18 stycznia 2014

97. Your love is like a shadow on me all of the time.

Tytuł: Bonnie Tyler Total eclipse of my heart
Dla T. za te cudowności, które mi podsyłasz. 


33. miesiąc od rozstania; 26 lipca 2014

Rozdzwonił się telefon, a za nim dwa następne. I tak przez cały dzień. Od kilku dni. Mieszkanie Scarlett stało się ‘centrum dowodzenia’. Od momentu zjawienia się Gin, która ściągnęła za sobą ‘kilka potrzebnych osób’ i Cherrie swoją córeczkę, mieszkanie tętniło życiem. Pojawiła się jedna z asystentek Davida Josta, który pomagał Gin w kontaktach z niemieckim oddziałem wytwórni. Mia Kreuz przychodziła punkt dziewiąta i wychodziła jako ostatnia. Była gorliwa i zaangażowana. Liczyła na awans, ale liczyło się to, że pracowała za trzech.
Scarlett, jako że była związana kontraktem z wytwórnią, zarówno tą w Niemczech, jak i tą w Stanach, musiała uzyskać zgodę na organizację tego koncertu, co było pierwszym zadaniem Gin, nim przyleciała do Niemiec. Patrick Renner zajmował się mailami, aukcją na E-bay’u i wszystkim, co dokonywało się za pomocą komputera i Internetu. Pracował także Javier, który uruchamiał swoje kontakty i możliwości, chcąc pozyskać środki albo sponsorów. W Ameryce została asystentka Gin – Vanessa Johnsson, która była łącznikiem managerki Scarlett i załatwiała wszystkie zlecone przez nią sprawy. Pierwszy problem pojawił się, kiedy padło pytanie: gdzie zorganizować koncert? Niemcy czy Stany? Berlin czy Monachium? Nowy Jork czy Los Angeles? Częściowo rozwiązał się, gdy przedłożyli stosowne prośby o darmowe udostępnienie hal koncertowych, bo większość właścicieli od razu odmówiła. Czekali na decyzje od berlińskich O2 World i Berlin Arena, hamburskiej Color Line Arena, nowojorskiej Barclays Center i Madison Square Garden, a także Nokia Theater i Staples Center w Los Angeles. Scarlett miała świadomość, że tak ogromne hale, jak Madison Square Garden albo Staples Center wątpliwie wyrażą zgodę, ale uznała, że trzeba szukać wszędzie. Kolejną ważną zgodą, na którą czekała, była decyzja od firmy obsługującej koncerty. Potrzebowali przecież sceny i nagłośnienia. Nie mogła wziąć tych wszystkich ludzi do swojego ogródka, nawet tak ogromnego jak ten w domu Toma i jej. No i sponsorzy, sponsorzy, sponsorzy. Codziennie odwiedzała Jessicę. Jej stan był stabilny, ale wciąż ciężki. Za każdym razem, jak patrzyła na tą dziewczynkę, czuła, że musi walczyć. Do końca. Pocieszało ją to, że osoby, które prosiła o pomoc, nie odmawiały od razu. Pierwszy zgodził się James Arthur. Gin wykonała telefon do jego menagera, a on oddzwonił osobiście oznajmiając, że chętnie da cały koncert, jeżeli to tylko jej pomoże. Poczuła się uskrzydlona. Ed Sheeran obiecał dać odpowiedź w ciągu dwóch dni. Czyli do jutra. Zgodził się także Chester Bennington. Gin śmiała się, że jeżeli będzie rozmawiała z każdym tym swoim dziecinnym, łapiącym za serce głosem, to na koncercie zagrają sami mężczyźni. Katy Perry odmówiła ze względu na trasę koncertową, ale obiecała pomóc finansowo. Kelly Clarkson, jako świeżo upieczona mama też przejęła się losem dziecka i zdecydowała się przekazać jakąś kwotę. Scarlett nie sądziła, że ci wszyscy sławni i zabiegani ludzi, wykażą się aż taką empatią. Zupełnie zapominała, że sama była równie sławna. Jeżeli nie bardziej. Kiedy nie rozmawiała przez telefon, prowadziła Twitter’a i Facebook’a. Informowała fanów na bieżąco. Oni także zareagowali bardziej, niż przypuszczała. W kilku miastach zorganizowano zbiórki pieniędzy. Dzieci ze wszystkich Oddziałów Domu Dziecka w Berlinie miały prowadzić zbiórki w szkołach i pod kościołami. Scarlett czuła się oszołomiona i podniesiona na duchu. W dodatku rano zadzwonił Bill, uprzedzając, że odwiedzi ją około południa. Tęskniła za nim. Przez te nowojorskie eskapady, zupełnie stracili kontakt. Westchnęła i rozejrzała się po mieszkaniu. Jej salon przypominał pobojowisko. Pojawiły się dwa biurka z jej kuchennymi krzesłami, Gin krążyła między nimi, niczym generał i rozmawiała z kimś przez telefon, żywo gestykulując. Cherrie wyszła z pokoju i stanęła na antresoli. Przetarła oczy i popatrzyła na mamę. A potem na Scarlett. Dziewczyna zauważyła ją i natychmiast do niej podeszła.
- Co tam, szkrabie? Nie oglądasz już bajki? – dziewczynka pokręciła głową.
- Zasnęłam, a jak się obudziłam, to nie wiedziałam, gdzie jestem – Scarlett ukucnęła przy niej i pogładziła ją po buzi, a potem schowała jej włosy za ucho.
- Pewnie przeraziły cię te dziwnie brzmiące głosy, co? – w pokoju słychać było na przemian niemiecki i angielski, a chwilami oba na raz. – Uczeszemy włosy? – zapytała zerkając na jej rozczochraną, rudą czuprynę. Wprawdzie włosy Gin były ksztanowo-rude, ale Cherrie przejęła od mamy tylko rudy barwnik. Miała ogniste loczki, piegowatą buzię i ogromne szarozielone oczy. Scarlett zachwyciła się nią od pierwszej chwili, gdy ją zobaczyła. Dziewczynka pokiwała głową i pozwoliła się poprowadzić na dół. Gin posłała blondynce wdzięczne spojrzenie i przełączyła rozmowę, w międzyczasie wydając Patrickowi polecenia. Cherrie zawsze zostawała w domu z tatą albo dziadkami, ale tym razem Gin nie miała czasu załatwić opieki, a jej mąż był poza domem, więc musiała radzić sobie sama. Cherrie grzecznie siedziała na pufie, a Scarlett zaplatała jej francuskiego warkocza.
- Pobawisz się ze mną lalkami? Max kupił mi Barbie, a sama nie lubię – zapytała nieśmiało. Scarlett wydelegowała Maxa po wyprawkę dla dziewczynki. Kazała mu kupić zabawki, kolorowanki, kredki, bloki, wszystko, czym mogłaby się bawić. Sęk w tym, że małej najbardziej doskwierał brak towarzystwa.
- Potem, dobrze? – zerknęła na dziewczynkę, oceniając swoje dzieło. – Teraz muszę jeszcze troszkę popracować z mamą i Javierem. Chcesz obejrzeć bajkę?
- Chciałabym Barbie w świecie mody – powiedziała po krótkim zastanowieniu.
- W takim razie zaraz poszukamy i włączymy – Cherrie znów chwyciła Scarlett za rękę i wróciły do pokoju. Gin posłała córce buziaka w powietrzu, a ona złapała go i przyłożyła do swojego policzka. Wszystkie trzy uśmiechnęły się.
Potem, kiedy Cherrie zajęła się oglądaniem bajki, Scarlett wróciła do salonu. Javier właśnie skończył rozmowę telefoniczną i podszedł do niej niosąc plik świeżo wydrukowanych kartek.
- Właśnie rozmawiałem z Ines Cartier, która współpracuje z Enzo – był to jeden z projektantów Domu Mody Chanel. – Powiedziała mi, że spotka się z nim jutro i spróbuje porozmawiać na temat tego projektu, ale nie jestem pewien, czy odda jedną ze swoich perełek za darmo – Scarlett pokiwała głową. – Jeśli nie, postaram się wydębić od Karla jakieś pieniądze.
- Nie chcę, żebyś miał problemy przez to, że mi pomagasz – Javier popatrzył na nią sceptycznie i tylko pokręcił głową. W domu rozległ się dźwięk domofonu. Gin, stojąc najbliżej drzwi, podniosła słuchawkę.
- To Bill – krzyknęła do blondynki.
- Wpuść go i powiedz, że jest otwarte – managerka spełniła polecenie, otwierając zasuwy. Potem wróciła do swoich zajęć.
- Tutaj masz spis rzeczy, o które się ubiegam. Dopisałem, z kim rozmawiałem i dodałem numery kontaktowe w razie czego, żebyś miała wszystko uporządkowane. Czy Dominik kontroluje te nasze poczynania? – upewnił się.
- Tak, sprawdził każde pism, które sporządziliśmy. Pomógł mi napisać kilka próśb. Wiesz, ja nie sądziłam, że organizacja koncertu to taka wielka biurokracja. Na początku naiwnie myślałam, że dostanę kawałek podłogi, zaproszę gości, a ludzie kupią bilety i już – Javier uśmiechnął się. Usłyszała, że drzwi mieszkania się otworzyły. Spojrzała w tamtą stronę i dostrzegła Billa. Uśmiechnęła się. Za nim wszedł Tom. Serce postanowiło wyskoczyć jej z piersi. Czy ona kiedykolwiek zareaguje na niego mniej emocjonalnie? Niewiele myślała o nim od wesela. Nie miała czasu na rozmyślanie o nim, o swoich rozterkach sercowych. Zakopali topór wojenny, ale żeby miał do niej przyjść, żeby mieli zacząć rozmawiać? Zbyt piękne, żeby było możliwe. Zatrzymała na nim wzrok na tyle za długo, by w pierwszej chwili nie dostrzec Candy wyłaniającej się zza bliźniaków.
- Niespodzianka! – wykrzyknęła, a pod Scarlett ugięły się nogi. Tuż za nią weszła Rainie, nieco oszołomiona. Blondynka musiała przytrzymać się Javiera. On oczywiście objął ją tak mocno, jakby miała zemdleć.
- Nie wierzę! – wykrzyknęła i biegiem ruszyła w stronę gości. Candy wpadła jej w ramiona i wtuliła się w nią z całych sił. – Nie wierzę – powiedziała, nie mogąc powstrzymać łez. – Cukiereczku, to naprawdę ty? – zapytała spoglądając na kraśniejącą radością twarz nastolatki. – Aleś ty ładna – powiedziała ściskając ją znów.
- Nieprawda. Ty jesteś najładniejsza – odparła z westchnieniem. – Ale tęskniłam! – wykrzyknęła, gdy już miały się puścić, ale znów przytuliła się do Scarlett. Ta ze śmiechem odwzajemniła uścisk.
- Udusisz mnie i padnę trupem! – wykrzyknęła. 
- Tom cię pozbiera – szepnęła jej do ucha, a Scarlett tylko pokręciła głową.
- Jesteś niemożliwa – uścisnęła ją ostatni raz. – Pozwól mi przywitać się z twoją mamą. – Candy odsunęła się, a Scarlett podeszła do stojącej między bliźniakami Rainie. Starała się nie patrzeć na Toma. Uśmiechnęła się spoglądając na Rainie. Była zupełnie inną kobietą, niż ta zlękniona, którą żegnała. – Witaj w domu – powiedziała, obejmując ją.
- Scarlett nie wierzę, że tu jestem, że to się dzieje naprawdę – szepnęła, odwzajemniając uścisk. Stały tak przez chwilę, a blondynka delikatnie gładziła Rainie po plecach. Cała drżała.
- Och, skarbie – westchnęła. – Jesteś taka dzielna. Nie masz pojęcia, jak cieszę się, że cię widzę – odparła całując Rainie w oba policzki.
- Chyba mam – uśmiechnęła się.
- Trafiłyście w istne pandemonium. Moje mieszkanie jest teraz niczym baza wojskowa albo raczej okopy, bo zapowiada się ostra walka – odparła dziarsko, licząc, że klucha z gardła zniknie.
- Bill opowiadał mi dziś o tej dziewczynce. Czy mogę ci jakoś pomóc? – zapytała obejmując Scarlett troskliwym spojrzeniem.
- Na razie tkwimy we wnioskach, prośbach i głównie odmowach. Szukamy sponsorów, bo marne szanse, że ktokolwiek zechce zrobić cokolwiek za darmo, ale to dopiero trzy dni i ja się nie poddaję.
- Kto jak kto, ale nie sądzę, żebyś ty odpuściła – odparł Bill, przypominając tym samym o swojej obecności. Scarlett uśmiechnęła się i wskazała na niego palcem.
- Ty – dźgnęła go w pierś. – Nic mi nie powiedziałeś. Dlaczego nie przyznałeś się, że wróciły? – odparła, kiedy witał się z nią, całując ją w policzek. Przytulił ją, a ona wbrew sobie zareagowała jak zwykle.
- Bo dostałem surowy zakaz, dziewczyny chciały zrobić ci niespodziankę.
- Okej, okej. Udało wam się – machnęła ręką, uznając, że powinna przywitać się z Tomem. Nie miała pewności, czy była gotowa na to, żeby na niego spojrzeć, ale przecież musiała. – Cześć, Tom – uśmiechnęła się do niego, posyłając mu krótkie spojrzenie. Nie zdawała sobie sprawy, że ten moment bacznie obserwowało osiem par oczu.
- Cześć – posłał jej serdeczny uśmiech i nie bacząc na nic podszedł, po czym delikatnie dotknął ręką jej talii i ucałował ją w policzek. Scarlett dostała zawrotu głowy. Przymknęła oczy, chłonąc jego zapach. Tylko nie to. Tylko nie to. Tylko nie to. Tam stoi Javier. Javier. To jemu zdecydowałaś się dać szansę. Zagryzła wargę, starając się przywrócić się do pionu.
- Muszę wam przedstawić parę osób – ruszyła energicznie przodem, chwytając Candy pod rękę. Musiała jak najprędzej od niego uciec. Teraz dziewczynka była niemal jej wzrostu. Przedstawiła im Gin, a także Mię i Patricka. Bliźniacy znali asystentkę Josta, więc wymienili jedynie skinienia. Serce waliło jej jak oszalałe, gdy zbliżyli się do Javiera, który cały czas bacznie obserwował sytuację. – To jest Javier Fontaine, bez niego zginęłabym w tym całym bałaganie – powiedziała, nie patrząc na Toma. – A to Rainie i Candy, no i Bill i Tom, ale bliźniaków chyba znasz – spuściła głowę, stając obok niego. Nie zdziwił ją fakt, że Tom nie uścisnął mu ręki. Stał z rękoma w kieszeni, nieco w tyle. – Pewnie chce wam się pić? – zapytała przebiegając wzrokiem po gościach. – Zapraszam do kuchni, opowiem wam, co udało nam się zrobić – ruszyła przodem chcąc jak najszybciej uwolnić się od tej niezręcznej sytuacji.
- Scarlett, ja zajmę się Enzo – odparł Javier, a ona odwróciła się i skinęła, starając się uśmiechnąć. Wchodząc do kuchni przypomniała sobie, że nie było w niej krzeseł.
- Zapomniałam, że krzesła są w salonie – mruknęła. – Bill, zaprowadź na taras, dobrze? Ja zaraz przyniosę coś do picia. – Blondyn przytaknął, po czym zabrał dziewczyny i Toma na dach. Czuła się skołowana. Rainie i Candy wróciły. Pierwszy szok. Tom ją odwiedził. Drugi szok. Stanął oko w oko z Javierem. Totalna porażka. To, co ich poróżniło to była już przeszłość, ale fakt, że tym ziarnem niezgody był między innymi Javier, który nie odstępował jej teraz na krok, mógł źle o niej świadczyć. Nie chciała, żeby Tom myślał, że go zdradzała, nawet jeżeli nic ich już nie łączyło. Może nadszedł czas, żeby porozmawiać? W końcu, kiedy tańczyli razem na weselu, coś się zmieniło. Stało się coś dobrego, a ona tak dobrze czuła się przy Tomie. Może powinni wyjaśnić wszystkie niesnaski, żeby nie było już niepewności i żali? Może. Jednak na pewno nie teraz. Teraz miała na głowie koncert. Jessica była najważniejsza. Poprawiła sukienkę, postawiła na tacy szklanki, sprite’a i sok pomarańczowy. Odetchnęła i ruszyła na dach.

Drzwi lekko uchyliły się, kiedy pchnęła je stopą. Tom zdążył ustawić się w miejscu na tyle strategicznym, by pójście jej z pomocą wyglądało zupełnie naturalnie. Czuł się idiotycznie, jak nastolatek kombinujący, jak włożyć dziewczynie rękę pod spódnicę, ale to nie miało znaczenia. Był w jej mieszkaniu, miał szansę z nią porozmawiać. To więcej, niż liczył dostać. Choć w pierwszym momencie, kiedy wszedł za Billem do mieszkania i zobaczył ją stojącą obok Fontaine’a, to ciśnienie skoczyło mu do dwustu dwudziestu. Pomyślał sobie: straciłeś szansę, Tom. Ona jest jego.
Włosy upięła w koka na czubku głowy, nie umalowała się, a na sobie miała luźną gniecioną sukienkę na cienkich ramiączkach, sięgającą podłogi. Była czarna i ściągnięta w pasie na gumce. Scarlett wyglądała w niej jakby chciała się ukryć. Gdyby nie gumka w pasie wyglądałaby jak w worku. Stała taka drobna, obok Fontaine’a, który górował na nią wzrostem i gabarytami. Wydawała się zupełnie bezbronna. Potem zobaczyła Candy i Rainie i tak pokraśniała radością, jakby prosto w ręce spadła jej gwiazdka z nieba. Na niego zwróciła uwagę na samym końcu. Czekał na to. Wiedział, że zdziwiła ją jego obecność, ale dostrzegł też, że to było bardziej, niż mniej pozytywne. Nie umknęła mu też jej reakcja, kiedy ją pocałował. W tym momencie upewnił się, że nie wszystko stracone. Fontaine mógł sobie u niej mieszkać i rozsiewać na prawo i lewo swój urok osobisty, ale Tom wiedział, że Scarlett w małej części wciąż była jego. Drzwi otworzyły się szerzej, a on zareagował prawie natychmiastowo. Podtrzymał je, odbierając od Scarlett tacę, a ona posłała mu wdzięczny uśmiech. Był mistrzem kamuflażu. Candy nie chciała odejść od barierki. Bill i Rainie siedzieli przy stoliku.
- Scarlett, ty tu masz raj na ziemi. Ogród na dachu! – Candy rozpostarła ramiona i lekko wychyliła się.
- Nie szarżuj za bardzo, bo nikt tu nie umie latać, żeby cię złapać – odparła z uśmiechem. – Chcesz soku czy sprite’a?
- Sok – odpowiedziała, niechętnie odchodząc. – Mamo będziemy kiedyś tak mieć? – zapytała z nadzieją w głosie. Rainie tylko pokręciła głową, uśmiechając się pod nosem.
- Cukiereczku, możesz tu przychodzić kiedy tylko zechcesz. Zazwyczaj cierpię na brak towarzystwa.
- Serio? – Candy aż podskoczyła z radości. Scarlett przytaknęła. – O ja cię! – podeszła do blondynki i mocno ją przytuliła. O mało co nie wylała soku.
- Wiesz, co? Jak na ciebie patrzę to nie mogę się nadziwić, że nie jesteś już dziewczynką, tylko małą kobietą. Niesamowite, jak się zmieniłaś – odparła odgarniając włosy z twarzy Candy. – No i urosłaś.
- Siedem centymetrów – odparła z dumą.
- W takim razie zaraz mnie przerośniesz, a w tym wyścigu to ja z tobą już nie wygram.
- Och, tam – machnęła ręką, odchodząc od Scarlett. – Wygrywasz we wszystkich innych – odparła urzeczona. – Moje koleżanki w Sacramento kupowały sobie podobne ciuchy do tych, które widziały u ciebie. Wiesz, bluzki, spodnie, czapki. Jesteś wzorem, wyznaczasz trendy i w ogóle, więc musisz uważać, żeby nie nosić różowej panterki – odparła z pełną powagą, po czym parsknęła śmiechem, a wszyscy jej zawtórowali.
- Jakoś nie wyobrażam sobie Scarlett w różowej panterce – Bill posłał Candy rozbawione spojrzenie, opierając się wygodniej na ławce. Jedna rękę położył na oparciu, obejmując Rainie. Jej powrót tchnął w niego pewność siebie, która zniknęła wraz z jej odejściem. Scarlett przypomniała coś sobie. Różowa panterka. Ścisnęło ją w żołądku. Niechcący zerknęła na Toma. Patrzył na nią, a w jego oczach czaiło się rozbawienie. Spąsowiała i odwróciła wzrok. Najwyraźniej ich myśli pobiegły w tym samym kierunku. A najgorsze, że wciąż miała w szufladzie te przeklęte majtki.

- Skarbie, mam coś dla ciebie – Tom pocałował Scarlett na powitanie i przysiadł obok niej. Podał jej małą jednorazówkę. Zdziwiona zajrzała do jej wnętrza i ujrzała różowe coś. Wyjęła zawartość, którą okazały się różowe figi w panterkę. Popatrzyła na niego spod wysoko uniesionych brwi. Nie wyglądały, jak coś z kolekcji Victoria’s Secret. – Pomyślałem, że chciałbym cię w nich zobaczyć – powiedział z szelmowskim uśmiechem. – A potem je z ciebie zdjąć – dodał, uśmiechając się jeszcze szerzej.
- Poczuję się prawdziwą kobietą mając na siebie taką zmysłową bieliznę. Ty wiesz, czego mi trzeba – odpowiedziała, zalotnie trzepocząc rzęsami. Tom roześmiał się i pocałował Scarlett. A potem nakłonił ją do przymiarki.

Starając się zachować rezon podała picie, a potem usiadła na ostatnim wolnym krześle. Obok Toma oczywiście. Odetchnęła. Spojrzała na Rainie, Candy i Billa siedzących obok siebie. Dziewczyny wyglądały na zmęczone, ale szczęście, które od nich emanowało, było po prostu zaraźliwe. Uśmiechnęła się.
- W końcu coś się zaczyna układać – powiedziała nie odrywając od nich wzroku. – Jak to się stało, że mogłyście wrócić? – bolały ją nogi. Uniosła jedną i pokręciła stopą. Co za ulga. To samo zrobiła z drugą. Czarny lakier zaczął już odpryskiwać.
- Umarła matka Hansa. To ona na nas polowała – Rainie, mówiąc to, miała tak chłodny głos, zupełnie do niej nie podobny. Wyglądała, jakby to nie robiło na niej wrażenia, ale Scarlett udało się podchwycić jej spojrzenie. Wystarczyło. – Trwało kilka tygodni, zanim to wyszło na jaw. Umarła, pieniądze przeszły na utrzymanie Hansa w psychiatryku, dom miał iść pod młotek. Ekipa sprzątająca znalazła dziwne dokumenty i przekazała je policji.
- Shie wiedział?
- Nie – pokręciła głową. – Sprawa poszła od razu do góry, a potem do Stanów. Blitz’a przenieśli, więc nikt nie wiedział, że był z tym jakkolwiek związany.
- Kiedyś opowiem ci o wszystkich miastach, w których mieszkałyśmy i jak się nazywałyśmy – wtrąciła Candy.
- Jestem bardzo ciekawa, jakie nosiłaś imiona. To chyba było w tym wszystkim najzabawniejsze, co? – dziewczynka przytaknęła.
- Najgorsze było Taylor. Ja nie wiem, jak można dać dziecku na imię Taylor? Przecież nawet nie wiadomo, czy to męskie czy żeńskie – skrzywiła się, wzruszając ramionami.
- Nie ma to, jak Candy, co? – wtrącił Tom, a ona tylko się uśmiechnęła.
- Tak w ogóle – zaczął Bill. – To nie kłamałem mówiąc ci przez telefon, że mam sprawę. Dziewczyny chciały cię odwiedzić, jako pierwszą, ale przede wszystkim jesteśmy tu dlatego, że ktoś tu dziś kończy dwadzieścia trzy – wstał i natychmiast zamknął blondynkę w niedźwiedzim uścisku. – Wszystkiego najlepszego, Scarlett. Z naciskiem na najlepszego.
- Dziękuję – powiedziała nieco zbita z tropu. – Ja zupełnie zapomniałam, że to dziś. Nie miałam pojęcia, że dziś dwudziesty szósty. Muszę zadzwonić do Liv, koniecznie – mamrotała, zamknięta w jego żelaznych objęciach.
- Jakbyś więcej myślała o sobie, to byś pamiętała – odpowiedział, przypatrując się jej. Wiedziała, że Bill próbował wyczytać z jej twarzy, co o tym wszystkim sądziła i jak naprawdę się czuła, ale ona tylko się uśmiechnęła. Nie miała na to sił, ani czasu. Z resztą. Bill nie wiedział o najgorszym.
- Ja się teraz nie liczę. Teraz ważna jest tylko Jessica, jeżeli przeżyje, ja odzyskam spokój.
- Przeżyje – dodał i ucałował ją w czoło. Scarlett była boso, więc przy Billu czuła się jak dziecko. Z reszta nie tylko przy nim, bo gdy przyjęła wylewne życzenia od Ranie i Candy, stanął przed nią Tom.
- Nie wiem, co mógłbym ci życzyć – zaczął, mając świadomość, że są obserwowani. Oboje mieli. – Jakoś nigdy życzenia się nie spełniały, ale chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Powinnaś być, bo na to zasługujesz. Mam nadzieję, że uda ci się pomóc Jessice. Ja chętnie pomogę tobie, bo to pewnie bardzo dużo spraw do załatwiania. Wszyscy ci pomożemy – dodał. –  Dlatego najbardziej życzę ci, żebyś była szczęśliwa – patrzył jej prosto w oczy i miała wrażenie, że widzi wszystko. Każdy jej niepokój, każdy lęk i każdą tęsknotę. Bała się, że wyczyta zbyt wiele, ale nie potrafiła odwrócić wzroku. Za bardzo tęskniła za jego spojrzeniem pełnym ciepła i troski. Znów poczuła się jak na weselu Margo i Gustava. Przesłaniał jej świat, a ona nie potrzebowała więcej. Przy nim czuła się mała i krucha, ale też bezpieczna. To chyba dzięki tym jego dłoniom, którymi delikatnie ujął ją za przedramiona, gdy całował ją w policzek. Pachniał tak samo. Mimowolnie zaciągnęła się tym zapachem. Zauważył to.
- Pachniesz tak samo – wyrwało jej się, spąsowiała i opuściła głowę, mając nadzieję, że nikt tego nie dosłyszał. Tom tylko ucałował ją w drugi policzek i odsunął się powoli. Poczuła pustkę. Było trzydzieści stopni, a ona miała wrażenie, że kiedy nie miała go obok, to zrobiło się chłodniej. – Dziękuję – tylko tyle zdołała powiedzieć.
- Mamy dla ciebie drobny prezent – Bill podał Candy pudełeczko, a ona niemal w podskokach podeszła, by podać je Scarlett. Blondynka otworzyła pakunek i znalazła w nim wisiorek z niebieskim kamieniem. Kolor był bardzo podobny do odcienia jej oczu.
- Jest piękny – spojrzała na wszystkich, uśmiechając się z wdzięcznością. – Dziękuję. Najlepszym prezentem jesteście wy – te słowa skierowała do Rainie i Candy. – Nie potrzeba mi więcej, ale dziękuję. Jest cudowny. Takiego kamienia jeszcze nie mam.
- Tom wybierał – Candy szepnęła jej to na ucho, gdy zapinała łańcuszek na szyi Scarlett. Jednak zrobiła to tak głośno, że niemożliwością było, aby ta wiadomość pozostała między nimi. Uśmiechnęła się pod nosem i zerknęła na niego. Jakież to wszystko było dziwne. Popatrzyła jak niebieski kamień mienił się w słońcu tuż nad jej piersiami. Oddychała trochę zbyt nierówno, ale nie zdołała tego ukryć, gdy wszystkie pary oczy skupiły się na błyskotce. W tym momencie przypomniało się jej, jak kiedyś powiedział, że zawsze gdy kupował jej biżuterię z niebieskim kamieniem to szukał odcienia oddającego kolor jej oczu. Teraz prawie mu się udało. Niemożliwe. Niemożliwe. Niemożliwe.
- Rozpieszczacie mnie – tylko tyle mogła dodać. Za sobą usłyszała chrząknięcie. Javier trochę niepewnie wkroczył na dach, niosąc jej telefon.
- Liv dobijała się do ciebie już dwa razy – nie popatrzył na nikogo prócz niej. Stanął na moment obok Scarlett i podał jej telefon.
- Dziękuję – powiedziała, odbierając od niego aparat. Odszedł powoli, nie spiesząc się, jakby chciał pokazać, że wcale nie czuł się piątym kołem u wozu. Westchnęła, odprowadzając go wzrokiem. Ta sytuacja trochę ją przerastała. Czuła się głupio mając pod swoim dachem Toma i Javiera. Nie bardzo wiedząc, co powinna ze sobą zrobić, sprawdziła połączenia i wiadomości.
- Muszę do niej potem zadzwonić. Mam tylko nadzieję, że nie wyskoczy z żadnym przyjęciem, bo biorąc pod uwagę fakt, że moje mieszkanie przypomina teraz biuro, to średnio to widzę.
- Georg mówił mi, że dziś i jutro oglądają mieszkania – odparł Tom.
- W czerwcu przepadło im jedno, jak byli u ciebie – Scarlett popatrzyła zdziwiona na Billa. Nic o tym nie wiedziała. Liv nie powiedziała jej, że byli o krok od kupna. – W sumie to się dziwię, że woleli urlop w Stanach, niż sfinalizowanie mieszkania – wzruszył ramionami, nie zauważając jej miny. Był skupiony na Rainie. Blondynka mocno wciągnęła powietrze. Urlop. Urlop w Stanach. Odetchnęła głęboko. Tylko spokojnie, Scarlett. On nie powiedział nic złego. Sumując to, co działo się w czerwcu, nazwanie tego urlopem to kolosalne niedopowiedzenie. Nie mogła mu tego powiedzieć. Odetchnęła jeszcze raz. Zerknęła na swoich gości. Tom przyglądał jej się uważnie. Bill i Rainie byli zbyt pochłonięci szeptaniem sobie czegoś, żeby zauważyć, że coś się stało.
- Wszystko w porządku? – zapytał, a ona machinalnie pokiwała głową. – Zbladłaś – troska w jego głosie dobijała ją. Nie mogła tego słuchać. Nie rozumiała dlaczego.
- Wszystko okej. Wydaje ci się – wysiliła się na uśmiech, biorąc kolejny głęboki oddech. Skinął głową, jednak miała wrażenie, że nie uwierzył. W końcu to był Tom. Minęły trzy lata, ale to wciąż był Tom. Odwrócił wzrok w kierunku drzwi, powędrowała za nim spojrzeniem i dostrzegła swój ratunek.
- Cherrie, skarbie. Chodź tu do mnie – uśmiechnęła się ciepło i prędko podeszła do dziewczynki. Trzymała w ręce dwie lalki Barbie.
- Myślałam, że jesteś sama. Bo potem już minęło i myślałam, że teraz się pobawimy – Scarlett wzięła za rękę nieco zawstydzoną siedmiolatkę.
- Przedstawię ci moich przyjaciół. To są: Candy, Rainie, Bill i Tom – wskazała na każdego po kolei. – A to jest Cherrie, najsłodsza wisienka jaką znam – usiadła i pozwoliła małej przytulić się do swojego boku.
- Ale masz fajne imię. Podobne do mojego, bo obie jesteśmy jak coś słodkiego – Candy uśmiechnęła się szeroko, a dziewczynka nieśmiało odpowiedziała jej tym samym.
- Cherrie uwielbia lalki Barbie. Bawimy się, kiedy tylko mogę, ale teraz jest tutaj straszny młyn, więc musi zajmować się sama sobą.
- Mamusia też się ze mną nie bawi – poskarżyła się.
- To córka Gin, jakbyście nie zauważyli podobieństwa – odparła całując rude włosy dziewczynki. Czułość Scarlett w stosunku do tej małej mogła umknąć jedynie Candy, która jeszcze nie spostrzegała takich niuansów. Jednak to właśnie ona przejęła inicjatywę.
- Mogę pobawić się z tobą? Już nie mam swoich lalek i chętnie zobaczę twoje – Cherrie ożywiła się i chwyciła Candy za rękę, wyprowadzając ją z dachu.
- Nosi poszarpane jeansy i torby z ćwiekami, ale jak przyjdzie co do czego to traci głowę dla lalki – powiedziała Rainie uśmiechając się pod nosem.
- Ona jest teraz w takim wieku, już nie dziecko, ale jeszcze nie kobieta.
- W Sacramento miałam taką koleżankę z dwójką dzieci. Candy zawsze szła tam ze mną i zajmowała się jej dziećmi. Nie wychodziła z ich pokoju, póki nie zmusiłam jej do wyjścia.
- Twoja córka jest niesamowita – uśmiechnęła się.
- Scarlett, gdzie jest toaleta? – Rainie zapytała nagle, energicznie odstawiła szklankę, podnosząc się z siedziska. Scarlett wskazała jej drogę i została sama z bliźniakami. Nie wiedziała, czy to dobrze. Miała ogromny mętlik w głowie. Jessica, Javier, powrót dziewczyn, Tom. Dużo tego. Nie mogła zbyt długo zastanawiać się nad swoim położeniem, bo nim wrócili do rozmowy, rozdzwonił się telefon Billa. Posłał jej przepraszające spojrzenie i odszedł na bok. Nie wiedząc, co zrobić, powachlowała się dłonią.
- Ciekawa jestem, kiedy te upały zmaleją. Skwar mnie wykańcza. Dopiero wczoraj naprawili mi klimatyzację, więc miałam tutaj piekarnik. Większość okien mam od południa – paplała starając się na niego nie patrzeć. Tom nie był tak skrępowany, jak ona. Wydawał się zupełnie spokojny i świadomy tego, po co się tam znalazł. To też ją frustrowało, bo nie wiedziała, jakie były jego pobudki.
- To dlaczego nosisz czarną, długą sukienkę? – zapytał świdrując ją spojrzeniem – Przed kim się chowasz – zażartował. Scarlett spłoszyła się, zaskoczona tym pytaniem. Serce zaczęło bić jej jak oszalałe. To niemożliwe, żeby on wiedział. To niemożliwe, żeby się domyślił. Przecież zachowywała się normalnie. Nie rozmawiali od trzech lat. Skąd mógł wiedzieć? Nie spodziewała się takiego obrotu spraw, nie zdołała ukryć swojej reakcji. Nie pomyślała, że próbował rozładować atmosferę. Po prostu uznała, że się domyślił i to ją zgubiło. On dostrzegł jej reakcję. Chyba zdziwił się tym, że potraktowała to poważnie. Przyjrzał jej się bacznie. – Scarlett? Chowasz się? – głos zniżył niemal do szeptu. Pokręciła głową. Musiała z tego wybrnąć. Owszem, nie myślała teraz o niczym innym, jak o tym, żeby znowu uczynił wszystkie lęki mniej strasznymi, ale nie mogła dać się zwariować.
- No co ty – machnęła ręka. – Nie mogę wyglądać jak wypluta, kiedy przez moje mieszkanie przewija się tyle osób. A taka sukienka jest wygodna, nie lepi się do skóry. Skąd pomysł, że się chowam? – wysiliła się na uśmiech. Sięgnęła po szklankę i napiła się powoli. Potrzebowała czasu. Czy Bill albo Rainie nie mogliby już wrócić? – Co u Davida? – zapytała, nie dając Tomowi szansy na drążenie tematu.
- Dziś do niego jadę. Dawno się z nim nie widziałem. Wszystko przez tą Amerykę.
- Jakiś czas temu odwiedziłam Simone. Ona akurat go pilnowała. Twój syn jest wspaniałym chłopcem – powiedziała zupełnie szczerze. Tom wahał się kilka sekund, jakby nie miał pewności, czy za jej słowami nie kryła się ironia. Dopiero potem pozwolił sobie na dumę. Uśmiechnął się. – Pomimo całej mojej niechęci do Leny muszę przyznać, że dobrze go wychowała.
- Czasem żałuję, że nie miałem w tym udziału od początku – Scarlett powoli pokiwała głową. Świadomość, że Tom miał syna, wciąż raniła ją. Zazdrościła mu tego. Musiała bardzo uważać, żeby się nie zdradzić. Ale przecież teraz miała Jessicę. Teraz ona stała się centrum jej świata. Walczyła o jej życie. Chciała uczynić je pięknym. To był jej cel, jej sens. To, że Tom do niej przyszedł, niczego nie zmieniło. Między nimi dalej zalegały gruzy przeszłości, nawet jeżeli teraz przyjaźnie ze sobą rozmawiali. On miał syna, a ona swoją misję. I Javiera. Nie mogła zapomnieć, że miała Javiera.
- Straciłbyś coś innego – odparła wymijająco. – Zawsze coś tracimy – dodała cicho. Nie chciała na niego patrzeć. Nie mogła. Patrzenie na niego teraz, po tych minutach, które spędził w jej mieszkaniu, nagle stało się trudne.
- A kiedy zyskujemy?
- O to jest znacznie trudniej – przez chwilę zbierała się w sobie, żeby podnieść wzrok. Nie mogła wiecznie gapić się na szklankę. Spojrzała na niego. Kogo miała przed sobą? Wyglądał złudnie podobnie. Kiedyś znała jego ciało na pamięć. Każdy centymetr. Wiedziała, gdzie miał znamiona, gdzie blizny. Teraz dostrzegała tylko więcej tatuaży, inną fryzurę. Kim był człowiek, który przed nią siedział? Czy była w nim choć odrobina tego, którego znała? Zrobiło jej się smutno. Przecież byli dla siebie wszystkim, jak mogli to zaprzepaścić? Patrzyła na niego i klapki spadły jej z oczu. Tom był miłością jej życia. Dlaczego teraz znaleźli się w tym miejscu? Dlaczego byli wobec siebie uprzejmi, pełni kurtuazji, obcy? Siedziała obok człowieka, któremu urodziła dziecko, którego kiedyś kochała całym swoim życiem, z którym chciała dzielić przyszłość, więc dlaczego ten oto człowiek wydawał jej się kimś zupełnie innym, choć zupełnie takim samym? Dlaczego na dole był Javier, który czekał, aż powie mu, że może ją kochać, że pozwala mu na to. Dlaczego doprowadziła do tego, że wpuściła do swojego życia największego wroga? Dlaczego była tak ślepa i naiwna? Dlaczego mniej lub bardziej świadomie chciała sobie coś udowodnić? Dlaczego nie pozwoliła sobie na szczerość, na wyklarowanie uczuć? Dlaczego żyła tak, jakby jej życie skończyło się przed trzema laty? Dlaczego to wszystko się stało? Dlaczego nie walczyli? Dlaczego nie byli szczerzy? Dlaczego przestali rozmawiać? Dlaczego? Dlaczego nie mogła być w końcu szczęśliwa? Z kim odnajdzie to szczęście? Kto jest jej szczęściem? Niechcący zatrzymała wzrok na jego oczach. Zawsze w nich odnajdowała spokój. Dlaczego nie umiała odnaleźć spokoju w oczach Javiera? Dlaczego to on nie kojarzył się jej ze spokojem i bezpieczeństwem? Dlaczego nie potrafiła powiedzieć jednego tak, wykonać jednego gestu, aby wiedział, że się zgadza? Patrzyła w oczy Toma i poczuła się bardzo, bardzo nieszczęśliwa i samotna. Bo to właśnie w jego oczach znajdowała to, co próbowała znaleźć u Javiera, a wcześniej Jima i Tima.
- Nie wiem – szepnął. A Scarlett nie miała pewności, czy to odpowiedź na jej niezadane pytania, czy na to o czym mówili, choć sama już nie wiedziała, co to było. Już nic nie rozumiała i znów czuła się zagubiona. Czego Tom chciał? Po co tu przyszedł? Chciał ją dręczyć? Niemożliwe. W jego oczach nie było cienia złości. Więc o co chodziło? Dlaczego przyszedł z Billem i Rainie, skoro planował odwiedzić syna?
- Kiedyś nadejdzie taki moment, kiedy będziemy musieli porozmawiać, ale nie dziś, ani jutro – podjęła, choć sama do końca nie wiedziała czemu. Teraz, z nim nic nie było oczywiste. – Teraz Jessica jest moim priorytetem. To jak potoczy się moje życie, jest zależne od tego, czy zdołam ją uratować.
- Scarlett, ale chyba bierzesz pod uwagę to, że operacja może się nie powieść? Już nie chodzi o samą zbiórkę pieniędzy, ale przecież przeszczep może się nie przyjąć – zaniepokoił się. Miała wrażenie, że wysunął się do przodu, jakby chciał być bliżej, ale może tylko jej się wydawało?
- Wiem, że może się nie przyjąć, ale jeżeli nie uda mi się jej uratować to tak, jakbym straciła kolejne dziecko. Czuję, że jej życie to szansa na moje odkupienie – głos jej zadrżał. – Nie czujesz się winny, Tom? Nie zastanawiasz się czasem, czy gdybyś zostawił go wtedy z nami, to może on by przeżył? Bo ja rozważałam to milion razy. A może gdybym nie przeciążyła się w trasie, to tamto dziecko udałoby się uratować? Może mielibyśmy drugiego syna, może udałoby się jeszcze cokolwiek uratować. Nie myślisz czasem o tym? – patrzyła mu prosto w oczy, drżąc na całym ciele. Nie odpowiedział. Spuścił głowę, zaciskając pięści. Starała się opanować. Odetchnęła głęboko raz, drugi i trzeci. Nie powinna była tak reagować. Ten dzień ją wykończył. Nie miała prawa obarczać go swoimi rozterkami. – Przepraszam – odparła już nieco spokojniej. – Nie powinnam – wyprostowała się, unosząc głowę. – W każdym razie chodziło mi o to, że jeśli ją uratuję, to będę czuła się mniej winna. Życie za życie.
- Scarlett twoja determinacja jest tak ogromna, że sam Bóg nie będzie miał śmiałości, żeby ci się przeciwstawić. Jestem najlepszym przykładem na to, że jeżeli się zaweźmiesz, to możesz dokonać wszystkiego – uśmiechnęła się, mimowolnie. Co się z tobą - do cholery - dzieje, dziewczyno?
- Dzięki – mruknęła, kiwając głową. Zobaczyła, że zbliżał się Bill. Zaraz za nim przyszła Rainie. Scarlett miała wrażenie, że to sam na sam z Tomem było ukartowane. Pewnie rozmawiała z nim z łazienki.
- Będziemy się zbierać, co? – zaproponowała. – Musimy odwiedzić dziś jeszcze kilka miejsc.

Późnym wieczorem  zamknęła drzwi za mamą, Liv, Georgiem, Julie, Shie’em i dziećmi. Słaniała się na nogach, ale postanowiła przygotować kolację. Kiedy przekładała na talerz warzywa, do kuchni wszedł Javier. Prosto spod prysznica. Z włosów kapała mu woda. Miała na sobie tylko spodenki. Jego tors zawsze odbierał jej mowę na kilka sekund. Traciła przez niego koncentrację. Przesunęła talerz w jego stronę, postawiła na stole sok i szklanki. Potem usiadła. W końcu. Czując zapach jego żelu pod prysznic, poczuła się brudna i nieświeża. Jedli w milczeniu. Czuła się niesamowicie skołowana po całym tym dniu. Javier nadskakiwał jej z każdej możliwej strony. Tom był miły, drugi raz od trzech lat. Rozmawiali. Obnażyła się przed nim. Przyjrzał ją po pół godzinie rozmowy, co Javierowi nie udało się po tylu tygodniach wspólnego mieszkania. Nie powinna ich porównywać, bo Toma już nie było i nie będzie, a Javier towarzyszył jej cały czas. Powinna o tym pamiętać.
- Mam nadzieję, że nie czułeś się bardzo nieswojo przez to, że Tom tu przyszedł – odparła, kiedy posiliła się na tyle, żeby móc rozmawiać.
- Nie powiem, żebym się nie zdziwił jego widokiem. To było trochę żenujące, ale bywałem w gorszych sytuacjach – uśmiechnął się. Upił łyk soku i kontynuował jedzenie. – Pyszne.
 - Cieszę się – odpowiedziała, wracając do posiłku. Albo jej się wydawało albo Javier naburmuszył się trochę. Czyżby był zazdrosny o Toma? To dziwne, przecież nie stało się nic, co wymagałoby zazdrości. A może liczył, że zaprosi go na dach? Przecież sam zostawił ich, tłumacząc się negocjacjami. Może chciał, żeby pokazała, kto był teraz dla niej ważny? Ale czy była gotowa na to, żeby związać się z nim? Przecież wciąż paraliżowało ją za każdym razem, gdy ktoś ją dotykał. Mimowolnie wzdrygała się i uciekała gdzie pieprz rośnie. Nawet, kiedy przytulił ją Bill. Tylko nie wtedy, gdy przytulił ją Tom… Od dawna nie czuła się tak zmieszana i zagubiona. Nie rozumiała całej tej sytuacji, ale pewnym było, że trudniej przychodziło jej życie pod jednym dachem z Javierem, kiedy pojawił się Tom. Znów nie będzie umiała o nim zapomnieć.
*

27. lipca 2014

Saorise biegała po pokoju wydając z siebie dzikie okrzyki radości. Echo niosło się doskonale, więc poczyniała sobie ile mogła. Była zaróżowiona na twarzy, a włosy rozwiały jej się na wszystkie strony. Przedstawicielka firmy deweloperskiej spoglądała na nią jakby odrobinę niepewna, co to dziecko mogło jeszcze zrobić. Liv po raz trzeci obeszła mieszkanie. Była zachwycona. Oglądali już ente z rzędu. To było idealne i w całkiem dobrym położeniu. Zatrzymała się przy oknie w kuchni. To mogła być ich kuchnia. Jasnozielone ściany, meble w kolorze wenge, dużo światła. Okno było od wschodu, więc poranne kawy zapowiadały się idealnie. Wszystko mogło stać się dobre, tylko ich. Mogli zakończyć życie na trzy domy. Mogli w końcu znaleźć swoje własne miejsce, przestać żyć w rozjazdach. Mogli dać swojej córce prawdziwy dom. Nawet nie zauważyła, kiedy podszedł do niej Georg. Dotknął jej ramienia. Odwróciła się wyrwana z zamyślenia. Uśmiechnął się, a ona założyła mu ręce na szyję.
- Myślę, że to jest to – odparła tym swoim lekko ochrypłym głosem. Póki do niego nie przywykł, dostawał dreszczy zawsze, gdy coś mówiła. Z resztą, na jej widok ciarki nieustannie biegły mu po plecach. Tak to już na niego działała ta niepokorna Liv Hannah.
- Jesteś pewna? – zapytał, kładąc dłonie na jej talii. – Uprzedzam, że kupno mieszkania wiąże się ze stabilizacją, przywiązaniem do jednego miejsca, a przede wszystkim uniemożliwia ucieczki – ostatnie dwa słowa wyraźnie podkreślił. – Żadnych ucieczek, uników, wycofywania i bzdur, że miłość zniewala, a dziecko zmusza do porzucenia marzeń. Dlatego jeszcze raz pytam, czy jesteś na to gotowa? – uśmiechał się, mówił żartobliwym tonem, ale Liv widziała w oczach Georga, że za tą lekkością kryło się poważne pytanie. Ale ona nie chciała już uciekać. Naprawdę. Chciała mu pokazać, jaki był dla niej ważny i jak mocno go kochała. Chciała stabilizacji i pełnej rodziny dla Saoirse. Chciała kawałka podłogi tylko dla nich. Popatrzyła mu w oczy, po czym odparła:
- Świadoma praw i obowiązków wynikających z kupna mieszkania uroczyście oświadczam, że zamieszkam z Georgiem i Saoirse i przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze wspólne mieszkanie było zgodne, szczęśliwe i trwałe.1 – szatyn przez moment mierzył ją poważnym spojrzeniem, a potem bez słowa przytulił. – Ja już nie chcę uciekać, Georg – szepnęła wprost do jego ucha.
- W takim razie kupmy to nasze gniazdko, żebyśmy mogli je jak najszybciej uwić – ucałował ją w nos, chwycił za rękę i ruszyli tam, skąd dobiegał radosny krzyk Saoirse.2
*

34. miesiąc od rozstania; 2.08.2014, Berlin

Pikanie respiratora wciąż działało tak samo rozpraszająco. Dobre wieści: stan Jessici nie uległ pogorszeniu. Złe wieści: czas ucieka. Scarlett odwiedzała ją codziennie, a jeśli załatwiała sprawy związane z koncertem i nie mogła do niej pojechać, to prawie codziennie. Kupiła jej wszystko czego potrzebowała – bloki, ołówki, zeszyty nutowe, a nawet laptopa i telefon. Z dwóch ostatnich mogła korzystać tylko krótko i niecodziennie. Zatem, jeżeli miała siłę, to rysowała. Pisała też nuty. Scarlett była pod wrażeniem tego, co Jessica robiła bez pomocy jakiegokolwiek instrumentu.
- Przegraj to w domu i sprawdź, dobrze? W trzeciej sekwencji na pewno są błędy.
- Nagram to i jutro odsłuchasz.
- Musisz je poprawić, ale myślę, że to może być ładna melodia.
- Jess, wszystko co robisz, jest ładne – Scarlett uśmiechnęła, lekko trącając dziewczynkę w rękę. – Bill, Rainie i Candy bardzo chcieliby cię poznać. Zwłaszcza Candy.
- Bill Kaulitz? – zapytała unosząc wysoko brwi.
- Owszem, Bill Kaulitz.
- O kurka wodna – mruknęła. – Powinnam się umalować albo coś? A może dostanę piżamę w niebieskie kropki, zamiast różowych? – Scarlett roześmiała się, a Jessica poszła w jej ślady. Była blada, osłabiona, wypadały jej włosy i wyglądała bardzo mizernie, bo schudła kilka kilogramów, ale wciąż żyła i zaczęła odzyskiwać wiarę w to, że przeżyje. Scarlett czuła się pokrzepiona lepszym stanem psychicznym dziewczynki, bo im bardziej wierzyła, tym mocniej walczyła.
- Mam nadzieję, że jutro przyniosę ci kolejne wieści. Szkoda, że One Direction nie może wystąpić. Lubisz ich, prawda? – nastolatka machnęła ręką. Scarlett wiedziała, że był zespół, który lubiła bardziej. – James Arthur, Ed Sheeran, Linkin Park, Little Mix i Thrity Second to Mars to na razie całkiem dobry wynik.
- Lubię Wings Little Mix. Speard your wings, my little butterfly. Don't let what they say, keep you up at night and If they give you… Shh... then they can walk on by – zanuciła. Delikatny głos zadrżał. Emocje, wysiłek, za dużo jak na jej zmęczone serce.
- Skarbie, rozwiniesz swoje skrzydła, jak cię tylko troszkę podreperują. Już moja w tym głowa – Scarlett posłała jej swój najładniejszy uśmiech i zmieniła temat. Nie mogła rozkleić się przy Jessice, ani pozwolić rozkleić się jej.

Opadła ciężko na fotel. Oparła głowę na zagłówku, a nogi położyła na szklany stolik. Rano miała wideo rozmowę z Ryan’em Tedder’em. Musiała się przygotować, bo bardzo zależało jej, żeby One Republic wystąpiło na koncercie. Miała cichą nadzieję, że współpraca, która mieli podjąć w ubiegłym roku okaże się argumentem za, a nie przeciw. Pomimo tego, że nie doszła do skutku. Rano musiała wykonać wiele telefonów, odpisać na maile i robić wszystko, wszystko, wszystko. Była już przemęczona, ale przynajmniej zbyt wiele nie myślała. Poczuła dłonie na ramionach. W pierwszej chwili zesztywniała, ale zaraz nakazała sobie spokój. Miała na sobie bluzkę, była spięta, nic złego się nie działo. Javier masował jej ramiona przez chwilę. Wytrzymała jakieś trzy minuty, a potem poderwała się pod pretekstem sięgnięcia po telefon.
- Załatwiłeś wszystko? – zapytała, kiedy usiadł naprzeciw niej.
- Na plan wracam za tydzień, na około pięć dni. Przeniesiesz się do mamy? – zapytał z nadzieją z głosie. Naburmuszenie po wizycie Tom minęło mu już następnego ranka.
- Nie, Max i Toby będą u mnie na zmianę.
- Ufasz im? – zapytał, a Scarlett posłała mu oburzone spojrzenie.
- Niemniej niż tobie – powiedziała ostrzej, niż zamierzała. – To najlepsza ochrona, jaką mogłabym mieć. Najpierw pracowali dla Tokio Hotel, a potem Tom poprosił o przydzielenie im mnie, ponieważ są najlepsi. Widzieli niejedno i słyszeli niejedno, są prawie jak rodzina.
- W porządku – uśmiechnął się, wygodniej rozsiadając się w fotelu. Mogłoby się wydawać, że taki rosły mężczyzna jak on będzie wyglądał karykaturalnie w tym dość małym meblu, ale nie. Javier wszędzie wyglądał, jakby był tam stworzony.
- Czy Enzo w końcu się zdeklarował?
- Tak, ofiarowanie projektu to zbyt duża strata dla takiego artysty jak on. Poprosiłem o coś niedokończonego albo odrzuconego, wtedy uznał, że nie odda czegoś, co nie jest doskonałe, więc podziękowałem mu za poświęcony czas. Poradzimy sobie inaczej – wzruszył ramionami, jakby to nie miało znaczenia, ale Scarlett widziała po jego minie, że odmowę projektanta odebrał jako osobisty afront. Javier bardzo się starał. Renegocjował umowę, przekazując dwa procent swojego zysku z kampanii na operację Jessici. Rozmawiał z wieloma ludźmi, prosił ich o pomoc i widać było, że misja Scarlett stała się też jego misją. Nie chciał o tym mówić, zbywał ją już od kilku dni, a ona bardzo chciała wiedzieć, dlaczego aż tak się zaangażował. Przyglądała mu się przez moment, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co chciała powiedzieć. Podchwycił jej spojrzenie i się uśmiechnął. Kosmyk włosów opadł mu na jedno oko. Niedbale go odgarnął, przeczesując włosy palcami. Lubiła, gdy to robił.
- Wiem, że chcesz mi pomóc. Doceniam twoje starania, ale czuję, że robisz to nie tylko dla mnie. O co chodzi Javier? Bo nie wierzę, że tak mocno polubiłeś Jessicę, że podrywasz niebo i ziemię, żeby ją uratować – pokręcił głową, wzdychając ciężko, a ona nie ustępowała. Cały czas wpatrywała się w niego, dając mu do zrozumienia, że nie zamierzała odpuścić.
- Ty nigdy nie dajesz za wygraną – mruknął, a ona przytaknęła. – To nic wielkiego, po prostu chcę pomóc, okej?
- Nie, nie okej. Masz być ze mną szczery – uniósł ręce w poddańczym geście i spanął trochę rozeźlony.
- Scarlett widziałem ją w tym łóżku podłączoną do dziesiątków kabli. Widziałem ją tam samą, bez matki, ojca, czy ciotki. Zobaczyłem ją tam samą i pomyślałem, że skoro Karl postanowił zaryzykować dla mnie, uratować mnie, to ja powinienem przekazać tą szansę dalej. Uratowanie Jessici to mój sposób na spłacenie długu, który zaciągnąłem od losu, kiedy Karl mnie przygarnął. Dostałem szansę i chcę dać ją komuś innemu. A Jessica ona jest takim dzieckiem, jakim ja byłem. Ona przechodzi przez to, przez co sam przeszedłem.
- Och, Javier – westchnęła, zła na siebie, że pociągnęła go za język. Wszystko stało się jasne. To jednak była poważna sprawa. Powinna poczekać, aż sam jej powie. Sama miała podobne pobudki, więc nie miała prawa wymagać od niego zwierzeń. Poderwała się z miejsca i podeszła do niego. Przysiadła na boku jego fotela. Od razu objął ją ramieniem. Znów musiała walczyć ze sobą, żeby się nie spiąć, ale to nie było teraz najważniejsze. – Nie powinnam zmuszać cię do wyznań.
- Dobrze zrobiłaś, sam nie jestem do nich skory.
- Myślę, że skoro oboje tak mocno o nią walczymy, to nie może się nie udać – uśmiechnęła się, ściskając jego rękę. – Masz ochotę na piwo? – wstała, nie czekając na odpowiedź. Nie mogła tam za długo siedzieć. – Bo ja się napiję – odparła, kierując się do kuchni. Miała nadzieję, że w lodówce znajdzie dobry alkohol i chociaż kilka odpowiedzi.
*

4. sierpnia 2014, Loitsche

Promienie porannego, ostrego słońca wpadały do pokoju przez niezasłonięte okno. Oświetlały jej twarz, niknęły w jasnych włosach, tańczyły w złotych refleksach. Miała delikatnie uchylone usta. Oddychała spokojnie. Cała była spokojna. Nie zaciskała nerwowo rąk, nie spoglądała wciąż na zegarek. Nie była spięta i przestraszona. Była zupełnie inna, choć wciąż najcudowniejsza. I mógł znów patrzeć na nią. Na kobietę swojego życia.
Jak każdego ranka nie umiał uwierzyć, że to się działo naprawdę, że miał ją obok siebie. Budził się pierwszy i patrzył. Po prostu patrzył na nią, nie mogąc nacieszyć oczu. Była taka piękna, delikatna, wręcz nierealna. Pachniała różami. Wciąż bał się zrobić za dużo, bo choć mówiła mu, że wiele się zmieniło, że te trzy lata zdołały ją trochę uleczyć, to on za nic nie chciał jej skrzywdzić, gdy w końcu znów ją miał. Wręcz celebrował jej obecność, nadskakując jej na każdym kroku i zgadzając się na wszystko, czego tylko chciała. Zupełnie, jakby miała zaraz zniknąć. Ścierpł, ale nie chciał się ruszać, nie chciał jej obudzić. Siedział po turecku w nogach łóżka. Odetchnął. To był ich dziewiąty dzień. Te spędzone z nią umykały niepostrzeżenie. Te bez niej wlekły się wieczność. A on wiedział, że prawdziwa wieczność dopiero nadejdzie, bo spędzi ją z nią. Przetrwali najgorszą próbę. Mieli już nigdy się nie spotkać. Mieli żyć dalej, a pomimo tego oboje nie potrafili. Patrząc na nią miał wrażenie, że wciąż tak niewiele wiedzą o sobie, ale to wszystko musiało przyjść z czasem. Przed ich wyjazdem wyrywali życiu chwile pełne smutku i niepewności, a teraz mieli wszystko; czas, spokój i siebie. Bill nie mógłby dostać większego prezentu od losu. Jego dar westchnął i leniwie otworzył oczy. Rainie uśmiechnęła się i ziewnęła. A potem ziewnęła jeszcze raz. Spoglądała na niego nieprzytomnie, powoli wracając do świadomości.
- Która godzina? – wychrypiała.
- Po siódmej – odpowiedział. Zmarszczyła brwi.
- I ty już nie śpisz?
- Po co mam marnować czas na sen, kiedy mogę patrzeć na ciebie. Wyspałem się, jak ciebie nie było – Rainie roześmiała się cicho. Pokręciła głową i zamrugała kilkakrotnie. Podniosła się na łokciu, przeczesała ręką włosy i rozejrzała się po pokoju. Wciąż była trochę nieprzytomna.
- Jesteś niemożliwy. Czemu siedzisz tak daleko?
- Żeby cię nie obudzić.
- Ale ja już nie śpię. Nie lubię, jak jesteś tak daleko. Wolę mieć cię obok – uśmiechnęła się, odrzucając kołdrę. Przeszła na czworakach po materacu i przysiadła na piętach tuż przed Billem. Przez moment widział jej piersi, gdy zbliżała się pochylona. Kolanem dotykała jego nogi. Dziwne, że zarejestrował właśnie ten fakt. – Zastanawia mnie jedna rzecz – odgarnęła włosy z twarzy i popatrzyła na Billa uważnie. – Jestem tu już ponad tydzień, a ty mnie jeszcze nie pocałowałeś – odparła tak po prostu, jakby pytała go, czy chciał kawę. Tamta Rainie nigdy nie zdobyłaby się na takie słowa. Ta Rainie wiedziała już, że miała prawo żądać wszystkiego, co najlepsze. Oczywiście, że jej nie pocałował, bo nie miał pewności, czy tego chciała. Wiedział, co przeszła, więc jak mógłby wywierać na niej jakąkolwiek presję? Czekał na moment, w którym zyska pewność, że Rainie chciała, żeby ją całował i dotykał. Nie zniósłby myśli, że się go bała. Musiał milczeć zbyt długo, bo Rainie westchnęła. Chwyciła go za rękę. – Planowałam to powiedzieć przy innej okazji, ale powiem teraz – spojrzała mu prosto w oczy. – Przed moim wyjazdem nasz związek był raczej… platoniczny. Z wiadomych przyczyn nie byłam gotowa na fizyczną bliskość. Teraz też chyba nie do końca jestem, ale chcę, żebyś wiedział, że w Stanach leczyłam się. Chodziłam na terapię prawie w każdym miejscu. Tam, gdzie udało nam się zostać dłużej niż miesiąc, zaczynałam spotkania z terapeutą. Najdłużej leczyłam się w Sacramento i to naprawdę pomogło. Nie czuję się już jak… skorupa. Wprawdzie wciąż nie widzę w sobie kobiety, ale nie wzdrygam się na każdy dotyk. Potrzebuję, żebyś mnie przytulał i całował, bo ja wiem, że to jest dobre, bo mnie kochasz. Jak mam się dowiedzieć, czy tego pragnę, skoro obchodzisz się ze mną jak z jajkiem? – uśmiechnęła się – Tęskniłam za twoim dotykiem, bo twój dotyk jest dobry. Nie wiem, czy będę umiała być dla ciebie prawdziwą kobietą. Nie wiem, czy kiedykolwiek nauczę się czerpać przyjemność z seksu, ale chcę spróbować. Dla ciebie. Nie dziś, nie jutro. Pewnie nie za miesiąc, ale kiedyś spróbuję i zanim to nadejdzie musisz mnie nauczyć, jak to jest być blisko. Dlatego musisz mnie pocałować – uśmiechnęła się jeszcze szerzej i przysunęła się jeszcze bliżej. Bill rozplótł nogi, więc przybliżyła się jeszcze bardziej. Siedziała na pietach, wpatrując się w niego swoimi miodowymi oczami. Nie było w nich zmieszania, lęku, czy obrzydzenia. Jedynie odrobina niepewności. Nie spodziewał się takiego wyznania z jej strony. Nie spodziewał się, że w ogóle poruszy ten temat. Jednak ta Rainie nie bała się już własnego cienia. Ta Rainie pragnęła prawdziwego, dobrego życia. Poczuł w sercu ogromną czułość. Najchętniej wziąłby ją w ramiona od razu.  
- Jesteś bezgranicznie piękna i obiecuję ci, że zrobię wszystko, żebyś tak się czuła. Bo jesteś kobietą w największym tego słowa znaczeniu. Jesteś doskonała, Rainie – uśmiechnął się, czule dotykając blizny na jej ramieniu. – Bez względu na to, ile czasu nam to zajmie sprawię, że poczujesz się warta tyle ile faktycznie znaczysz. Dla mnie – odgarnął jej włosy z ramienia i schował kilka kosmyków za ucho. Pocałował jej bliznę.  
- Wziąłeś sobie niełatwy kawałek chleba – odparła.
- Życie bez wyzwań jest nie dla mnie. Ostatnie trzy lata były największym. Teraz poradzę sobie już ze wszystkim – Rainie sięgnęła jego rękę i położyła sobie na biodrze, drugą przyłożyła do swojego policzka i wtuliła się w nią. – To takie niesamowite móc znów cię dotykać – szepnął oczarowany jej delikatnością, jej dotykiem, jej zapachem. Zahipnotyzowała go.
- Żyjmy tak, jakby jutra nie było. Pamiętasz? Już nie musimy. Każde jutro jest przed nami – pokręcił głową, jakby chciał odpędzić to wspomnienie. Pochylił się i delikatnie musnął jej wargi. Uśmiechnęła się. Pocałował ją znów, nie wierząc, że jej miękkie usta były prawdziwe. Śnił na jawie. Jawa stała się snem.
_________________________________
1 Zmieniony tekst cywilnej przysięgi małżeńskiej.

3 stycznia 2014

96. I got the eye of the tiger, a fighter, dancing through the fire.

Tytuł: Katy Perry Roar

33. miesiąc od rozstania; 21. lipca 2014, Berlin

Scarlett skrupulatnie zapinała guziczki koszuli nocnej. Gdyby nie zamieszkał u niej Javier, pewnie dalej spałaby w majtkach i koszulce na ramkach, ale w jego obecności nie umiała się na to zdobyć. Nawet, jeżeli spał za ścianą, a nawet dwoma. Tą koszulę dostała od mamy kilka lat temu: bez rękawów, uszyta z lnu, biała, z delikatnym kwiatowym motywem. Wyjęta z innego stulecia. Lubiła ją zwłaszcza w taką pogodę, bo nie przyklejała się do ciała. Wprawdzie zawsze była wymięta, ale Scarlett ani trochę to nie przeszkadzało. Starała się nie patrzeć na swoje ciało. Materiał zakrywał je powoli, bo guziczki były większe niż otworki na nie. Zmuszona była oglądać swoje uda, swój brzuch i piersi. Nie lubiła tego widoku. Nie lubiła za każdym razem, kiedy przypominała sobie, jak jej ciało reagowało na Mike’a. To ją obrzydzało. Pomimo tego, że upłynął już miesiąc, Scarlett cały czas czuła się równie nieswojo, gdy musiała rozebrać się do kąpieli, czy przebrać się. Wolała nie myśleć o sobie, jako o kobiecie. Wolała nie czuć się, jak kobieta, jeśli to tylko uchroniłoby ją od wspomnień jego dotyku. Nie mogła poradzić sobie z tym, jak bardzo chłonęła jego bliskość. Mówiła o tym doktor Bähr. To pierwsze, o czym jej powiedziała, jednak wyznanie tego faktu, ani trochę nie umniejszyło jego ciężaru. Jej psychoterapeutka od razu pojęła w czym problem, zadała kilka pytań i Scarlett rozumiała, skąd wzięło się jej obrzydzenie wobec samej siebie. To było oczywiste i bez terapii. Jednak wciąż nie wiedziała, jak pozbyć się tego strasznego, przytłaczającego uczucia.
Kiedy oddała się Mike’owi straciła siebie.
Była pewna, że gdyby nie dowiedziała się, że krył się za tym wszystkim, to skończyłaby ten romans po pewnym czasie i żyła z mniejszym lub większym zadowoleniem z tego, co zaszło. Jednak świadomość, że to z nim uprawiała seks, że to jemu się oddała, za mocno ją przytłaczała. Na własne życzenie weszła do paszczy lwa, a on ją pożarł, oblizał się i jeszcze mu się odbiło.
Kiedy zapięła ostatni guzik, opuściła łazienkę, nie patrząc w lustro. To był ciężki dzień, nie pragnęła niczego innego, jak głębokiego, krzepiącego snu. A to w ostatnich tygodniach był największy luksus, bo bardzo słabo sypiała. Zeszła do kuchni po wodę i zastała tam Javiera.
- Nie śpisz? – zapytała, starając się uśmiechnąć. Nie miała ochoty na rozmowę pt. „Dlaczego jesteś smutna?”.
- Lubię czasem wypić mleko przed snem – wskazał na prawie pustą szklankę. – Ciężko znoszę zmiany stref czasowych. Poczytam jeszcze, nie mam zbyt wielu możliwości na takie zwykłe rzeczy – dopił mleko, przewracając stronę gazety. Scarlett zabrała wodę i skierowała się do wyjścia.
- Cieszę się, że tu jesteś. Chłopaki mogą przynajmniej pomieszkać w swoich domach.
- Ja też się cieszę – odparł, spoglądając ciepło na Scarlett. – Nie lubię mieszkać sam.
- To jest nas dwoje – uśmiechnęła się blado i zaraz zmieniła temat, obawiając się, że znów na tapecie pojawią się jakieś wyznania. – Jutro planuję wstać nie później niż o dziewiątej, bo chcę pojechać do szpitala, a potem odwiedzić mamę. Może ona podsunie mi jakiś złoty pomysł.
- W porządku – pokiwał głową. – Powinienem jechać z tobą do domu?
- Pewnie. Muszą cię w końcu poznać – odparła. – Dobranoc – pomachała mu i wyszła z kuchni. Powinna bardziej trzymać go na dystans, ale już chyba nie umiała. Nie istniało coś takiego, jak przyjaźń damsko-męska albo mogli być razem albo ona doszczętnie złamie mu serce. Nie wiedziała, co gorsze. Nie chciała brać sobie na braki uczuć Javiera. Nie miała na to sił. Wszystko wymagało od niej zbyt wiele energii. Musiała walczyć ze sobą i nie myśleć o sobie. Musiała skupiać się bardzo mocno, żeby nie myśleć o Mike’u. Musiała bardzo się starać, żeby nie zamartwiać się o Jessicę. Musiała znaleźć rozwiązanie, które ją uratuje. Musiała się spieszyć, bo Jessica miała coraz mniej czasu. Musiała być fair w stosunku do Javiera. Musiała zapomnieć o swoich uczuciach. Musiała być silna. Musiała być wytrwała. Musiała walczyć.
A czuła się taka słaba. Potrzebowała wsparcia. Potrzebowała siły, która doda jej energii. Potrzebowała serca, które odda życie Jessice. Potrzebowała tego serca, by sama odnalazła spokój. To wszystko kosztowało ją tak wiele zaangażowania i nie potrafiła sama stawiać temu czoła. Była tylko Scarlett z poharatanym sercem, a nie jakimś super bohaterem. Nie miała siły być dłużej sama, a skoro Javier był obok, to może powinna pozwolić mu zostać? Nie chciała pakować się w kolejny związek bez przyszłości, ale przecież to Javier. Ten dobry, troskliwy Javier, który na każdym kroku dbał o jej dobro. On pragnął być z nią, a ona nie umiała być dłużej sama, więc może mogli pomóc sobie nawzajem? Martwiła się tym i głowiła, nie potrafiąc podjąć decyzji, dopóki nie zapadła w płytki, niespokojny sen.

Weszła do swojego pokoju w domu rodzinnym. Nie zapalała światła. Była tak zmęczona, że chciała położyć się prosto do łóżka. Potrzebowała snu. Zdjęła jeansy i odrzuciła kołdrę. Ktoś zasłonił jej usta. Zalała ją gorąca fala przerażenia. Znała ten zapach. Jim. Rzucił ją na łóżko. Nim zdążyła zacząć się bronić, przygniótł ją swoim ciałem. Rozbłysło światło. Dokładnie widziała jego wykrzywioną pożądaniem twarz. Zatkał jej usta ręką. Sprawiał ból. Zdarł z niej majtki i siłą rozchylił nogi. Szarpała się wyrywała, ale był niczym głaz. Nie do poruszenia. Wydawał się ogromny, monstrualny, brzydki. Nie mogła poruszać rękami, ani wierzgać. Była bezwolna i świadoma. Wiedziała, że zaraz ją zgwałci. Zacisnęła powieki, czując jego kolano między udami. Czuła, że to już, że zaraz obedrze ją z resztek godności. Otworzyła oczy i zobaczyła twarz Mike’a. Uśmiechał się szyderczo. Rzucała się mocniej, ale to nic nie dało. Zawisł nad nią i…

Obudziła się. Zalana potem, z walącym sercem. Nie miała pojęcia, że krzyczała wniebogłosy. Uświadomiła to sobie, kiedy drzwi pokoju otworzyły się z hukiem i do środka wpadł przestraszony Javier. Podszedł do Scarlett, a ona zażenowana schowała twarz w dłoniach. Usiadł na brzegu łóżka i czekał. Oddychała płytko. Nie umiała się odnaleźć. W pierwszym momencie zapomniała, gdzie się znajdowała.
- Włącz światło – szepnęła. Spełnił jej prośbę. Pokój zalało delikatne światło nocnej lampki. Scarlett nie spoglądała na Javiera, za to on na nią bacznie. Była blada i cała drżała.
- Co ci się śniło? – zapytał miękko.
- Nie – powiedziała, kręcąc głową. Skuliła się, podciągając kolana pod brodę i nakryła się kołdrą. Śniła ten koszmar od miesiąca niemal co noc. Nieważne, o czym myślała przed snem. Nieważne, jaki miała dzień. Przychodził do niej, a jeżeli nie nawiedzał jej w śnie, to spała płytko, budząc się kilka razy. Od bardzo dawna nie wyspała się, nie czuła się wypoczęta. Mike zniknął z jej życia, ale tak naprawdę wciąż w nim był. Czuła jego oddech na szyi. Nie mogąc wyzbyć się drżenia, otuliła się ciasno kołdrą. Nie chciała, żeby Javier patrzył na nią w takiej chwili, ale nie chciała też, żeby wychodził. – To nic takiego, zwykły koszmar. Kiedy jestem sama, nikt nie słyszy, jak krzyczę – wzruszyła ramionami. – Zapomniałam cię uprzedzić – skłamała. Śniła to już nie pierwszy raz, więc łatwiej było jej dojść do siebie. Jednak to nie zmieniało faktu, że czuła się źle, gdy Javier widział ją taką rozedrganą. Westchnęła, spoglądając na niego. Był rozespany, miał zmierzwione włosy, zaschniętą odrobinę śliny w kąciku ust. Miał na sobie tylko bokserki. W tym momencie jego klata i ramiona przesłoniły jej cały świat.
- Zostać z tobą dopóki nie zaśniesz? – zawahała się. Czuła się skołowana i zażenowana. Z jednej strony Mike terroryzował ją nawet we śnie, a z drugiej miała przed sobą Javiera, który chciał ją chronić. Javiera, który chciał odpędzić jej złe sny. Czy mogła pozwolić mu na to, nie mogąc dać nic w zamian? Spokojnie czekał na jej znak, przypatrując się z troską. A ona mając świadomość, że jej decyzja może zmienić się całą ich znajomość, wciąż nie była pewna. Jednak zmęczenie, strach i potrzeba wsparcia były tak silne, że nie umiała już dłużej się opierać. Nie miała na to sił. Nie miała sił, żeby być dłużej sama. Przesunęła się na lewą część łóżka, dając Javierowi znak, by położył się obok. Nie odrzucił nakrycia. Położył się na nim, dzięki czemu stworzył granicę, która odrobinę uspokoiła Scarlett. Nie wiedziała, czy zrobił to świadomie, ale poczuła się dużo lepiej. Jakakolwiek facet w jej łóżku budził w niej poczucie dyskomfortu, co irracjonalne, bo sama chciała żeby został. Położył się na boku, podpierając głowę na ugiętej ręce. Ona leżała na plecach. Dzieliła ich bezpieczna odległość jakichś trzydziestu centymetrów. Odetchnęła. – Nie powiesz mi, co ci się śniło?
- To naprawdę nic ważnego. Nie chcę o tym mówić. Jestem zażenowana tą sytuacją.
- Nie musisz. Nie powinnaś. Nie bądź – uśmiechnął się, wzruszając ramionami. Chciał, by czuła się przy nim swobodnie. Scarlett też tego chciała, ale wśród niewielu osób czuła się teraz dobrze. Nie umiała czuć się swobodnie w takim momencie.
- Która jest godzina?
- Przed piątą.
- Nie chce mi się spać – westchnęła.
- Więc nie śpijmy.
- Zielona noc? – zapytała, a na jej usta wkradł się delikatny uśmiech. Przytaknął, odpowiadając uśmiechem. – Wciąż myślę o tym, jak mam zorganizować pieniądze dla Jess. Przez głowę przemknęło mi, żeby sprzedać to mieszkanie, ale nie potrafiłabym. Nawet dla niej.
- Nie możesz odrzeć się ze wszystkiego. To jest twój kąt. Jednak w zamian możesz wystawić na aukcje jakąś swoją sukienkę, nagrodę, czy stojak na mikrofon. Ludzie lubią mieć rzeczy należące do gwiazd.
- To jest dobra myśl. Myślę, że zdołam w ten sposób uzbierać kilkanaście tysięcy.
- Sądzę, że więcej. Bogaci też za tobą przepadają – mrugnął do niej, a Scarlett zaśmiała się cicho. Zmiana tematu pomagała jej odzyskać równowagę.
- Rano skontaktuję się z Gin. Musi to załatwić. Pewnie przez e-bay. Organizowanie aukcji to kolejne koszty. A może… - zawiesiła się na moment. – Może nagram jakieś demo albo krążek, który pojawi się tylko w sieci. Wiesz, moje studio jest całkiem niezłe, a chłopcy mi na pewno pomogą. Mam kilka kawałków, które odrzuciłam albo zachowałam na kolejny album. No i covery. Ludzie je lubią – zastanawiała się.
- Sama widzisz, masz sporo możliwości. A idąc dalej w stronę mediów, możesz wziąć udział w jakimś talk-show i poprosić ludzi o datki.
- To będzie dla mnie ogromne wyzwanie – skrzywiła się. – Nigdy nie popierałam takiej manipulacji.
- To nie jest manipulacja, jeżeli prosisz o pomoc dla kogoś, kto sam nie może sobie pomóc.
- Może Gin nagra mi Today albo coś.
- Na spokojnie jesteś w stanie wiele wymyślić. Scarlett, tak sobie myślę… - popatrzył na blondynkę. – Mówimy o muzyce. A może koncert? Może pomożesz Jessice robiąc to, co umiesz najlepiej – zagadnął, a ona natychmiast podchwyciła.
- O matko! – poderwała się gwałtownie i usiadła. Spojrzała z niedowierzaniem na Javiera, uśmiechając się od ucha do ucha. – Że ja też na to wcześniej nie wpadłam! Jesteś genialny! – jak oparzona wyskoczyła z łóżka. Porwała satynową podomkę i wybiegła z pokoju. Javier wstał i ruszył za Scarlett, odnajdując ją w salonie przed laptopem. – Piszę do Gin. Pewnie dopiero położyła się spać, ale tak czy siak powinna tu być wieczorem – powiedziała, głośno stukając w klawiaturę. Javier oparł się o barierkę na antresoli, pozwalając sobie na luksus patrzenia na nią. Miała zmierzwione włosy i lekko spuchnięte oczy. Podomka zsunęła się z jej ramienia, pokazując kawałek nocnej koszuli i choć zasłaniała ją od stóp do głów, Scarlett nie mogłaby być teraz piękniejsza. O koncercie miał powiedzieć jej rano, gdyby sama na to nie wpadła, ale była tak zasmucona po przebudzeniu, że nie mógł na to patrzeć. Musiał ją jakoś pocieszyć i na szczęście udało się. Lubił, kiedy rozweselała się dzięki niemu.
- Ty też powinnaś się przespać. Czeka cię pracowity dzień – zerknęła na niego krótko i machnęła ręką.
- Javier, przyniesiesz ciastka z kuchni? Ssie mnie w żołądku. Muszę coś zjeść, kiedy się denerwuję, a teraz mnie po prostu roznosi. Są w szafce obok talerzy – mówiła nie patrząc na niego. Nie sądził, że aż tak zapali się do tego pomysłu. Jednak zauważył, że takie silne emocje były jej teraz potrzebne. Scarlett musiała działać, żeby odgonić złe myśli, a pomoc Jessice to najlepszy sposób. Na szczęście w nieszczęściu, że to wszystko stało się właśnie teraz. Może ta dziewczynka pomoże Scarlett po raz kolejny? Popatrzył na nią jeszcze raz i poszedł do kuchni. Tak bardzo lubił z nią być. Na to warto był czekać.
*

22. lipca 2014, Sacramento

W mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka. India otworzyła i odebrała paczkę. Szybko wróciła do kuchni i rozerwała papier. Zawartość była taka, jaka miała być. George dotrzymał obietnicy, jak zawsze. Nawet nie spostrzegła, kiedy Candy dołączyła do niej. India drżącymi rękoma rozłożyła kartkę z emblematem policji St. Louis. Treść listu nie była długa.

‘Wybacz, że nie mogłem dostarczyć wam tego osobiście. Sprawa, nad którą pracuję wymaga ode mnie stałej obecności tutaj. Jednak chcę wam powiedzieć jedno:
Rainie, Candy Everett – witajcie z powrotem.

Mój przełożony, nadzorca waszej sprawy bardzo trudno przyjął waszą decyzję, ale w końcu przystał na warunki. Musiał w pełni uszanować fakt, że świadomie chcecie odstąpić od programu ochrony świadków. Wiesz, że nigdy nie zgodziłbym się na to, gdybym nie miał dowodów, że źródło zagrożenia zostało wyeliminowane.

Tym razem przygotowanie nowych dokumentów wymagało trochę więcej zachodu, niż zwykle, bo choć macie dawne dane personalne, to wszystko inne musiało ulec zmianie. Znasz procedury. Myślę, że to niewielka cena, w porównaniu z tym, co teraz was czeka.
Cieszę się, że w końcu jesteś bezpieczna, Rainie. Z całego serca życzę wam powodzenia.
W przesyłce znajdziesz wszelkie instrukcje i niezbędne dokumenty.

Z pozdrowieniami,
Greg Armstrong’

Candy z dzikim piskiem rzuciła się mamie na szyję. Ściskały się długo, śmiejąc się i płacząc na przemian. Ich wolność została przypieczętowana. W pudełku, oprócz dokumentów, znalazły też bilety na bezpośredni lot do Berlina datowany na dwudziestego piątego lipca. Rainie, bo już zupełnie oficjalnie mogła tak siebie nazywać, poczuła, że wszystko wracało na swoje miejsce. One także. One przede wszystkim. Wprawdzie tym razem nie czekało na nie gotowe mieszkanie, ale była pewna, że znajdzie się dla nich miejsce. Przecież miały tam przyjaciół.
- Zabieramy tylko najważniejsze rzeczy, Cukiereczku – powiedziała, kiedy ostrożnie chowała do pudełka bilet do ich nowego życia.
- Wiem, mamo. To nasza ostatnia ucieczka – Rainie popatrzyła na córkę. Wyrosła już niemal zupełnie z dziecięctwa. Była śliczna i mądra. Candy była jej najlepszą nagrodą od losu. – Musimy iść na zakupy. Potrzebuję fajnych ciuszków na ten nowy start – uśmiechnęła się szeroko, a mama, odłożywszy pudełko na stolik, przyciągnęła ją do siebie i przytuliła.
- Może zaprosisz dziewczyny? Jestem pewna, że chcesz się pożegnać.
- Pogodzę się z Charlie.
- Świetny pomysł. Na pewno będą pytać, dlaczego wyjeżdżamy. Możesz im powiedzieć, że odnowiłyśmy kontakt z rodziną i chcemy zamieszkać wśród swoich.
- Dobrze, mamo. Jeszcze trzy dni – podekscytowała się. – Pojedziemy prosto do Billa? Widziałam w Internecie zdjęcia z lotniska. Wrócili do Niemiec, znaczy Tom poleciał gdzieś z powrotem, ale on został.
- Nie wiem – powiedziała, spoglądając na córkę. – Mogę obiecać ci jedno: to jest ostatni raz, kiedy zaczniemy od zera. Jeżeli Bill nie będzie chciał nas w swoim życiu, to osiedlimy się gdzieś już na stałe.
- Pasuje mi taki układ – Candy uśmiechnęła się od ucha do ucha i ucałowała mamę w policzek. – Zadzwonię do dziewczyn i pomyślę, co chcę zabrać – wypadła z kuchni, jak szalona, a Rainie stała tak jeszcze kilka minut, starając się pojąć, co właśnie się stało. Wzięła pudełko i schowała je w szafce w swojej sypialni. Nie chciała, żeby przypadkiem zalała je kawą albo jakkolwiek inaczej zniszczyła. To była ich przepustka do przyszłości. Wiedziała, że ta przyszłość będzie dobra. Nawet jeżeli Bill już o nich zapomniał. Choć bardzo by tego nie chciała. Sięgnęła po telefon, bo nie mogłaby już dłużej czekać i wybrała numer. Nie chciała odbyć tej rozmowy za dwa dni. Musiała już teraz, bo inaczej zjadłaby ją ciekawość. Potrzebowała choć odrobinę upewnić się, czy wciąż miały, gdzie wracać. Najpierw to, a potem podziękuje Gregowi.
Po trzech sygnałach odezwał się damski głos i poczuła, że naprawdę wracała do domu.
*

Hawaje - wyspa Maui, Wailea

Trzydzieści pięć stopni w cieniu. Gorący piasek. Błękitne niebo. Przejrzysta woda. Chatka kryta strzechą, choć z klimatyzacją. Margo. Gustav. Państwo Schäfer.
Wchodząc do domku otrzepał stopy z piasku. Od dziesięciu dni nie miał na nogach butów. To było coś pięknego. Uciekli na koniec świata. Otaczała ich woda i zarośla. Do miasta mieli pięć kilometrów. Co cztery dni dostawali zamówioną żywność i co im się żywnie podobało. Wynajęli też auto, więc mogli odwiedzać restauracje, puby i dyskoteki, ale nie chcieli. Margo zrezygnowała nawet ze SPA. Całymi dniami wylegiwali się na słońcu, kąpali się w oceanie, spali, czytali, oglądali telewizję i… uprawiali seks. Tak. Gustav zupełnie nie spodziewał się takiego obrotu spraw, biorąc pod uwagę fakt, że do ślubu tylko trzymali się za ręce, ale kiedy okryli, że naprawdę dobrze im razem, to ciężko było przestać. Margo to najlepsza żona, jaką mógł mieć. Będąc z nią całą dobę, siedem dni w tygodniu przekonywał się, że była stworzona dla niego. Małżeństwa z rozsądku nie zawsze musiały być złe. Gdyby Margo nie zdecydowała się, zaproponować mu tego, pewnie dalej spotykaliby się, wmawiając sobie przyjaźń. Teraz Gustav uważał, że to co ich łączyło, to miłość. Zupełnie pokrętna, dziwna i niecodzienna, ale miłość. I ogromnym błędem byłoby udawać, że jest inaczej. Był wdzięczny Margo, że chciała za niego wyjść. Miał naprawdę mądrą żonę.
Ich domek składał się z pokoju z aneksem kuchennym, łazienki z ogromną wanną z jacuzzi i sypialni. Na tarasie wisiał hamak, a po drugiej stronie stała dwuosobowa huśtawka. Na plaży znajdowały się dwa leżaki, więc mogli opalać się, odpoczywać na świeżym powietrzu albo zaszyć się w domu. Mogli wszystko.
Jego żona przygotowywała obiad. A przynajmniej coś na około obiadu albo kolacji. W tym raju na ziemi łatwo traciło się rachubę. Stała przy szafce, krojąc coś. Nuciła. Jej kasztanowe włosy, które dzięki słońcu nabrały rudawego odcienia wiły się tuż przy jej szyi. Opalona skóra kontrastowała z białą koszulką, którą miała na sobie. Margo była niesamowita. Eteryczna, niczym nimfa. Uwodziła go każdego dnia. Czar tej wyspy sprawiał, że wydawała się jeszcze wspanialsza niż zwykle. Gnieciony materiał jej koszulki był przejrzysty. Dzięki temu widział, że pod spodem nie miała nic. Margo i jej brak ograniczeń. To też w niej uwielbiał. Wszystko, co robiła – robiła do końca i z pełnym zaangażowaniem. Stanęła na palcach pogłaśniając radio stojące na wiszącej szafce. Sukienka podniosła się, ukazując jej zgrabne pośladki. Gustav nie rozumiał, jak wcześniej mógł tego nie dostrzegać. Margo była szczupła, kształtna, a jej nogi uwiodłyby świętego. No i ten uśmiech. Uwielbiał jej uśmiech. Podszedł, łapiąc ją za biodra. Uśmiechnęła się leniwie i odłożyła nóż. Pocałował jej nagie ramię. Odwróciła się i zarzuciła Gustavowi ręce na szyję. Pocałował ją.
- Dodzwoniłeś się?
- W Berlinie była szósta rano, więc Bill był trochę zły, ale mi wybaczył, jak mu powiedział, jak nam tu dobrze – uśmiechnęła się, gdy przysunął się bliżej. Bardzo blisko.
- Ale chyba nie powiedziałeś mu wszystkiego? – zapytała z zadziornym błyskiem w oku.
- Myślę, że nawet Bill nie jest tak bardzo zdeprawowany, żeby znieść taką opowieść – Margo parsknęła śmiechem, opierając czoło na ramieniu męża. Jego dłoń zawędrowała pod jej koszulkę, musnęła pośladek i zawędrowała jeszcze wyżej, na jej pierś. Musnęła ustami jego szyję, starając się pamiętać o oddechu. Zadrżała, gdy jego palce znęcały się nad jej sutkiem.
- Och – westchnęła, spoglądając mu prosto w oczy. Mało kto widział, jak Gustav tracił panowanie nad sobą. Ona tak i to było przyjemne doświadczenie. Sięgnęła do sznureczka przy jego spodenkach. Rozwiązała go, a one po prostu zsunęły się na dół. Odkąd byli na Maui, jej mąż stracił kilka kilogramów. Wyszło mu to na korzyść. Pocałowała go, chwytając za dół koszulki i zdjęła ją przez głowę, gdy jego ręce zamknęły się na jej pośladkach. Czuła go dokładnie. Pocałował ją, a ona zaczęła cofać się w kierunku pokoju. Dotarli tylko do drzwi sypialni. Gustav przyparł ją do futryny. Całował do utraty tchu, pieszcząc jej piersi, a Margo zaciskała dłonie na jego plecach, nie myśląc o niczym innym, jak o tym, żeby ta słodka tortura się skończyła. Niechcący rozdrapała stare zadrapania. Poczuła krew między palcami, ale zignorowała to teraz. Uniosła nogę, oplatając ją wokół jego pasa. Zrozumiał. Mocno chwycił ją za pośladki, podnosząc do góry. Objęła go nogami. Po omacku podszedł do kanapy. Było bliżej. Opadli na nią. Niechcący przygniótł jej rękę, ale to też teraz nie miało znaczenia. Jęknęła. Wszedł w nią, znaleźli swój rytm. Kochali się w pełnym tego słowa znaczeniu. Margo nigdy bardziej nie czuła się kobietą, jak w chwilach, kiedy miała w sobie Gustava. Zapominała o wszystkim, co ją przerażało, czego się wstydziła. Sprawiał, że kwitła. Sprawiał, że promieniała. Nie używali zabezpieczeń, bo doskonale wiedziała, że nigdy nie będą im potrzebne. Zapominała nawet o tym. Budził w niej instynkty, o których dotąd nie miała pojęcia. Przy nim czuła się, jak nastolatka, która czuła skurcz między nogami na widok swojego pierwszego kochanka. Gustav uczynił ją prawdziwą kobietą i tylko przy nim mogła nią pozostać. Nie przejmowała się hałasem. Mogła krzyczeć do woli i robiła to. Krzyczała głośno, gdy dzięki niemu czuła, że odzyskała swoje życie. Odzyskała siebie i swoją pewność. Ich płytkie oddechy mieszały się ze sobą, gdy po raz kolejny tego dnia osiągnęli szczyt. – Nie wyjeżdżajmy stąd – sapnęła. – Zostańmy tu. Zaadoptujmy się kilkoro hawajskich dzieci i zbudujmy sobie taką chatkę – Gustav pocałował jej pierś, pewniej wspierając się na łokciach na wysokości jej barków.
- Skarbie, nie wytrzymałabyś tutaj. Jest za spokojnie. Za tydzień będziesz miała dosyć i będziesz całować ojczystą ziemię po powrocie.
- Nie jestem pewna – mruknęła. – To raj na ziemi. A tam jest życie.
- Myślę, że wszędzie będzie nam dobrze – pocałował ją w czubek nosa i podniósł się. Usiadł na kanapie, kładąc na swoich nogi Margo. Ani jednemu, ani drugiemu nie przeszkadzało to, że byli nadzy.
- Zjemy coś? Prawie skończyłam sałatkę – Gustav uśmiechnął się, potakując. Nim Margo zdążyła się podnieść z kanapy, połaskotał ją w stopę, a ona wybuchła perlistym śmiechem i uciekła w poszukiwaniu swojej sukienki. Kiedy na nią patrzył, wiedział, że gdziekolwiek się znajdą ich raj będzie z nimi. Tak, on Gustav Schäfer tak właśnie uważał. On największy realista w zespole. On – w końcu szczęśliwy – największy realista w zespole.
*

24. lipca 2014, Nowy Jork

W budynku było chłodno i ciemno. Zakratowane okno wpuszczało niewiele światła z ulicy. Amy stała obok kilku rozrzuconych gazet, pytająco spoglądając na Toma. Z rękoma splecionymi na piersi i tym podejrzliwym wyrazem twarzy, wyglądała jak dziesięciolatka. Kwiecista sukienka w stylu lat pięćdziesiątych-sześćdziesiątych, Tom nie znał się na tym, nie pomagała jej w ochłodzeniu wizerunku.
- Dlaczego tutaj weszliśmy, Tom? Czy to jest zgodne z prawem?
- Oczywiście, jesteś właścicielką tego lokalu, więc masz jak największe prawo, żeby tu być – odpowiedział, jak gdyby nigdy nic, a ona spojrzała na niego, jak na przybysza z innej planety.
- Chciałabym Tom, ale mówię serio. Nie chcę dziś wylądować na komisariacie. Mam randkę z Nealem – rozejrzała się po pomieszczeniu. Tom wiedział, że w wyobraźni już zagospodarowała ten lokal. Wiedział, bo kiedy przyszła pokazać mu to miejsce, to opowiadała mu o tym, co sobie wymarzyła. Amy była wspaniała i kiedy tak słuchał o jej planach, od razu wiedział, że musi pomóc jej nabyć to miejsce. Miał mało czasu, bo wieczorem wracał do Berlina, więc działał sprawnie. Amy rzuciła światło na jego życie w najciemniejszym momencie. Był wtedy na rozdrożu bliski podjęcia złej decyzji. Wyjazd do Nowego Jorku i poznanie Amy sprowadziły go na właściwe tory. Teraz już to wiedział. Znał swoje uczucia. Był bardzo wdzięczny Amy za to, że mu tak pomogła, więc on też chciał zafundować jej nowy start. Jeśli tylko mógł, a okazało się, że tak.
Lokal, który upatrzyła sobie Amy, został odebrany właścicielowi za długi. Przeszedł do domeny miejskiej i miał zostać wylicytowany. Stał pusty od kilku lat, gdyż wciąż nikt nie chciał go kupić. Tom musiał zapukać do kilku drzwi, nim udało mu się wynegocjować cenę. David znów okazał się pomocny, bo podał mu nazwisko prawnika, który zadbał o to, żeby nikt go nie oszukał. I tym oto sposobem kupił dla Amy jej wymarzony lokal za śmieszne pieniądze.
- Ja też mówię serio. Widziałem twoją twarz, kiedy opowiadałaś mi o tym, co zrobiłabyś, gdyby to miejsce było twoje. Odwiedziłem parę miejsce i kupiłem dla ciebie lokal, gdzie możesz zacząć spełniać marzenia – odparł, spoglądając na nią zupełnie poważnie. Amy straciła złudzenia co do tego, że żartował.
- Tom! – złapała się za głowę zupełnie niedowierzając. – W geście wdzięczności kupuje się bransoletkę, kolczyki albo książkę, a nie restaurację! Przecież to są ogromne pieniądze. Tom, czy ty się na pewno dobrze czujesz? Gdybym wiedziała, to nigdy bym ci na to nie pozwoliła!
- Wiem – uśmiechnął się. – Póki co, nie narzekam na brak pieniędzy, więc mogę sobie pozwalać na takie wydatki – podszedł do Amy, ujął ją za ręce i spojrzał jej w oczu. – Nie masz pojęcia, jak bardzo pomogłaś mi doprowadzić się do porządku. Gdyby nie ty, znów pewnie zrobiłbym coś głupiego. Dzięki tobie zrozumiałem, czego chcę i co jest dla mnie najważniejsze. Jesteś mądra i dobra, nie umiem pokazać ci mojej wdzięczności w inny sposób, więc wybrałem ten, na który mogę sobie pozwolić. Mam nadzieję, że za rok będę mógł już tutaj zjeść coś dobrego – ścisnął jej dłonie i popatrzył na nią z wdzięcznością.
- Tom – westchnęła i mocno się do niego przytuliła. – Dziękuję. Jesteś wspaniały i nie waż się w to wątpić. Nie będę żyć wiecznie, aby ci to powtarzać – zaśmiał się, a ona mu zawtórowała. Odsunęła się, wzdychając. Tom wyjął z kieszeni klucze, wziął rękę dziewczyny i położył je na jej otwartej dłoni.
- Z całego serca życzę ci, żeby to miejsce stało się najlepszym wegetariańskim lokalem w całym Nowym Jorku – zamknął jej dłoń i ucałował ją w czoło. – Prawnik, który pomógł mi załatwić wszystko, na dniach przywiezie ci dokumenty.
- Ja w to nie wierzę – powiedziała wpatrując się w klucze. – Sądziłam, że może za rok, dwa uda mi się dostać kredyt…
- Miejsce już ci nie ucieknie. Teraz musisz pomyśleć, jak je urządzić. Gdybyś miała problem z pieniędzmi, zawsze chętnie ci pomogę. We wszystkim – zapewnił.
- Jesteś… - westchnęła. – Jesteś cudowny, Tom i zasługujesz na wszystko, co najlepsze.
- Zmierzam po to – uśmiechnął się.
- Co masz na myśli? – spytała wchodząc do kolejnych pomieszczeń. Usunięcie wilgoci może być problemem, ale kiedy już ją zwalczy, to nie będzie potrzebowała ogromnych pieniędzy na odświeżenie ścian i podłóg. Pomieszczenia były brudne, ale w dobrym stanie. Tom podążał za nią. Zajrzała do toalety i od razu się wycofała. Tam będzie potrzebny szlauch.
- Scarlett – odparł krótko. Amy momentalnie zatrzymała się i skupiła na nim pełną uwagę. Tom nie potrzebował większej zachęty. – Ja ją kocham, Ams. Myślałem o tym bardzo długo. Bo wiesz, wydawało mi się, że może kocham jej wspomnienia, a nie ją, ale kiedy tańczyliśmy razem.. – uśmiechnął się, wzruszając ramionami. Wydawał się zawstydzony swoimi uczuciami. – Muszę o nią zawalczyć, tak jak powinienem wtedy.
- Mądry chłopiec – delikatnie poklepała go po policzku, posyłając Tomowi troskliwe spojrzenie. – Szkoda, że potrzebowałeś trzech lat, żeby na to wpaść, ale lepiej późno niż wcale.
- Kocham ją, cały czas kochałem, Amy. Dlatego nie umiałem znaleźć swojego miejsca, bo jest tylko i wyłącznie przy niej.
- Musimy to uczcić – odparła dziarsko. – Napiszę do Neala, żeby odebrał mnie spod twojego hotelu, a my zasługujemy na drinka o jakiejś dziwnej nazwie. Pozwolę ci wylosować – mrugnęła do niego i ruszyła przodem. Tom dogonił Amy i otworzył przed nią drzwi jej nowej restauracji. Tak jak ona otworzyła przed nim drzwi do jego nowego życia.

25. lipca 2014, Berlin

Nie kładł się. Odkąd wrócił, oglądał stare zdjęcia i filmy. Bill jeszcze nie wstał, więc miał trochę czasu, aby powspominać, aby pomyśleć i poukładać sobie wszystko w głowie. Miłość do Scarlett miał pod skórą przez całe te lata. W pewnym momencie przestał z nią walczyć i wmawiać sobie, że nic do niej nie czuł. Czekał, aż mienie, ale ona się nie kończyła. Mógł sypiać z niezliczoną liczbą kobiet, bawić się w dom z Leną, uciekać, szukać miejsc, gdzie znajdzie siebie, ale to wszystko na nic. Bo kochał Scarlett i jedyną sensowną rzeczą jaką widział w swoim życiu, było odzyskanie jej. Ta myśl wydała mu się całkiem kusząca. Mógłby zabierać ją na prawdziwe randki, mogliby zrobić wszystko we właściwej kolejności i jak należy. Sięgnął po kopertę ze zdjęciami ze ślubu Margo i Gustava. Nie musiał wertować, bo oglądał te fotografie jako pierwsze. Na wierzchu znajdowała się najważniejsza. Fotograf musiał zrobić je z ukrycia, ale to nie miało znaczenia, bo miał przed sobą najładniejsze zdjęcie, jakie widział w ciągu ostatnich lat. Obejmował Scarlett w talii, a ona delikatnie trzymając ręce na jego ramionach, spoglądała mu prosto w oczy, przechylając głowę w ten swój specyficzny sposób. Nawet oglądając zdjęcie czuł się, jakby rozjechał go autobus. Nawet na zdjęciu wyglądali, jakby świat się dla nich nie liczył. Czy może to sobie ubzdurał? Może chciał to widzieć? Może chciał mieć nadzieję, że ona czuła to samo? Wyjął wszystkie ramki, jakie miał i powkładał do nich zdjęcia jego i Scarlett, Scarlett w ciąży, Scarlett z Liamem, całej ich trójki i porozstawiał je tak, żeby mógł na nie patrzeć, kiedy będzie się rano budził. Spodobało mu się to. Siedział po środku swojego pokoju, otoczony setkami zdjęć. To z wesela ustawił na honorowym miejscu. Scarlett była na nim blondynką, więc mono kontrastowało z pozostałymi. Tak skupił się na swojej kompozycji, że nawet nie zauważył pojawienia się Billa.
- Tom? – zapytał, drapiąc się po brzuchu i ziewając rozdzierająco.
- Cześć – odpowiedział, przesuwając ramkę o jakieś trzy milimetry. Wtedy uznał, że stała jak należy.
- Co ty robisz? – zapytał, patrząc na kilkanaście zdjęć, na których dominowała Scarlett.
- Zwracam wszystko na właściwe miejsce – odparł, zbierając do pudełka pozostałe fotografie.
- Przez zastawienie pokoju zdjęciami Scarlett? – zmarszczył brwi. – Ja jeszcze śpię, mów po ludzku.
- Zamierzam walczyć o Scarlett – powiedział, jakby to była najbardziej oczywista rzecz pod słońcem. Nie, żeby Bill próbował mu to wbić do głowy przez ostatnie trzy lata. Nie, żeby starał się skłonić go do rozmowy z nią, racjonalnej oceny sytuacji. Wcale. Bill zrzucił z krzesła stertę ubrań Toma i klapnął na nie, patrząc na swojego bliźniaka jak na idiotę.
- Jaki ty jesteś głupi, debilu! – westchnął, drapiąc się po głowie. – Powiedz mi, czym ci truję dupę odkąd się rozeszliście? Przypomnij mi, bo nie pamiętam – zironizował. Tom obruszył się i dalej zbierał zdjęcia.
- Spadaj – mruknął. – Pojąłem to na weselu, okej? – zostawił wszystko i po raz kolejny wziął do rąk fotografię ze ślubu. – Już dawno przestałem się wypierać, że ją kocham, ale potrzebowałem czasu, żeby zrozumieć, że tylko z nią mogę być szczęśliwy. Scarlett jest kobietą mojego życia – uśmiechnął się, muskając opuszkiem miejsce, gdzie uchwycono jej twarz.
- Zawsze uważałem, że to mnie jest bliżej do Werterów, Romeów i tych wszystkich innych nieszczęśliwców, ale ty chłopie gonisz mistrza – wstał i zabrał Tomowi ramkę. – Wy razem jesteście tak śliczni i uroczy, że serio można się porzygać od tej ilości słodyczy, ale to nie zmienia faktu, że jesteście dla siebie stworzeni i ja ci to powtarzam od zawsze, zakuty łbie – Bill trzasnął Toma w ramię i delikatnie odłożył ramkę na krzesło. Wyszedł, bo się wkurzył. Nie wierzył, że jego rodzony brat mógł być tak doszczętnie głupi, że aż bolało. Od tego pechowego dnia, w którym rozstał ze się ze Scarlett, starał się mu uzmysłowić, że popełnił błąd, zostawiając ją i odchodząc z Leną. Starał się uświadomić mu, jaką krzywdę wyrządził zarówno jej, jak i sobie, ale on nie słuchał. A wystarczyło zamknąć ich w jednym pokoju. Wystarczyło zmusić ich, żeby spojrzeli sobie szczerze w oczy, przytulili się i gromada małych Kaulitzów byłaby murowana. Bill był zły na Toma, ale na siebie też. Przeoczył oczywistość. Wszyscy mogli być od dawna szczęśliwsi, bo wiedział, że jakby im się udało, to on też miałby więcej nadziei. Lepiej późno niż wcale, ale Bill nie był do końca pewien, jak jego brat zniesie fakt, że Scarlett mieszkała teraz z Fontainem. Euforia jego bliźniaka mogłaby nieco opaść. Uznając, że taką rozmowę lepiej przeprowadzić w pełnym stroju, ubrał się w szorty i podkoszulek. Umył zęby, dumając nad tym, jak najlepiej przekazać Tomowi wieści. Zaparzył kawę i wyszedł na balkon, żeby zapalić. Ktoś, kiedyś mówił o rzucaniu? Że też nie wpadł na to, żeby zamknąć ich razem w jakimś ciasnym i ciemnym pomieszczeniu. Wystarczyłoby parę godzin. Pogodzenie murowane. No, ale na najlepsze pomysły najtrudniej wpaść. Zwabiony zapachem dołączył do niego brat.
- Wiem, że gadaliśmy o tym nie raz – powiedział, odpalając papierosa. – Amy nie uczestniczyła w tym, była obiektywna i pomogła mi spojrzeć na całe moje życie uczuciowe trochę rozsądniej. A ja nie umiem ci powiedzieć, w którym momencie doznałem olśnienia. To się po prostu stało, a kiedy powiedziałem jej o tym w Nowym Jorku, to czułem, że to największa prawda na świecie – zaciągnął się, a Bill pokiwał głową. Popatrzył na bliźniaka i westchnął. Nie było sensu drążyć.
- Rozmawiałem ze Scarlett.
- I? – mruknął, wypuszczając dym.
- Dzwoniła, bo potrzebuje pomocy. Jedna z podopiecznych tego Domu Dziecka, do którego jeździła, potrzebuje transplantacji serca. I wiesz, zabieg kosztuje kupę kasy, a ona nie dożyje operacji z funduszu zdrowia. No i Scarlett wymyśliła koncert charytatywny. Pytała, czy weźmiemy w nim udział. Z miejsca się zgodziłem – Tom kiwnął głową. – Pytała też, czy oddamy coś na aukcję. Też się zgodziłem. No i zaproponowałem darowiznę, ale musimy pomyśleć, ile możemy wydać.
- Ona na pewno teraz potrzebuje pomocy – odparł, zaciągając się po raz ostatni. Zdusił niedopałek. Bill oczami wyobraźni widział trybiki pracujące w głowie jego bliźniaka. – Może, jeśli teraz delikatnie wkroczę do jej życia, ofiaruję swoją pomoc, to wiesz… - zerknął na brata, wzruszając ramionami. Bill nie chciał, żeby się za bardzo rozpędził w swoich planach. Lepiej uciąć temat u źródła.
- Fontaine u niej mieszka – wyparował, czekając na reakcję. Tom uniósł brwi i patrzył na niego z niedowierzaniem. Nie tego się spodziewał. Nie uwzględnił w swojej wizji tego, że Scarlett mogła pokochać kogoś innego. Nie po tym, jak na niego patrzyła i co mu mówiła. – No, chyba nie liczyłeś, że będzie czekała na ciebie do śmierci. Niewykluczone, że schrzaniłeś swoją szansę – powiedział dobitnie. Może za bardzo.
- Nie wierzę, że ona go kocha.
- Jakiś czas temu nie wierzyłeś, że cię z nim nie zdradziła – odparł, nie do końca myśląc, co mówił.
- Dzięki – mruknął, siadając na metalowym krześle stojącym w kącie balkonu.
- No, kurde, Tom. A co ty myślałeś? Scarlett jest piękna i dobra, a ty straciłeś na nią monopol. Są inni, którzy chcą ją uszczęśliwić. Nie wiem, co się działo między nią, a Felstonem, ale z Fontainem to raczej coś poważnego, więc lepiej się zdecyduj, bo jeszcze trochę, a ktoś sprzątnie ci ją sprzed nosa.
- Kurwa – mruknął, energicznie opierając się na krześle.
- No, trzeba było szukać olśnienia pół roku temu, a najlepiej to trzy – Tom spojrzał na niego wrogo. Bill postanowił spuścić z tonu. Był zły, ale może trochę zbyt obcesowo potraktował brata. Wystarczyło, że został ostro sprowadzony na ziemię. – No dobra – sapnął. – Wiem, że cierpiałeś. Wiem, że wszystko poszło nie tak jak powinno.  Wiem, że starałeś się ułożyć sobie życie. Może oboje potrzebowaliście tego czasu, żeby dojść do odpowiednich wniosków. Sam nie wiem… - załamał ręce. – Może Scarlett jest przytłoczona chorobą tej dziewczynki, a Fontaine nawinął się i skorzystał z okazji, ale fakty są takie, że to on jest z nią, kiedy szuka sponsorów i walczy o życie tej małej, a nie ty. Dlatego musisz spiąć dupkę i zabrać się do rzeczy, zanim pan model uklęknie przed nią z brylantem, a jestem pewien, że ona wtedy się zgodzi.
- Czemu? – Tom spojrzał na brata podejrzliwie.
- Bo kiedyś powiedziała mi, że swoją wielką miłość już przeżyła i każda kolejna będzie mniejsza.
- W takim razie muszę dowiedzieć się czegoś o niej i tym gogusiu – zamyślił się. – A co wiesz dziewczynce?
- Ma na imię Jessica i ma czternaście lat. Scarlett bardzo się do niej przywiązała od początku i jak tylko dowiedziała się o tym, w jakim jest stanie, zaczęła robić wszystko, żeby jej pomóc. Od dwóch dni stara się zorganizować ten koncert. Postawiła na nogi wszystkich swoich współpracowników. Gin wychodzi z siebie, żeby zyskać jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem. Organizuje spotkania i wiesz, kołuje jak najwięcej gwiazd. Wiem, że James Arthur zgodził się wystąpić za darmo, Katy Perry ma dać odpowiedź, bo w najbliższym czasie ma jakieś zobowiązania. Tak samo Linkin Park. Chester był zauroczony Scarlett, więc pewnie jej się uda. Nie wiem, kogo więcej chciała prosić. Powiedziała, że jeśli nie znajdzie się nikt, kto zechce jej pomóc, sprzeda mieszkanie, a wierz mi, że je uwielbia.
- Przekichane. Czternaście lat i wyrok śmierci – westchnął kręcąc głową, na chwilę skupiając się na nastolatce, a nie na sposobie wkupienia się w łaski Scarlett. – Dziś zadzwonię do Davida i każę mu uruchomić kontakty.
- Dobra myśl – Bill się uśmiechnął, widząc, jak Tom z załamanego przeistoczył się w zainteresowanego i gotowego do działania. – Chodźmy coś zjeść. Spałeś w ogóle? – starszy bliźniak zaprzeczył. W kuchni porwał plaster sera i zaczął szykować kanapki. Bill zajął się kawą, która zdążyła już wystygnąć, gdy w mieszkaniu rozległ się dźwięk domofonu.


Rainie miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi, kiedy zadzwoniła pod odpowiedni numer mieszkania. Julie udzieliła jej wszystkich niezbędnych informacji. Wiedziała, że Bill wciąż mieszkał w tym samym miejscu, że nie związał się z nikim, że wrócił do kraju. Więcej nie potrzebowała. Te wiadomości ułatwiły jej wejście na pokład samolotu. Sprawiły, że serce nie ściskało jej się tak mocno na myśl, że świadomie porzuciła swoje dobre życie. Candy nie posiadała się z radości, kiedy omawiały wszystkie szczegóły. Jednak była tylko trzynastolatką, a ona matką, która odpowiadała za nie obie. Skóra cierpła Rainie, gdy zastanawiała się, co zrobią, jeśli Bill nie będzie ich chciał. Kolejny lot, poszukiwanie hotelu, potem mieszkania, pracy, kolejny nowy początek. Rainie była już tym wszystkim zmęczona. Ich nieustająca ucieczka odebrała jej większość energii. Wciąż musiała skupiać się na tym, czy są bezpieczne, czy nic im nie groziło. Wciąż musiała zastanawiać się, co dalej, gdzie się podzieją, co zrobią, jak sobie poradzą. Podczas ostatniej rozmowy z Gregiem Armstrongiem dowiedziała się, że Shie już znał fakty, obiecał zadbać o nie i monitorować zagrożenie Gertrude Frommer, ale nawet on nie był wszechmocny. Bo ta sprawa została zamknięta, dowody przeanalizowane, a winowajca odkryty. Wprawdzie matka Hansa spoczywała dwa metry pod ziemią, ale przecież nigdy nic nie wiadomo… Od momentu, gdy zrezygnowała z programu ochrony świadków, była tak naprawdę zdana sama na siebie. Chyba nie do końca pojmowała jeszcze powagę tego faktu. Na razie najważniejszą rzeczą w jej nowym życiu było to, czy Bill otworzy jej drzwi. Oczekiwanie, aż ktoś podniesie słuchawkę ciągnęło się w nieskończoność. Candy obserwowała ją uważnie, jakby bała się, że za chwilę zemdleje. Chwyciła ją za rękę.
- On tam jest, mamo. Czuję to – uśmiechnęła się i w tej samej chwili ktoś odebrał domofon.
- Tak? – słysząc jego głos, poczuła, jak ugięły się pod nią nogi. Zapomniała, jak się oddycha, jak się mówi, jak się żyje. Wydał z siebie jedynie pomruk brzmiący jak ‘tak’, a ona prawie zemdlała. – Halo?
- B-bill? – nie wierzyła, że to się działo naprawdę. Było jej słabo i naprawdę nie mogła oddychać. Rozmawiała z nim. Po tylu długich miesiącach stała pod jego domem i za chwilę mogła go zobaczyć. Serce waliło jej jak młotem, z trudem utrzymywała się na nogach. Jej wielka ucieczka wreszcie dobiegła końca. – To ja, Rainie – powiedziała łamiącym się głosem.
- I ja! – Candy pisnęła do słuchawki, w której zaległa cisza. Przeraziła się, że może nie był tam sam. Może miał u siebie jakąś kobietę, a ona im przeszkodziła. A co jeśli Julie nie miała pełnych informacji? Może powinna jednak zadzwonić do Toma? Może nie wygadałby się? A może powinna przestać kombinować i robić ze swojego powrotu jakąś farsę, tylko zadzwonić do niego i spytać, czy chciał je widzieć? Teraz było już na to wszystko za późno.
- Rainie? – szepnął drżącym głosem. – To naprawdę ty?
- Chyba tak – powiedziała równie niepewnie.
- Wchodźcie! – wykrzyknął. – Już otwieram – drżącą ręką odłożyła słuchawkę i zerknęła na Candy, która wydawała się równie przejęta, choć na jej ustach gościł szeroki uśmiech.
- Chodź, mamo. Chodź – powiedziała, popychając bramkę. Ukłoniła się strażnikowi i dziarsko ruszyła chodnikiem. Na plecach miała swój ulubiony zielony plecak, a za sobą ciągnęła różową walizkę we fioletowe motylki. Jej córka nie ustawała, kiedy były już prawie u celu. A ona pozwalała emocjom zawładnąć sobą. Odetchnęła i ruszyła za nią. Nogi miała jak z waty, choć rwała się do niego. Strach, ten przeklęty strach. Candy cały czas zerkała na nią badawczo, kiedy wjeżdżały na właściwe piętro. – Jesteśmy w domu, mamo. W końcu – powiedziała, kiedy winda stanęła. Rainie mogłaby przysiąc, że jej córka zaraz się rozpłacze, ale nie. Candy zagryzła policzek i wyszła na korytarz. Nie poszła pierwsza, nieco dłużej niż powinna poprawiała uchwyt walizki, czekając aż mama ruszy przodem. A Rainie czuła, jak wszystkie wnętrzności zawijały jej się w supeł. Myślała, że zemdleje, gdy drzwi mieszkania otworzyły się i wypadł z nich Bill. A za nim Tom. Stanął jak wryty, patrząc na nią jak na jakąś istotę nierzeczywistą. Stał i patrzył, a Rainie nie mogła się nadziwić, jaki on był wspaniały. Zdjęcia ani trochę nie oddawały jego piękna. Bo Bill nie był po prostu przystojny, czy męski. On był piękny. Ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Dzieliły ich trzy metry, a ona nie potrafiła ich pokonać. Bała się, że nie podobała mu się już. Zaczęła zastanawiać się, czy wybrała odpowiedni strój. Było lato, więc założyła jeansowe szorty, płaskie sandały i bawełnianą koszulkę. Włosy związała w kucyk. Nigdy jej takiej nie widział, więc miała cichą nadzieję, że mu się choć trochę spodoba, ale sekundy mijały, a on tak stał i patrzył, a jej serce umierało z niepewności.
- Rainie – szepnął z namaszczeniem i zamknął ją w swoich ramionach. Zniknęły dzielące ich metry, zniknął upływający czas. Znalazła się tam, gdzie od zawsze było jej miejsce. Przytulił ją tak mocno, że brakowało jej tchu, ale to nie miało znaczenia. Przytuliła go równie mocno, a jego zapach i dotyk odurzyły ją. Były tak intensywne, znane, ale nowe. Nawet nie spostrzegła, kiedy zaczęła zalewać się łzami. Wszystkie niepewności zniknęły, bo teraz poczuła to, co przed chwilą powiedziała Candy – były w domu. Nie wiedziała, jak długo łkała w jego ramionach. Czy to była minuta, czy pól godziny. W pewnej chwili poczuła, jak Candy do niech dołączyła. Miała swoją miłość przy sobie. Miała córkę i Billa. Wiedziała, że nie musi już nigdzie jechać. Wiedziała, że znalazła się na swoim miejscu. Nie zamienili, ani słowa, ale kiedy w końcu odsunęła się od niego, a ich spojrzenia się spotkały, po prostu wiedziała. Uśmiechnęła się.
- Cześć, jestem Rainie – szepnęła. – A to moja córka Candy – dodała obejmując dziewczynkę. – Jesteśmy przejazdem i pomyślałyśmy, że wpadniemy w odwiedziny.
- Po moim trupie – odparł, uśmiechając się szeroko. – Już was nigdzie nie wypuszczę – przytulił je znów.
- Miałam rację – Candy spojrzała na mamę.
- Z czym? – zapytała, odgarniając włosy z twarzy córki.
- Wróciłyśmy do domu – spojrzała na Billa, który w odpowiedzi mocno ją uściskał i zostawiła ich na rzecz Toma, który przyglądał się powitaniu z progu mieszkania. Rainie usłyszała tylko terkot kółek walizki córki i głos Toma, jak mówił do Candy, że chyba się w niej zakocha, bo zabrała urodę wszystkim Amerykankom. Jej córka parsknęła śmiechem i stwierdziła, że chyba się nie wyspał, bo gada głupoty. Słysząc to była już zupełnie spokojna. Candy zachowywała się, jakby wyjechały tylko na kilka dni, a nie całe lata i z góry zakładała, że nic się nie zmieniło, dzięki czemu jej obawy były trochę mniejsze. Do mieszkania weszła, jak do siebie, a wobec Toma nie miała żadnego skrępowania. Zupełnie, jak kiedyś. Zupełnie, jakby nic się nie zmieniło. Nie rozmawiały o tym, ale Candy pielęgnowała w sobie każde wspomnienie ludzi, których tak kochała i przechowywała je na dzień, w którym w końcu znów się spotkają. Wówczas nie chciała odbierać jej złudzeń, ale teraz widziała, że to był jej sposób na przetrwanie. Wiara w to, że wrócą. I wróciły. Bill przyglądał się. Badał każdy centymetr jej twarzy. Uśmiechnęła się.
- Nic się nie zmieniłam.
- Nieprawda, jesteś sto razy piękniejsza, niż zapamiętałem – poczuła jak się czerwieni i pokręciła głową. Objęła go rękoma w pasie i odwzajemniła jego lustrujące spojrzenie.
- Marzyłam o tej chwili każdego dnia, ale jednocześnie bałam się jej najbardziej w świecie.
- Marzyłem o tej chwili każdego dnia i bałem się, że nigdy nie nastąpi. Jak to możliwe, że wróciłyście? – zapytał, gładząc jej włosy i szyję. Jakby sprawdzał, czy była tam naprawdę.
- To długa historia, ale jesteśmy już bezpieczne. To matka Hansa chciała nas skrzywdzić. Teraz już nie żyje. Zrezygnowałam z programu ochrony świadków i rzuciłam wszystko, żeby do ciebie wrócić.
- To najlepsza decyzja, jaką mogłaś podjąć – uśmiechnął się czule, dotykając jej policzka. – Chodźmy do domu. Właśnie mieliśmy jeść śniadanie – objął Rainie ramieniem i zabrał jej walizkę. Weszli do mieszkania, a kiedy zamykał drzwi, czuł, że właśnie wrócił z dalekiej podróży. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo