęcia o tym, że na każde
pytanie odpowiadała mu cisza.
*
9. lipca 2014,
Berlin
Margo z zadowoleniem odhaczyła kolejny punkt z listy pt. Do załatwienia przed ślubem. Oczywiście
wystarczyłoby ją zatytułować Do
załatwienia, ale te dwa ostatnie słowa sprawiały jej nieopisaną radość,
kiedy na nie spoglądała. Więc czemu miała ją sobie odbierać? Mało spała, niewiele
jadła, ciągle gdzieś biegła. Pomimo tego, że nie organizowali tradycyjnego
wesela, mieli mnóstwo do załatwienia. Współczuła parom organizującym imprezy z
pełnym pakietem weselnym. Odetchnęła sięgając do torebki po wodę. Upiła duży łyk
i podała butelkę Gustavowi.
- Mamy menu, zamówiliśmy tort, mamy muzykę, mamy
fotografa – wyliczała. – Pojedziemy teraz po obrączki?
- Możemy jechać. Na którą jesteś umówiona na próbną
fryzurę? – Margo się skrzywiła.
- Nie rozumiem, dlaczego Julie tak bardzo się na to
uparła – mruknęła, sprawdzając godzinę w kalendarzu. – Na szesnastą.
- To spokojnie zdążymy. Może wyskoczymy wcześniej na
jakiś obiad?
- Pewnie, jestem już głodna – Gustav przekręcił kluczyk w
stacyjce, a silnik Audi zamruczał. Margo włączyła cicho radio.
- Wiesz co? – dziewczyna spojrzała na blondyna. – Chyba o
czymś zapomnieliśmy – powiedział z rozbawieniem.
- Matko kochana, co to takiego?! – zapytała robiąc
wielkie oczy.
- Nie wybraliśmy świadków.
- Fakt – pacnęła się ręką w czoło. – To taki
niezauważalny szczegół, że faktycznie łatwo zapomnieć – Gustav roześmiał się,
ale jej nie było do śmiechu. – Francie i Shie? – zapytała.
- Czytasz mi w myślach – odpowiedział, sięgając po jej
rękę i ucałował jej wierzch. Do niedawna czułość w ich wykonaniu to było
trzymanie się za ręce, klepanie po ramieniu albo przytulanie w trudnych
chwilach. A teraz łapali się za ręce, nawet wtedy kiedy to zupełnie nie było
konieczne. Gustav obejmował ja ramieniem, całował w czoło albo w skroń, czy po
rękach. Uczyli się tej bliskości. Przedwczoraj byli na kolacji, a potem gdy
odwiózł ją do domu, to pocałował ją pierwszy raz. Czuła się jak nastolatka na
pierwszej randce, a przecież za tydzień mieli wziąć ślub. Choć to chyba było w
tym wszystkim najfajniejsze. Uczyli się siebie od podstaw, choć doskonale się
znali. Każdy dzień przynosił coś nowego, wiec wspólne życie zapowiadało się na
pełne niespodzianek. Nie mogła się doczekać, kiedy razem zamieszkają i zaczną
żyć ze sobą tak naprawdę. Będą gotować, czytać książki, słuchać muzyki, chodzić
do kina i robić wszystko na co tylko będą mieli ochotę, bo przecież czekało ich
całe wspólne życie. Margo miała wrażenie, jakby szykowała się na wielką wyprawę
pełną przygód i radości. To może nieodpowiednia postawa, jak na dwudziestoośmioletnią
kobietę, ale nie obchodziło jej, czy wydawała się wystarczająco dojrzała, bo w
końcu była szczęśliwa.
*
11. lipca 2014,
Sacramento
Siedem nieprzespanych nocy. Siedem nieprzytomnych dni.
Taki był rekonesans tygodnia, który minął od momentu, w którym Rainie
dowiedziała się, że są wolne. Przestała tytułować się w myślach Indią. Znów
mogła być Rainie. Choć nigdy nie lubiła swojego imienia, bo uważała je za
bardzo smutne, to teraz nie pragnęła niczego innego, niż tego aby każdy nazywał
ją jej prawdziwym imieniem. W ogóle nie marzyła o niczym innym, jak to by
porzucić pozory życia i zacząć na nowo. Po raz ostatni. Rainie chciała
przekonać się, kim tak naprawdę była. Bo przez to jak żyła, nigdy się tego nie
dowiedziała. Była skrzywdzonym dzieckiem, potem kobietą i matką. Przez chwilę
czuła się kochana, a jeszcze później, co kilka miesięcy stawała się kimś innym.
Te skrawki życia, które wiodła, nie pozwoliły jej poznać siebie. Kim była teraz
Rainie Everett? Kim była tak naprawdę?
Drzwi mieszkania trzasnęły, plecak huknął o podłogę.
Candy wróciła. Weszła do kuchni nachmurzona. Nalała sobie soku i usiadła za
stołem. Rainie odwróciła się od okna w stronę córki i czekała. Teraz, kiedy Candy
dorastała, musiała nauczyć się, jak z nią postępować. Choć początki były
trudne. Sama nigdy nie przechodziła przez ten tak zwany „trudny okres”. Nie
zdążyła, bo nim się obejrzała, to już musiała dorosnąć do roli matki. Nie miała
czasu na humory. Dlatego teraz uczyła się razem z Candy, jak zapanować nad
burzą hormonów.
- Pokłóciłam się z Charlie – burknęła po chwili.
Odgarnęła z twarzy krótsze kosmyki i popatrzyła na mamę. Rainie opierała się
biodrem o parapet, ręce splotła pod biustem. – Ona sądzi, że mnie interesuje
Jamie. Wyobrażasz sobie? Przecież nie raz mówiłam jej, że on jest dla mnie jak
kolega. Jak rano poszłyśmy do parku, to on też akurat był i powiedział mi
„cześć”. Rozpętała mi przez to piekło. Miałam ochotę wrócić bez plecaka, ale
mam tam płyty i nie mogłam ich zostawić u niej w domu.
- Charlie jest despotyczna. Pewnie jest zła, że Jamie nie
zwrócił na nią uwagi, tylko na ciebie – Ranie odparła ostrożnie.
- No, bo oni nie mają w ogóle zajęć razem. Ona go poznała
przeze mnie i zamiast zagadać po ludzku, to się wścieka, że on jej nie zauważa.
Zupełnie jakby miała dziesięć lat – skrzywiła. Jakby to była tak bardzo odległa
przeszłość. Rainie wydawało się, że jej córka wciąż była małym, nieporadnym
dzieckiem. Trudno przyswajała fakt, że to już nastolatka. – W ogóle wkurza mnie
to, że ona wciąż gada o chłopakach. Kayla o ciuchach i chłopakach, a Debbie i
Megan stoją w ich cieniu. Co z tego, że się stawiam, jak potem wychodzą takie
sytuacje. Lubię je, ale czasem to ponad moje nerwy, mamo – powiedziała
zrezygnowana.
- Ja myślę, że ostatnio spotykałyście się zbyt często.
Dacie sobie luzu jakiś czas i wszystko wróci do normy.
- Nie wiem. Na razie mam dosyć – uniosła ręce w
poddańczym geście, wychylając się nieco do tyłu i z głowy spadły jej okulary. –
Kurczę! – warknęła.
- Zjemy coś? – zapytała chcąc zmienić temat na mniej
drażliwy.
- Może być. Nic nie zjadłam na mieście przez ta kłótnię.
- Mam pieczarkową od wczoraj i mogę zrobić naleśniki.
- A może zupa i pójdziemy na lody? – zapytała zerkając na
mamę anielskim wzrokiem. Złość momentalnie z niej wyparowała. Tak to już teraz
było. Przychodziła burza z piorunami, a potem Candy była dalej sobą.
- Niech ci będzie, na uleczenie strat moralnych – dziewczynka
uśmiechnęła się radośnie i podeszła do zlewu, żeby umyć ręce. Nakryła do stołu,
a Rainie podgrzała zupę. Jadły przez chwilę w milczeniu. Zapatrzyła się przez
okno, nie wiedząc, że była obserwowana przez córkę. Candy doskonale zdawała
sobie sprawę z tego, dlaczego mama była taka zdołowana przez ostatni tydzień.
Nie przestała kochać Billa. Chciała do niego wrócić, ale bała się, że on ułożył
sobie życie, bo w brukowcach pojawiły się zdjęcia jego, Toma i jakichś dwóch
kobiet. Byli od dawna w Nowym Jorku i obawiała się, że został tam dla jakieś
dziewczyny. Nie musiała tego, mówić, żeby Candy się domyślała. Sama miała takie
myśli. Bez wahania zostawiłaby życie w Ameryce, gdyby tylko miała cień
pewności, że Bill wciąż je kochał. A te kobiety, brunetka i blondynka, były
bardzo ładne. Bo gdyby już ich nie chciał, to Candy wolała zostać w Sacramento,
bo w Niemczech bez niego byłoby jej zbyt smutno.
- Mamo, co robimy z tą naszą wolnością? – zapytała po chwili.
– Męczy cię to, że możemy wrócić i nie wiesz, czy powinnyśmy. – Rainie patrzyła
przez moment na córkę spod uniesionych brwi. Za każdym razem zaskakiwało ją to,
jak dobrze potrafiła odgadnąć rzeczy, o których ona tylko myślała.
- A co chciałabyś, żebyśmy zrobiły? – zapytała odkładając
łyżkę.
- Spakujmy się, kupmy bilet do Berlina, zapytajmy Billa,
czy wciąż nas kocha i upewnijmy się, czy jest tam dla nas miejsce, a jeśli nie,
to wróćmy tu albo gdziekolwiek. W każdym innym miejscu będziemy same, mamo.
Może znajdę koleżanki albo wrócę do tych. Może ty będzie też je miała albo
jakiegoś chłopaka, ale to tam mamy rodzinę. Bill, Tom, Scarlett, Sophie,
Simone, Liv, Georg, oni wszyscy. To nasza rodzina i jeśli do nich nie wrócimy,
to chyba nigdzie nie będziemy czuć się jak w domu – powiedziała cicho, a Rainie
wpatrywała się w córkę szeroko otwartymi oczami. Dojrzałość jej córki była
ponadprzeciętna. Czasem przerażało ją to, że jej dziecko wie i rozumie tak
dużo.
- Chciałabyś po raz ostatni zmienić nazwisko, spakować
się i wrócić? – zapytała.
- A po co nam ta wolność, jeśli przeżyjemy ją same? –
Rainie, choć poruszona, uśmiechnęła się.
- Tak po prostu?
- Mamo, czasem mam wrażenie, że to ja mam trzynaście lat,
tylko ty. – Candy wywróciła oczami, a Rainie się roześmiała. Słowa córki
przyniosły jej ulgę. Zmusiły do pozwolenia sobie na to, by marzyć o powrocie.
Bo właśnie to spędzało jej sen z powiek. Pragnienie powrotu i świadomość tego,
że to niemożliwe. Bill miał ułożyć sobie życie. Wedle tego, co pisały gazety,
znalazł sobie kogoś. Jednak na żadnym zdjęciu nie wyglądał na szczęśliwego.
Nieraz się śmiał, ale ten uśmiech nie sięgał jego oczu. Więc czy istniało
prawdopodobieństwo, że wciąż coś do niej czuł? Czy powinny rezygnować z tego,
co miały i po raz kolejny wywrócić swoje życie do góry nogami?
- Chciałabyś porzucić koleżanki, szkołę, to co teraz mamy
i bez żadnej pewności, że nam się uda, polecieć do Niemiec?
- Tak – dziewczynka odpowiedziała bez wahania.
- Wiesz, że Billa może tam nie być, że może ułożył sobie
życie, że może będziemy musiały wrócić tu albo polecić gdzieś indziej, żeby
znów zacząć od nowa?
- Tak – powiedziała uśmiechając się do mamy. – Ja o tym
myślę tak samo dużo jak ty. Jakoś nie umiem tu żyć, odkąd wiem, że możemy
wrócić do domu – wstała od stołu i stanęła za plecami Rainie. Przytuliła się do
niej. – I chyba nawet trochę sprowokowałam Charlie do kłótni. Nie chcę, żeby za
mną tęskniły, jeśli wyjedziemy.
- Candy… - blondynka odwróciła się do córki. – Ja nie
chcę, żebyś zawiodła się, jeśli to się nie uda.
- Mamo, zawiodłam się już tyle razy, że jeden w tą czy w
tą nie zrobi mi różnicy. A ja już wymyśliłam, co zrobimy, jeżeli Bill powie, że
nie ma dla nas miejsca w jego życiu.
- Co takiego zrobimy? – zapytała z czułością. Czuła, jak
wzruszenie ściskało jej gardło. Candy była taka pewna siebie. Nie chciała
zniszczyć jej marzeń, ale bała się, że tak będzie. Jej córka zaczynała swoje
życie od nowa już tyle razy, że w końcu mogła stracić poczucie przynależności
gdziekolwiek. Rainie nie chciała, by już zawsze prowadziły nomadzki tryb życia.
- Jeżeli okaże się, że Bill już o nas zapomniał, to
przeniesiemy się do Londynu.
- Do Londynu? Dlaczego akurat tam?
- Bo Amerykę zwiedziałyśmy wystarczająco, a tam też się
mówi po angielsku, więc nie musiałybyśmy uczyć się języka. A ja nie chcę
mieszkać w Niemczech, jeżeli będziemy mieszkać dalej same. Za dużo kojarzy mi
się z Hansem. – Serce Rainie biło, jak szalone. Ono już podjęło decyzję.
Egoistyczną decyzję. Rozum wciąż bronił się przed tym, czego tak pragnęła.
Jednak Candy miała rację. Nie mogły być szczęśliwe, wiedząc, że on być może
wciąż na nie czekał.
- Córeczko, obiecuję ci, że to nasza ostatnia ucieczka –
wyszeptała, a Candy mocno się do niej przytuliła. – Obiecuję, że ostatni raz
zaczynamy od nowa.
- Mamo, zadzwonisz do Grega? – zapytała z nadzieją w
głosie. Rainie pokiwała głową. Córka pobiegła po jej komórkę, a ona drżącymi
rękoma wybrała jedynkę. Grega Armstronga miała na szybkim wybieraniu. Odebrał
po trzech sygnałach. I wtedy znów wszystko się zaczęło.
*
14. lipca 2014,
Berlin
Podczas ceremonii Margo i Gustav cały czas patrzyli sobie
w oczy. Ona miała na ustach rozanielony uśmiech, a on nieprzytomny wyraz twarzy.
Wyglądali, jak zupełnie inni ludzie, którzy dotąd kryli się w tej
pragmatycznej, skrytej dwójce. W urzędzie spędzili niecałą godzinę. Shie podał
obrączki, Francie trzymała bukiet Margo. Był ze stokrotek. Kierowniczka złożyła
im życzenia i polał się szampan. Margo wyglądała cudownie w prostej, białej,
lekko dopasowanej sukience, którą kupiły ze Scarlett. Sięgała jej kolan, była
bez rękawów, z niewielkim, okrągłym dekoltem dodatkowo rozciętym na środku aż
do linii piersi. Skromna sukienka i płaskie baletki, nieco niwelowały różnicę
wzrostu między parą młodą. Mama Gustava miała wilgotne oczy, a Margo udawała,
że nie odczuwa braku swojej. Obiad upłynął w miłej, rodzinnej atmosferze. Panna
Młoda często wybuchała śmiechem, a Pan Młody patrzył na nią z radością wymalowaną
na twarzy. Choć miało nie być wielkich tańców, to właśnie Gustav pierwszy
wyciągnął żonę na parkiet i prędko z niego nie zeszli.
Scarlett siedziała przy stoliku z mamą, Liv, Georgiem i
Saoirse. Czuła się swobodnie, bo stolik przy którym siedział Tom, Bill i Shie z
rodziną był nieco od nich oddalony. Widziała go w urzędzie, ale nie mieli
okazji, aby się przywitać. I dobrze. A potem zobaczyła go na parkiecie, kiedy
tańczył z Margo i Francie. Została na chwilę sama, bo jej siostra okupowała
parkiet ze swoim lubym, a mama zajęła się Saoirse. Mogła przyglądać się
wszystkim. Ostatni raz w pełnym składzie spotkali się na jej dwudziestych
urodzinach. Dziś ten dzień wydawał się jej oddalony o całe dekady.
- Co tak siedzisz? – Bill pojawił się znikąd i dosiadając
się do niej, ucałował ją w policzek. Wzruszyła ramionami.
- Moje towarzystwo mnie opuściło.
- Więc oto jestem – odparł z uśmiechem. – Ładnie
wyglądasz. Zmieniłaś się odkąd widzieliśmy się po raz ostatni – dodał.
- Dziękuję. Skróciłam włosy – odparła, chowając kosmyk za
ucho. Systematycznie skracała włosy, aby pozbyć się tych farbowanych. Simon
podsyłał jej wciąż nowe odzywki i zalecał różne zabiegi, aby przywrócić dobrą
kondycję jej naturalnemu kolorowi włosów. Kręciły się jak dawniej i wyglądały
całkiem przyzwoicie. Jej blond był o kilka tonów ciemniejszy, ale to normalne
po tylu latach farbowania. Długo zastanawiała się, co założyć na ten
nietradycyjny ślub. Nie chciała się zbytnio wystroić, ani tym bardziej
zbagatelizować wagi tego wydarzenia. Dlatego zdecydowała się na jasnozieloną
sukienkę z matowej tafty. Miała szerokie ramiączka, a od pasa w dół była
poszerzana na kształt litery A, sięgała Scarlett do połowy uda. Włosy spięła w
węzeł tuż nad karkiem. Na szyję założyła naszyjnik, który dostała od Toma po
urodzeniu Liama. Liv przygadywała jej, że to rubinowe serce oceanu. Dopasowała
do niego delikatne kolczyki. Jasna zieleń i mocna czerwień, to dosyć
kontrastowe połączenie, ale podobało jej się. Wyraźnie podkreśliła oczy, usta
pociągnęła szminką w kolorze pudrowego różu. Do tego dobrała czarną kopertówkę
i klasyczne szpilki Christiana Louboutina. Wprawdzie nie dogadała się z mamą w
kwestii ubioru i obie miały zielone sukienki, ale ta mamy była raczej oliwkowa,
więc nie wypadły aż tak źle. Jednak podobała się sobie. Włożyła dużo trudu w
to, aby ładnie wyglądać. W sobotę opowiedziała wszystko mamie, Julie i Margo,
bo nie chciała mieć już przed nimi tajemnic. No i przede wszystkim pragnęła
wytłumaczyć wyjazd Shie’a. Sophie podejrzewała, że działo się coś niedobrego,
jednak nie spodziewała się takiej niespodzianki. Nie ona jedna. Od tego czasu
mama bacznie ją obserwowała. Nie ukrywała swojego kiepskiego nastroju, ale nie
chciała dawać powodów do zmartwień. Zwłaszcza w tak radosnym okresie. Umówiła
się na wizytę z doktor Bähr, więc nieco się uspokoiła. Była w kontakcie z
Javierem, pomagała w dopięciu ostatnich szczegółów związanych ze ślubem i
musiała przyznać, że ogólnie czuła się lepiej, niż w Los Angeles. Nie miała
czasu na myślenie.
- Dlaczego jesteś smutna? – zapytał nie siląc się na
dalsze grzeczności. Brakowało jej spostrzegawczości i bezpośredniości Billa.
Brakowało jej ich rozmów i tego, że bardzo wiele rozumiał. Chciała mu o
wszystkim opowiedzieć, ale to wiązało się z tym, że podzieli się tymi nowinami
z Tomem. Nie odbierała tego jako cos złego, ale jako oczywistość. Nie chciała,
żeby Tom wiedział o tej porażce. Nie chciała, żeby wiedział, że tej obietnicy
też nie zdołał dotrzymać. Nie chciała, by ktokolwiek litował się nad nią.
Wiedzieli ci, którzy musieli. Od powrotu do Berlina miała przy sobie cały czas
Toby’ego i Maxa. Roy i Steve zostali w Stanach. Z nimi za plecami czuła się
lepiej.
- Jestem? – udała, że nie wiedziała, o co chodziło, ale
Billa nie dało się tak łatwo oszukać. Spojrzał na nią w taki sposób, że nie
miała wątpliwości, że nie zamierzał odpuścić jej odpowiedzi. Brakowało jej jego
troski.
- Tęskniłam za tobą – odparła, mając resztki nadziei, że
da się odwieść od tematu. Bill prychnął.
- I dlatego jesteś smutna? – zerknął na nią z ukosa, a
Scarlett przewróciła oczami.
- Tak, bo zwiałeś z Nowego Jorku, nim zdążyłam tam
przylecieć. Powinnam się obrazić.
- Jasne, jasne. Rozmawialiśmy o tym i wtedy nie wydawałaś
się śmiertelnie stęskniona. – Jednym z prezentów Billa dla Młodej Pary była
karta z życzeniami wypisana przez Larsa Ulricha – perkusistę Metallici. Biorąc
pod uwagę fakt, że miał na załatwienie tego tylko kilka dni, można uznać, że
dokonał cudu. Znajomości Davida też.
- No dobra, no – uśmiechnęła się. – W sumie dobrze wyszło,
bo wszystko mi się przedłużyła i z sesji jechałam prosto na lotnisko. Wracacie
jeszcze do Nowego Jorku?
- Nie – pokręcił głową. – Zrozumiałem, że nawet na
Przylądku Dobrej Nadziei nie znajdę tego, czego szukam. Czas wrócić na ziemię i
pogodzić się z tym, że ona nie wróci. Od września zaczynamy przesłuchania do
DSDS2.
- Inaczej sobie to wszystko wymarzyliśmy, co? – zapytała
siląc się na pokrzepiający uśmiech. To co mówił Bill, był bardzo smutne, bo
oznaczało, że nie tylko ona miotała się, nie mogąc znaleźć swojego miejsca na
ziemi.
- Nie spotykasz się już z Felstonem? – zapytał,
przyglądając się jej z uwagą. Zaprzeczyła ruchem głowy. Rozmowa o tym
człowieku, to ostatnie czego chciała. – A Fontaine?
- Bardzo mi pomaga, to cudowny przyjaciel – odparła bez
emocji.
- ja też jestem twoim przyjacielem – obruszył się.
Najwyraźniej Bill nie czuł się dobrze z tym, że znajdował się na jednej „półce”
z człowiekiem, którego wciąż obwiniał za rozpad jej związku z Tomem.
- Bez obaw. Ciebie kocham bardziej – uśmiechnęła się, a
Bill jej zawtórował.
- Idę zapalić, chcesz? – zapytał, podnosząc się z
miejsca.
- Może potem – odpowiedziała. Bill odszedł, a Scarlett
dalej przyglądała się tańczącym parom. Popijała białe wino. Sala tej
restauracji była bardzo kameralna, co idealnie nadawało się dla małej liczby
gości. Julie pomogła Margo wybrać dekoracje, a w zasadzie zajęła się nimi od
podstaw. Scarlett czuła się jak przeniesiona do lat dwudziestych. Styl retro
idealnie pasował do jej kuzynki. Margo wydawała się być wyjęta z tej epoki.
Gdyby jeszcze stylizowała się w ten sposób, to wrażenie byłoby jeszcze
mocniejsze. Obejrzawszy dokładnie cały wystrój, wróciła do obserwowania
tańczących par. nie, żeby im zazdrościła. Tańczyła z każdym mężczyzną na
weselu. Nawet z Nico. Z resztą z Roxie, Lexie i Saoirse też. W kółeczku.
Musiała zdjąć buty, ale dziewczynki były zachwycone. Oczywiście nie tańczyła z
Tomem, ale tego raczej nie trzeba tłumaczyć. Zespół zaczął grać balladę Bruno
Marsa. Scarlett słyszała ją kiedyś na żywo w oryginale. Była piękna, ale
smutna, nieodpowiednia na wesele. Jednak czuła mocny związek z tą piosenką i
ilekroć ją słyszała, była wzruszona.
Patrząc na tańczące pary i kontemplując piosenkę, nie
zauważyła wyciągniętej w swoim kierunku dłoni. Poczuła czyjąś obecność i
dopiero wtedy go dostrzegła. Mimo woli serce zabiło jej o wiele mocniej, niż
powinno. Tego to się nie spodziewała. Spojrzała prosto w jego czekoladowe oczy,
w których tyle razy zdarzyło jej się zatonąć. Nie było w nich już żalu, złości,
ani cierpienia, które widziała, wtedy kiedy ostatni raz spojrzała na niego z tak
bliska.
- Zatańczysz? – to chyba jej się śniło. Ona i Tom? Po
trzech latach unikania się, sporów i wzajemnych żali? A jednak skinęła głową.
Ujęła jego dłoń, a on poprowadził ją w stronę parkietu, zwracając uwagę niemal
całej rodziny. Margo posłała Scarlett zadowolony uśmiech ponad ramieniem męża.
Już sobie wyobrażała wielkie pojednanie na swoim weselu. Scarlett nie
wiedziała, czy to przypadkiem, czy specjalnie, ale tańczyli do wolnej piosenki,
więc zachowanie bezpiecznego dystansu było niemożliwe. Tom objął ją w talii, a
ona położyła dłonie na jego przedramionach. Poczuła, jak jego mięśnie napięły się
pod cienkim materiałem koszuli. Swoją drogą, Tom był jednym z tych mężczyzn,
którzy zostali stworzeni do noszenia garnituru. Z resztą, on został stworzony chyba
po to, by wyglądać doskonale. Przekonała się o tym już przed kilkoma laty. Bujali
się w rytm muzyki. Scarlett nie miała odwagi podnieść na niego wzroku, ale
czuła na sobie jego spojrzenie. Twardo wpatrywała się w guzik jego koszuli,
starając się nie patrzeć tam, gdzie ta koszula się rozchodziła. – Zastanawiałem
się, czy nie każesz mi się odwalić – zagadnął, a Scarlett uśmiechnęła się pod
nosem, zerkając na Toma.
- Już nie jestem na ciebie zła – odpowiedziała szczerze.
Szczerość to jedyne, co jej pozostało. A z drugiej strony… nie umiała go
okłamywać. Nawet teraz. Po tylu latach.
- Kto by pomyślał, że do tego dojdzie, ale zawsze lubiłem
z tobą tańczyć. A poza tym… jesteśmy na siebie skazani, czy tego chcemy czy
nie, bo mamy wspólnych przyjaciół i nasze rodziny też się przyjaźnią. Nie chcę
się z tobą kłócić. – Scarlett skinęła głową, bo nie przychodziła jej do głowy
inna odpowiedź. Tom najwyraźniej powziął taką sama taktykę, jak ona. Scarlett
myślała głównie o tym, że pomimo wszystkiego, co się między nimi zmieniło, co
ich poróżniło, to ona czuła się w jego ramionach wciąż tak samo bezpiecznie. To
było tak rzadkie uczucie, że rozbroiło ją zupełnie. Tak jak jego kolejne słowa.
– Żałuję, że nie zabierałem cię na prawdziwe randki – odparł. Dla niej to
zaczynało robić się zbyt wiele. Poczuła, jak coś w niej pękło. Po raz kolejny.
- Nie robiliśmy wielu rzeczy, które powinniśmy robić, Tom
– powiedziała, spoglądając na niego i tylko na tyle było ją stać, gdy bombardowały
ją wspomnienia. Te dobre.
- Ta piosenka jest trochę o nas, nie sądzisz?
- Dlatego poprosiłeś mnie do tańca? – zerknęła na niego odważniej.
To nic, że za każdym razem serce chciało wyskoczyć z jej piersi.
- Chyba tak – znów skinęła głową. Odnosiła wielki sukces,
mogąc jakkolwiek reagować. Bliskość Toma działała na nią rozklejająco. Czuła
jego ciepło, jego zapach, jego dotyk. A najgorsze to, że jego dotyk nie napawał
jej lekiem. Jego dotyku chciała więcej. Przy nim się nie bała. Przy nim czuła,
że nic jej nie groziło. Nawet Mike, który knuł gdzieś zemstę.
- Jest zbyt smutna, jak na wesele – podjęła po chwili.
- Żonkisiom to nie przeszkadza – odparł, spoglądając na
tańczących Młodych.
- Mnie w sumie też nie – powiedziała, patrząc na niego.
Skorzystała z okazji, że Tom przyglądał się Margo i Gustavowi. Jego przystojna
twarz była dokładnie taka, jaką zapamiętała. Wprawdzie zmężniał, spoważniał i
znikły z niej wszelkie ślady chłopięcości, jednak nie stracił swojego uroku. Jego
usta układały się w zaczepny uśmiech, którym raczył wszystkich, a oczy
spoglądały na świat z mądrością, której nabywa się wraz z doświadczeniami,
zarówno dobrymi, jak i trudnymi. Czuła się przy nim dobrze, a jednocześnie świadomość,
że piosenka zaraz się skończy, a ona znów zostanie sama ze swoim lękiem, paraliżowała
ją. Dlaczego to musiał być on? Dlaczego to właśnie był tym, który samą swoją
obecnością odejmował każdy jej strach, który sprawiał, że przyszłość nie
wydawała się zasnuta tak ciemnymi barwami. Podchwycił jej spojrzenie. Z trudem
powstrzymała się przed opuszczeniem wzroku, ale wtedy pogrążyłaby się zupełnie.
Było coś w tym jego spojrzeniu… coś nieuchwytnego. Coś, co budziło jeszcze
więcej wspomnień. Uśmiechnęła się nieznacznie.
- Ładnie wyglądasz – powiedział, odwzajemniając gest.
- Och, dziękuję. Już drugi Kaulitz mi to dziś powiedział,
więc coś musi być na rzeczy – pokręcił głową i cały czas się uśmiechał. Jego dłoń
pewnie spoczywała na jej plecach. Nie zbyt wysoko, ani nie zbyt nisko, jednak
na tyle by przypomnieć o łączącej ich kiedyś zażyłości. Scarlett czuła pod
palcami jego mięśnie i z trudem odrzucała myśli o tym, jak wyglądały teraz. Mimowolnie
zagryzła dolną wargę, próbując sprowadzić się na ziemię. Tom wywołał w niej tak
wiele sprzecznych emocji. Jak zawsze. Jednak najsilniejsze były wspomnienia. Na
co dzień o tym nie myślała. Najczęściej wspominała te złe rzeczy, bo tak łatwo
zapomnieć o tym, co było dobre. A przecież mieli tak wiele dobrego. – Może nie
powinnam tego mówić – zaczęła cicho, a Tom skupił na niej całą swoją uwagę. Już
zapomniała, jak to było czuć się, jak jedyna osoba na świecie, gdy tak patrzył.
– Jedno się nie zmieniło, choć przecież tak wiele uległo zmianie.
- Co takiego? – zapytał.
- Sprawiasz, że czuję się bezpiecznie, nie wiem dlaczego,
ale jest mi to teraz bardzo potrzebne. Nie sądziłam, że aż tak bardzo. Dużo się
ostatnio działo w moim życiu.
- Czyli moja samolubna chęć zatańczenia z tobą, okazała
się mieć jakąś wartość.
- Chyba tak. – uśmiechnęła się delikatnie.
- Wiesz, ja myślę, że coś jeszcze nie uległo zmianie –
dodał, kiedy piosenka dobiegała końca.
- Co takiego? – zainteresowała się, nie wiedzą, co mógł
mieć na myśli.
- Jakbym miał pod ręką jakieś lustro, to pewnie
powiedziałbym to co zawsze – odparł lekko, a Scarlett się roześmiała. Tak po
prostu. Po tylu tygodniach smutku, nie sądziła, że jeszcze potrafiła to robić. A
jednak. Muzyka się zmieniła. Czar prysł. Stanęli na parkiecie. Tom zabrał rękę,
a Scarlett się odsunęła. Poczuła, że to moment, w którym osiągnęli rozejm. Minęły
trzy lata. Oni się zmienili. Życie się zmieniło. Czas wyjąć trupy z szafy i
zakopać je. Razem z toporem wojennym. – Dziękuję pani – uśmiechnął się i lekko
skłonił. Scarlett dygnęła. Bill czekał przy wyjściu na taras machając paczką
papierosów. Oboje ruszyli w jego kierunku. Pierwszy raz od trzech lat w tym samym.
__________________________
1 GMA – Good Morning
America to poranny program nadawany przez stację ABC z Nowego Jorku.
2 DSDS – Deutschland sucht
den Superstar to niemiecki talent show.