27 października 2016

A w ich oczach wciąż był ten blask…


- Chciałbym to mieć przez całe życie.
- Będziesz miał - podpowiedziała mu druga strona jego natury. - Będziesz. Masz teraz a teraz jest całym twoim życiem. Nie ma nic poza teraz. Z pewnością nie ma wczoraj, a nie ma też jutra. Ileż ci trzeba przeżyć lat, ażebyś to zrozumiał? Jest tylko teraz, a jeżeli teraz jest ledwie dwoma dniami, to te dwa dni są twoim życiem i wszystko w nich będzie w odpowiedniej proporcji. Tak przeżywa się życie w ciągu dwóch dni. Jeżeli przestaniesz narzekać i żądać tego, czego nigdy nie dostaniesz, możesz je przeżyć dobrze. Dobrego życia nie mierzy się biblijną miarą.
Ernest Hemingway, Komu bije dzwon.

~.~

- Mama znów jest w trasie! Doskonale pamiętam, jak czternaście lat temu siedziałyśmy w twoim mieszkaniu, podziwiałam zdjęcie Marilyn Monore i rozmawiałyśmy na temat ślubu, płyty i zmian w twoim życiu. Dziś, wprawdzie znajdujemy się w Arenie O2, ale temat naszej rozmowy będzie podobny. Nie masz pojęcia, jaka jestem podekscytowana tym, co tutaj wydarzy się za kilka godzin. Scarlett O’Connor wraca w wielkim stylu. Kiedy udzieliłaś pierwszego wywiadu dla Rolling Stone, który zapowiadał zmiany i nowości, miałam mieszane uczucia. Twój zamysł wydał się fenomenalny, ale od ostatniej trasy koncertowej było ciebie niewiele. Dwa albumy, promocja umiarkowana, kilka występów i wywiadów. Przypominałaś o sobie w The Voice, ale w branży mówiło się już, że Scarlett O’Connor minęła i proszę. Twój fenomen rozbłysnął na nowo. Fantastyczny singiel, teledysk, a nich kolejne, wywiady, wystąpienia i gale. Pojawiłaś się równie niespodziewanie, jak zniknęłaś. Jak się z tym czujesz?

Scarlett: Smutna Marilyn wisi w moim domowym studiu i bardzo mnie inspiruje. Minęło już sporo czasu od ostatniego tournée, więc czuję, jakby to był pierwszy raz. Każdy koncert jest jak ten pierwszy. Nowi ludzie, nowe emocje, wszystko może się zdarzyć, ale towarzyszy temu nowy rodzaj emocji, bo pierwszy raz wracam po tak długim czasie.  To niemal epoka w przemyśle muzycznym, ale mam nadzieję, że moi fani dojrzeli razem ze mną, bo nie wracam do punktu, w którym skończyłam. Jestem czternaście lat dalej i mam nadzieję, że się uda. Mam nadzieję, że wciąż udaje mi się trafić do ludzi. Do tych, którzy znali mnie wcześniej i też do tych, którzy dopiero mnie poznają

~ Gustav ~

Przed koncertami zawsze najlepszy był ten czas kilka godzin przed. Scena i instrumentu już znajdowały się na swoich miejscach, ale nikt jeszcze się nie spieszył i prace płynęły w swobodnym tempie. Przygotowywał perkusję, ale głównie siedział sobie na swoim miejscu, bo było mu tam zwyczajnie dobrze. Trochę wspominał, trochę dumał o swoim życiu, trochę rozważał o przyszłości. Wszystko było na swoim miejscu. Adam miał czternaście lat, trochę zaczynał się buntować, więc Gustav starał się poświęcać mu jak najwięcej czasu. Uczył go gry na perkusji już ponad dwa lata i Adam był w tym naprawdę dobry. Miał słuch i zmysł muzyczny, no i mógł wyładować trochę energii. Rosalie była rezolutną jedenastolatką. To taki wiek, gdy już nie zachowywała się jak dziecko, a jeszcze nie jak nastolatka. Dzieci zdecydowanie za szybko dojrzewały. Rosie lubiła matematykę. Chodziła na dodatkowe lekcje, które wydawały się dla niej za proste. Potęga jej umysłu trochę przerażała Gustava. Margo była lepsza z matmy. Rosie chodziła też na taniec, więc i ona mogła dzięki temu upuścić trochę energii. A Margo na dniach miała otworzyć swoją kolejną wystawę. Przed kilkoma laty na dobre wróciła do malowania i w pełni się w tym realizowała. On miał swoje puby, czy jak bardziej fachowo się nazywały – kluby muzyczne. Podobało mu się prowadzenie takich miejsc. Słuchał młodych kapel i solowych artystów, którzy potrzebowali miejsca, żeby się pokazać, a potem oddawał im swoją scenę. No chyba, że ktoś był naprawdę kiepski. Zainspirowało go Vanilientraum. Kupił je, kiedy Karl chciał przejść na emeryturę, a jego córka nie planowała przejść interesu. Odnowił klub, ale scena pozostała ta sama. Zaczęło się od otwartego mikrofonu w czwartki, a potem pojawiało się coraz więcej chętnych, klub był coraz bardziej popularny, więc otworzył następny i tak jakoś poszło, że miał ich pięć. W tym jeden w Hamburgu i jeden w Magdeburgu.
Ta trasa ze Scarlett to taka wisienka na torcie. Miał czterdzieści jeden lat. Od sześciu nie był w trasie. Czasem brakowało mu adrenaliny, jaką dawały koncerty halowe, ale był pewien, że skończyli we właściwym momencie. Czekało go dziesięć koncertów na trasie Scarlett: Berlin, Paryż, Barcelona, Rzym, Łódź, Nowy Jork, Chicago, Nashville, Portland, Houston i Los Angeles. To była świetna perspektywa, ale na chwilę, potem wracał do swojego życia i to jego recepta na szczęście. Bo jego szczęście nosiło trzy imiona: Margarett, Rosalie i Adam. Po Caroline myślał, że już nic go nie czekało. Wtedy poznał Margo i okazało się, że dostał absolutne wszystko. Więcej niż śmiałby marzyć.
Z zamyślenia wyrwał go śmiech Adama, który żartował o czymś z Georgiem. Chłopiec podszedł do niego, robiąc wielkie oczy na wszystko, co zobaczył. To był jego pierwszy raz na takiej hali, na takim koncercie.
- Jak ci się to podoba? – zagadnął syna, który wszedł na podest dla perkusji i przyglądał się hali z tej perspektywy.
- Myślę, że mi się podoba. Może jak będę dużo ćwiczył, to kiedyś będę grał na takiej hali?
- Chcesz? – wskazał na swoje miejsce, jednocześnie wstając. Nastolatek nie potrzebował lepszej zachęty. Zajął miejsce i chwycił pałeczki, obracając je między palcami. Gustav zszedł z podestu, a potem ze sceny. Stanął mniej więcej w połowie płyty i dał znać synowi. Adam zaczął wybijać rytm, który wszyscy obecni znali aż za dobrze. Słysząc pierwsze bębny z Durch den Monsun, patrząc na kręconą czuprynę syna i córkę wybiegającą zza kotar, a za nią roześmianą Margo, Gustav nie mógłby więcej sobie wymarzyć.

~.~

- Czy nagrywanie „Masterpiece” bardzo różniło się od pracy nad „Saved”?

Scarlett: Zdecydowanie. Każdy materiał jest inny. Każda piosenka ulepiona jest z innych emocji i doświadczeń. Poprzednio byłam uskrzydlona wolnością, szczęściem i miłością. Nagrałam płytę w kilka miesięcy. To była ekspresowa praca, wszystko szło po mojej myśli. Natomiast teraz jestem mamą szóstki niezwykle aktywnych, radosnych i żywiołowych dzieci, więc praca nad albumem była zupełnie inna. Kradłam godziny, kiedy dzieci były z babciami, z nianią albo w szkole. Jeśli byłam w stanie, to nagrywałam nocami. Dlatego kompletowanie piosenek, przygotowania i nagrania trwały ostatnie cztery lata z okładem. Jestem bardzo związana z każdym słowem i dźwiękiem, mam nadzieję, że moi fani też to poczują, bo w każdej minucie pracy nas muzyką towarzyszyła mi jedna myśl… 

- Złap mnie, gdy upadam i ochroń mnie przede mną.


~ Bill ~

Krążył po scenie, łapiąc głębokie oddechy. Od bardzo dawna tak się nie denerwował.
To zupełnie inny stres, niż ten przed wystawieniem kolekcji. Inny od tego, który czuł, gdy chłopcy szli do szkoły. Inny niż ten, gdy dowiedział się, że Candy opuszcza dom i zamierza zamieszkać z narzeczonym.
Podobny do tego, który czuł drugiego lipca dwa tysiące piątego przed ich pierwszym festiwalowym koncertem w Saksonii. Nie sądził, że poczuje jeszcze kiedyś ten specyficzny rodzaj ekscytacji przemieszanej z przerażeniem. Ten koncert miał być inny. Pierwszy i jedyny taki. Zaczynali od Durch den Monsun, żadnego wielkiego wejścia. Ten wybór zasugerowała Scarlett. To piosenka, która wyniosła ich na szczyt i dzięki niej, ona ich pokochała. Jej zdaniem to od tej piosenki wszystko się zaczęło: ich sukces, jej wiara w marzenia. Dla Billa to sentymentalna podróż, a kiedy usłyszał, że oprócz nich na scenie będzie tylko czarna świeczka, to zrobiło mu się jakoś tak mokro w oczach.
Był odpowiedzialny za ubiór swój, Scarlett i całego zespołu. Nie miało być żadnych wymyślnych strojów. Ona lubiła minimalizm, a on wyrósł z błyskotek. Najbardziej podobał mu zestaw otwierający. Czarne, skórzane spodnie i czarna koszula. On miał ją po prostu wyciągniętą na wierzch i niezapiętą do połowy, a Scarlett zawiązaną nad spodniami. W jej zestawie nie mogło zabraknąć jej ukochanych louboutinów. Sądził, że będą wyglądać świetnie. Podczas ostatnich przymiarek, wspominał czasy, gdy ją poznał. Też nosiła tylko czerń. Wydawało się, że była taka sama. Śmiała się, posyłała te swoje spojrzenia i przekrzywiała głowę, ale jednak czas upłynął. Miał świadomość własnych pierwszych zmarszczek, ale gdy dostrzegł je u Scarlett, to jakby… zdziwił się. Ona w jego oczach cały czas pozostawała tą dziarską, butną dziewczyną, która tak szaleńczo kochała jego brata. Sześć ciąż pozostawiło ślad w jej ciele. Była bardziej zaokrąglona i nie mogła pozbyć się kilku dodatkowych kilogramów. A gdy się śmiała, dostrzegał wokół jej oczu siateczkę zmarszczek. Uświadomił sobie, że jego szwagierka była już dojrzałą kobietą. On sam tak bardzo dorósł. Te wszystkie lata szczęśliwe i bolesne, ale przede wszystkim wspaniałe, odcisnęły na nim swój ślad. Miał taki czas, kiedy wątpił w słuszność decyzji o zakończeniu kariery. Nosiło go, targały nim emocje i miewał chwile, kiedy tęsknił za sceną i graniem na żywo. To wprowadziło wielki zamęt w jego życiu. Miał wszystko, o czym marzył będąc u szczytu kariery – Rainie. Ich synowie rośli zdrowo, Candy odnosiła sukcesy, a on uciekał. Na szczęście niedługo. Tom znalazł dla niego lekarstwo. Choć sam tego nie potrzebował, zmobilizował chłopaków do częstszych prób, do częstszych występów w pubach Gustava. Od czasu do czasu tworzył, zamykał się w studiu w domu brata i powoli odnalazł spokój. Nie tylko dzięki pomocy Toma, ale przede wszystkim dzięki Rainie. Znała go bezbłędnie i doskonale wiedziała, co go trapiło. Ofiarowała mu cierpliwość i przestrzeń, w której mógł zastanowić się, o co mu tak właściwie chodziło. O nią. To Rainie była odpowiedzią na każde pytanie. I przestało go nosić. Przed około rokiem, Scarlett zaproponowała mu wspólną trasę koncertową. Nim się zgodził, przedyskutował to z żoną. To była dla niego podróż w przeszłość i skok do przyszłości. Bo choć chciał zakończyć już swoją wielką karierę na dobre, to potrzebował zapewnienia, że to naprawdę się dokonało. Podczas tego roku ciężkiej pracy uświadomił sobie, że miło było wrócić do tego całego medialnego szumu, ale tylko na chwilę. Potem wracał do siebie. Do domu. Wprawdzie miał zagrać ze Scarlett całą część europejską i pięć koncertów w Ameryce, wprawdzie sam miał wykonać cztery piosenki, w tym Rette mich przy akompaniamencie Toma i DDM ze Scarlett, to i tak czuł się jak przed autorskim tournée.
Próbował rozśpiewać się przez kilka minut, nim w jego garderobie pojawiła się Rainie. Miała na sobie granatową sukienkę w kwiaty i była wiosną jego serca. Jej też czas nie oszczędził, nie mogła pozostać tą dziewczyną, którą poznał przed laty, ale i tak była dla niego najpiękniejsza. Nie nosiła makijażu, a jej miodowe oczy błyszczały radośnie. Posłała mu szeroki uśmiech i zarzuciwszy ramiona na szyję, pocałowała.
- Sprzedałam chłopców Davidowi – wyjaśniła, nim zdążył spytać. – Pomyślałam, że przyda ci się wsparcie.
- Znasz mnie – uśmiechnął się, kładąc ręce na talii i plecach żony.
- Chyba jeszcze nigdy nie było tu tak rodzinnie. Wszędzie kręcą się dzieci. Tom grał na scenie z Nell, a Lily i Hannah przeganiały się po płycie. Nicole zniknęła w garderobie mamy, a nasi chłopcy wysłuchują jak zaczarowani historii, które wciska im David. Widziałam, jak Adam grał na perkusji, a Rosie urządziła pokaz taneczny. Max był trochę onieśmielony tym wszystkim i zasnął, więc jest razem z Christiną i bliźniakami. Nico z siostrami i Basią dotrą później. Listingów też nie ma. Każdy podśpiewuje, ekipa ma wyjątkowy luz i wszystko jest takie, jakby dzisiejszy występ nie był stresującym otwarciem trasy, ale występem w gronie rodziny – opowiadała zadowolona.
- Bo tak jest. Nasza muzyczna rodzina zgromadziła się po latach. Scarlett ma swoich muzyków i dziewczyny z chórków. Kiedy tylko poszła fama o tym, że wraca na scenę, każdy się z tego cieszył. Ta dziewczyna to fenomen. Sadie podobno zrezygnowała z pracy u Arainy, żeby wziąć udział w tournée.
- Fajnie jest być tego częścią – dodała. – Denerwujesz się?
- Bardzo – zaśmiał się nerwowo. – Chcę, żeby to zapisało się gdzieś w historii, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi. Wiem, że zrobiłem swoje, ale mam nieodparte wrażenie, że to jest ważny moment. Scarlett nagrała dwa wybitne albumy; Blackheart i Masterpiece. Trzy pozostałe były na bardzo dobrym poziomie. Przed trzydziestką była już legendą i jestem pewien, że za parę lat zrobią o niej film. Ten krążek ma coś z wielkości, jest taki… ponad wszystkim, co zostało dotąd zrobione. Może to kwestia dojrzałości w jej głosie, może to czas, który włożyła w stworzenie tej płyty, ale czuję, że to co się teraz dzieje jest ponadczasowe. My, jako zespół, nie mieliśmy tego i nie czuję się przez to niespełniony, ale biorę udział w czymś naprawdę wielkim i chcę zrobić to na poziomie.
- Może nie odnieśliście takiego sukcesu, jak Scarlett, ale byliście pierwszym niemieckim zespołem, który odniósł taki sukces. Wiem, że byli też inni, ale to wy przetarliście ścieżkę. To wy dawaliście nadzieję tysiącom zagubionych nastolatków i choć nie dostaniesz za to gwiazdy w alei sław, to jestem pewna, że masz coś równie wspaniałego i nie będziesz zapomniany, bo każdy komu pomogło choć jedno słowo z piosenek Tokio Hotel, będzie miał was w sercu.
- To chyba dobre podsumowanie – odparł, po czym pocałował Rainie w czoło. Podszedł do stolika z przekąskami. Wsypał do ust garść skittlesów i popił je spritem. – Myślę, że wszystko dobrze pójdzie, ale stres jest nieunikniony. – Kręcił się przez moment po pomieszczeniu, aż wreszcie zatrzymał się i spojrzał na żonę z uśmiechem. – Muzyka ma sens tylko z tobą, Rainie. Bez ciebie to nie miałoby znaczenia, ani nie dawałoby mi satysfakcji – powiedział, co ją zupełnie rozmiękczyło. Westchnęła poruszona tym nagłym wyznaniem i zbliżyła się do Billa. Popatrzyła mu w oczy, odsunęła z czoła kilka jasnych kosmyków i pogładziła szorstki policzek ocieniony trzydniowym zarostem. To było jej szczęśliwe zakończenie. Ten mężczyzna z całą gamą jego zalet i wad.
- Całe szczęście, że nigdzie się nie ruszam.

~.~

- Odkąd zakończyłaś promocję „Masterpiece” poświęciłaś się rodzinie. Wprawdzie dostaliśmy trochę nowej muzyki, pojawiałaś się też w telewizji i niekiedy występowałaś na żywo. Jednak przez cały czas podkreślałaś, że przede wszystkim jesteś żoną i mamą, a dopiero potem artystką. Nie ukrywam, że podziwiam twoje oddanie macierzyństwu, taka zmiana priorytetów nie mogła być łatwa. W dodatku jesteście rodziną, na którą tak miło się patrzy. David wyrósł na fantastycznego młodego mężczyznę, wasze córeczki pięknieją, a najmłodsze bliźnięta rosną jak na drożdżach. Z boku twoje życie wygląda, jak wyjęte z bajki, to wspaniałe i niespotykane wśród osób cieszących się sławą.
Scarlett: Zanim zrobiło się tak pięknie i słodko, przeszliśmy z Tomem bardzo krętą i wyboistą drogę. To, jak jest teraz, to efekt naszej ciężkiej pracy. Miłość jest piękna i uskrzydlająca, to fundament w naszej rodzinie, ale zbudowanie murów, to podejmowanie codziennych, może banalnych decyzji, które definiują nas jako małżonków i rodziców. Nie przeczę, jestem teraz przeszczęśliwa. To naprawdę dobry czas, bo jak słusznie zauważyłaś zmiana priorytetów nie była łatwa. Zanim urodziłam Nell, podróżowaliśmy, graliśmy na całym świecie, braliśmy z życia pełnymi garściami, a później osiedliśmy i choć staraliśmy się, żeby ta zmiana w życiu przeszła płynnie, to nie obyło się bez tęsknoty. Kiedy byłam na szczycie – tęskniłam za byciem mamą, a kiedy zajmowałam się dziećmi – marzył mi się powrót na scenę. To chyba całkiem naturalne, ale nie zmieniłabym niczego, nie zdecydowałabym inaczej. Bycie artystką spełnia mnie, jako człowieka. Bycie matką i żoną spełnia mnie jako kobietę. To się uzupełnia i równoważy. Jednak pomimo całej mojej miłości do muzyki, rodzina już zawsze będzie na pierwszym miejscu. Jestem dumna z Jessici i Davida, wyrośli na wspaniałych ludzi. Jess stawia pierwsze kroki jako psycholog dziecięcy, a David skończył licencjat z dziennikarstwa, a za rok skończy sport na specjalności trenerskiej. Nasze młodsze córeczki są bardzo żywiołowymi dziećmi, potrafią dokazywać, ale jednocześnie uczą się dobrze, rozwijają i są dla siebie wspaniałymi siostrami. Jeśli chodzi o maluchy, to muszę przyznać, że mają złoty medal w brojeniu. Muszę mieć oczy wkoło głowy, bo ich wyobraźnia nie ma granic, ale to jest wspaniałe. Najwspanialsze.
- Nie raz podkreślałaś, że David jest dla ciebie jak syn i że traktujesz go na równi z córkami, ale po latach pojawił się Leo, czy jest waszym pupilkiem?
Scarlett: Po dziewięciu latach wychowywania dziewczynek, Leo był dla nas bardzo fascynujący. Podobnie, jak jego więź z Milą. Tom i Bill wiedzą, co łączy tą dwójkę, ale dla mnie to nieodgadnione, jak blisko są ze sobą. Zadziwia mnie to za każdym razem. Kiedy Mila się źle czuje, Leo też jest niespokojny. Kiedy Leo się czegoś przestraszy, Mila zaczyna kwilić i wołać go, nawet jeśli jest w osobnym pokoju. Jednak pomimo tej zażyłości staramy się podkreślać indywidualność każdego z dzieci i uczymy ich samodzielności.

~.~

Lea zmogła ilość wrażeń. Był zachwycony ogromem hali, na wszystko patrzył z otwartą buzią. Wprawdzie nie bardzo miał czas na sprawdzenie instrumentów, ale fascynacja w oczach synka była warta każdego opóźnienia. Krążył z nim przez chwilę po zakamarkach obiektu, zajrzał do Billa i Gustava, u którego znajdowało się całe przedszkole. W końcu poszedł do swojej garderoby, żeby położyć tam chłopca. Zastał tam Scarlett, która trzymała na kolanach Milę i podawała jej ciastko. Mila miała jasne włosy i oczy Scarlett, ale w jego kolorze. Była zaskakującą mieszanką. Uwielbiała warkocze, które były zaskakujące długie i mocne jak na czterolatkę. Teraz wyglądały na nieco sfatygowane, ale jeśli brać pod uwagę przebiegnięte przez Millie kilometry, to nic nie powinno go dziwić. Zapisał w pamięci ten widok. Scarlett przytulała ich córeczkę, kołysząc ją lekko. Słuchała jej i cierpliwie odpowiadała na jej pytanie, jakby to była najważniejsza rzecz w jej życiu. Poświęcała jej całą swoją uwagę, odgarniała z zaróżowionych policzków kosmyki i wydawała się zupełnie szczęśliwa z miejsca, w którym się znajdowała. Taka była Scarlett. To czyniło ją najlepszą żoną i mamą. Poprawił zsuwającą się głowę synka na swoim ramieniu. Zbliżył się i usiadł na kanapie obok nich.
- Mamusiu, a czy jak ty będziesz śpiewać, to będzie cię słychać na końcu tej wielkiej hali? – zapytała między kolejnymi kęsami. Wciąż sepleniła, ale mówiła tak dużo, że Tom był pewien, że ta wada zniknie ekspresowo. Scarlett odgarnęła jej kosmyki z buzi i schowała je za uszy. Dziewczynka była zupełnie zgrzana i zmęczona.
- Od tego mamy mikrofony i głośniki. Są ze sobą połączone i umieszczone w takich miejscach, żeby każdy dobrze słyszał – odpowiedziała spokojnie, choć do koncertu zostało tylko kilka godzin. Scarlett wydawała się w ogóle nie denerwować. Ułożył synka na skórzanej kanapie i nakrył go pieluszką.
- Masz ochotę na soczek? – zapytał, a córeczka przytaknęła. – Wyglądasz jakbyś zmieniała się w pomidora – umieścił słomkę w otworze i podał napój, przy czym połaskotał ją po brzuchu. Zachichotała i zabrała się za picie. – Leo zasnął, nim obeszliśmy całą halę. Za dużo wrażeń. – Scarlett popatrzyła na synka i uśmiechnęła się czule. Ich maluch był kropka w kropkę podobny do jej taty. Miał intensywnie niebieskie oczy, jak Scarlett, a co z tym idzie także Nico i czarne jak smoła mocne i kręcone włosy, a do tego jasną cerę. Był zupełnie niepodobny do sióstr i nikt nie powiedziałby, że był bliźniakiem Mili, bo wyglądali zupełnie inaczej. Może rysy mieli podobne, ale to wciąż się zmieniało.
- Dawno skończyłaś rozmawiać z dziennikarką? – zagadnął, siadając obok Scarlett. Jeszcze się nie przygotowała do występu. Miała jeden z ulubionych T-shirtów i spodenki. Lubił ją taką, na próbie dała konkretnie czadu. Po DDM od razu przechodzili do Highway to hell, miał tam swoje solo, a potem I want it all i Life starts now. Bill śpiewał z nią tylko HTH, a potem schodził ze sceny, żeby się przygotować. Miał swoje pięć minut po coverach, a Tom razem z nim. W tym czasie przygotowywała się Scarlett, żeby wykonać resztę show ze swoimi utworami. On oczywiście cały czas towarzyszył jej z gitarą. Ich zupełnie wspólny występ miał być z tuż przed bisem. Jeśli wszystko uda się tak, jak planowali, to będzie naprawdę dobre tournée. Wprawdzie to Billowi bardziej brakowało życia w trasie, niż jemu i miał kilka słabszych momentów, ale Tom też trochę tęsknił. Pracował z muzyką cały czas, otaczała go każdego dnia, grali w garażu i w pubach. Wystarczyło mu to. Nie miał niedosytu, ale w momencie, gdy rozpoczęły się próby, poczuł znów żywą muzykę. planowanie i cała ta wrzawa, przypomniał sobie te wszystkie emocje i bardzo się rozochocił na te kilka miesięcy w drodze. To było bardzo trudne logistycznie. Musieli zorganizować nauczanie dla dziewczynek, bo przecież nie mogły zostać w domu, komfort i wygodę dla nich, bo ostatnie czego chcieli to tułaczka. Miała być to dla nich przygoda i swojego rodzaju lekcja. Bał się tego jako rodzic i był bardzo podekscytowany jako muzyk.
- Jakieś pół godziny temu i zaraz potem spotkałam tą oto damę – odpowiedziała przytulając córkę.
- Mamusiu? A czy mu będziemy mogły być pod sceną? – zapytała wysiorbując resztkę soku. Wpatrywała się w mamę swoimi ogromnymi oczami w kolorze mlecznej czekolady i bardzo ciężko było jej odmówić.
- Niestety jesteście na to za małe. Będziecie razem z Christiną i ciociami w pokoju multimedialnym, z wielkim telewizorem i tam będziecie nas widzieć.
- Szkoda – sapnęła. – Tam byłoby fajnie.
- Podczas następnej trasy już na pewno pójdziecie na trybuny – zaproponowała, dla Mili to najwyraźniej był niedługi okres czasu, bo bardzo jej się ta wizja spodobała. Zeskoczyła z kolan mamy i podeszła do sofy, na której spał Leo, a w zasadzie budził się Leo. Położyła się obok, na wznak, tak samo jak on. Nic nie mówiła, nawet na niego nie patrzyła. Po prostu byli obok. Takie momenty były bardzo rozczulające.
- Dziewczynki robią imprezę u Gustava – zagadnął, przysiadając się bliżej. – A jak się ma moja dziewczyna? – zapytał, obejmując Scarlett ramieniem. Przytuliła się i oparła głowę na jego ramieniu.
- Twoja dziewczyna wraca na scenę i jest tym mocno przejęta.
- Pamiętam dzień, w którym pierwszy raz stanęłaś na wielkiej scenie. Musieliśmy udawać, że się nie znamy, więc patrzyłem, jak wkraczasz do tego świata sama i byłaś wspaniała. Zawładnęłaś sceną, jakby to było twoje miejsce, jakbyś się tam urodziła. Wtedy myślałem, że cię tracę, ale teraz myślę, że wtedy miałem ciebie w pełni, bo będąc na scenie, stawałaś się kompletna. I teraz też tak myślę, wróciwszy do muzyki przestałaś dzielić się na pół. Nie jesteś już Scarlett-mamą i Scarlett-artystką. Nie dzielisz się też na żonę, kobietę, siostrę, czy córkę. Jesteś w pełni Scarlett. Zrozumiałem to niedawno, kiedy zobaczyłem cię w całym tym ferworze. Przybyło ci obowiązków, a wydajesz się unosić nad ziemią – uśmiechnął się, sięgając po jej dłoń i ucałował jej wnętrze. Milczała przez chwilę. Chyba zaskoczył ją tymi słowami.
- Tak, czy siak, zawsze wybiorę ciebie. Wybiorę nas. – Odpowiedziała po chwili, spoglądając Tomowi w oczy. Uśmiechała się lekko i to też udzieliło się jemu. Pamiętała. Nauczyli się wiele i byli najlepszym przykładem na to, że posiadanie dużej rodziny nie wykluczało realizacji pasji i spełniania marzeń. Byli najlepszym dowodem na to, że można. Miłość wystarczała, żeby mieć siłę do codziennej pracy, do codziennych wyborów i bycia. Byli dowodem na to, że jeśli się bardzo wierzy to najlepsze teraz trwa zawsze.

~.~

- Odnośnie indywidualności. Czy wasze dzieci wykazują już jakieś zdolności? Z takimi genami każde z nich powinno być geniuszem!
Scarlett: Nie naciskamy. Obserwujemy, pozwalamy im sprawdzać i poznawać różne dziedziny. Nell całkiem nieźle gra na gitarze, ale nie traktuje tego bardzo poważnie. Lubi spędzać w ten sposób czas z tatą. Nicole ma w sobie coś z artystki, uwielbia się przebierać, wymyśla przedstawienia i śpiewa piosenki z bajek. Ma całkiem dobry głos, ale ma dopiero dwanaście lat i zdążyła już przejść przez fascynację nauczycielstwem, pielęgniarstwem i cukiernictwem. Kto wie? Może zostanie biologiem? Hannah fantastycznie tańczy. Tak jak z urody i charakteru przypomina Liv, to jeśli chodzi o talent, ma go zdecydowanie po moich rodzicach. Początkowo chodziła tylko na współczesny, a od września zapisaliśmy ją na balet, bo to było dla niej za mało. Jest do tego stworzona, ale sama zdecyduje, czy poświęci temu życie. Lily pięknie śpiewa, ale na chwilę obecną chce być prymuską. Czytała już jako czterolatka, jest zafascynowana nauką i szkołą. Bliźnięta w przyszłym miesiącu skończą cztery lata, więc ciężko powiedzieć, czy wykazują jakieś zdolności. Są radośni i wszędzie ich pełno. Bycie mamą takiej gromadki, to nie lada wyzwanie, ale nie zamieniłabym tego na nic.

~ Georg ~

Ten dzień nie do końca układał się tak, jakby sobie życzył. Z samego rana w jednym z klubów pękła rura i zalało część pomieszczeń. Musiał zająć się organizacją naprawy, bo to była jego działka. Zawsze sam doglądał spraw remontowych. Dochodziła czternasta, a musiał jeszcze wziąć prysznic i coś zjeść. Na szczęście nie był gwiazdą wieczoru. Dosyć energicznie wszedł do kuchni i zdziwił się widząc Saoirse czytającą przy stole. Nieodłącznie towarzyszyła jej malinowa herbata. Siedziała w swojej ulubionej pozycji: opierała stopy na siedzisku, maksymalnie podkurczała nogi i opierała na nich brodę. Dziwił się, że nie bolało jej wszystko, ale od małego lubiła splatać się w supełki.
- Co tam? – zagadnął, atakując lodówkę. – Nie jesteś w hali?
- Czekam na mamę – mruknęła, kiedy przewracała stronę. Nie wyglądała na podekscytowaną. – Pojedziemy razem i będę mogła robić zdjęcia! – dopiero to wykrzesało z niej energię. Uśmiechnęła się szeroko. – Mama nie pozwoli mi wejść na płytę, ale będę mogła fotografować za sceną.
- To będą najlepsze zdjęcia, ale pamiętaj, żeby uchwycić mój lepszy profil – mrugnął do niej, a Saoirse tylko przewróciła oczami. Szkoła wujaszka Billa. – No co? Jesteś córką swojej matki. – Stwierdził oczywistość, bo Saoirse odziedziczyła talent po swojej mamie. Nijak miała się do muzyki, ale zdjęcia robiła fenomenalne. Była bardziej podobna do Liv, niż obie chciałyby przyznać.  
- Tato? – zagadnęła, gdy usiadł naprzeciw ze swoją naszpikowaną proteinami kanapką. – Czy ty jesteś szczęśliwy? – zamknęła książkę i zupełnie poważnie skupiła na nim całą swoją uwagę skumulowaną w jej soczyście zielonych oczach. Georg zdziwił się tym pytaniem. Saoirse przeszła szybko i gwałtownie okres swojego nastoletniego buntu, za miesiąc z okładem miała stać się pełnoletnia. Dawno nie pytała o takie rzeczy, coś musiało być na rzeczy. Zmrużył oczy, łypiąc na nią trochę podejrzliwie.
- Jestem – opowiedział bez namysłu, przeżuł do końca i popił sokiem. – Wszystko jest tak, jak chciałem. Twoja mama jest moją żoną, a ty wyrosłaś na świetną, młodą kobietę. Zarabiam dzięki pasji, a po godzinach zajmuję się muzyką. Nawet nie zastanawiam się, czy jestem szczęśliwy, bo to się po prostu dzieje, ani razu nawet nie pomyślałem, że mogłoby być inaczej. Dlaczego o to pytasz akurat dziś? – zainteresował się. Wgryzł się w swój pełnoziarnisty chleb.
- Czytam Na wschód od Edenu i myślałam sobie o naszej rodzinie. Jesteśmy pokręceni – stwierdziła, wzruszając ramionami.
- To chyba czyni nas takimi fajnymi – odpowiedział już trochę swobodniej.
- A co zrobiłbyś inaczej? – zagadnęła znów, obracała przy tym kubek w dłoniach. Jej postawa też była tylko pozornie wyluzowana. Jednak chodziło o coś. Liv była lepsza w wykrywaniu drugiego dna i odgadywaniu nastrojów ich córki.
- Nic – odparł z uśmiechem. – Wszystko, co się zdarzyło, nauczyło mnie czegoś o życiu i o mnie samym, też ukierunkowało na to, kim powinien być, kim jestem dziś, kim będę stawał się jutro. Jakkolwiek filozoficznie to brzmi.
- A dzieci? – drążyła. – Macie tylko mnie, a ty kochasz dzieci, a mama ich nie chciała. Nie jesteś zawiedziony?
- Sisi – westchnął. – Miłość to kompromisy, być może ja godziłem się na nie trochę częściej, ale to nie zmienia faktu, że jestem szczęśliwy tak, jak jest. Twoja mama ma za sobą trudną przeszłość, bardzo długo godziła się ze sobą, a ja byłem u jej boku. Wiem, z czym walczyła. To jest kobieta mojego życia, moja największa i jedyna miłość. Z czymś takim się nie dyskutuje. Uwielbiam być twoim ojcem, choć nie raz dałaś nam w kość – uśmiechnął się pobłażliwie, a Saoirse znów wywróciła oczami, ale nie zdołała ukryć rumieńców. – Dlatego po wielu rozmowach i kłótniach doszliśmy do porozumienia. Nie chciałem, żeby twoja mama robiła coś wbrew sobie, bo ją kocham i bardziej niż swojego, chcę jej szczęścia. I ty też jesteś naszym szczęściem, nie myśl sobie. – Dawno nie rozmyślał na ten temat. Ułożyli wszystko między sobą. On zrezygnował z powiększenia rodziny, a Liv trochę bardziej osiadła w miejscu. To działało przez wiele lat i cieszył się z tego. Saoirse poruszyła wrażliwą strunę i pojął, że wszystko, co jej powiedział było prawdą. Nie tylko stawał w obronie Liv, ale naprawdę tak czuł. Był szczęśliwy.
- Okej – westchnęła. – Mama i ciocia są takie różne. Niby siostry, a ogień i woda.
- Wolałabyś mieć piątkę rodzeństwa? – zapytał, robiąc wielkie oczy w udawanym przerażeniu.
- Kiedyś może tak, ale teraz jest mi dobrze. Nikt mi nie kradnie ciuchów, ani nie potykam się o śmierdzące skarpety – mruknęła z szelmowskim uśmiechem. Georg dokończył kanapkę, śmiejąc się pod nosem.
- Cieszę się, bo wbrew twoim wszelkim obawom, jestem bardzo szczęśliwy. Myślę, że twoja mama też, bo ona też się wiele nauczyła i bardzo, bardzo zmieniła się przez te lata. Poznałem ją, kiedy była w twoim wieku, zupełnie szalona i niepokorna.
- A teraz niby się to zmieniło? – zapytała, na co oboje się roześmiali. W tej samej chwili drzwi cicho trzasnęły, co oznaczało powrót Liv. Na odchodne Georg poczochrał córce włosy, na co opędziła się, jęcząc: tatoooooo! Po tych wyznaniach bardzo spieszyło mu się do jego ukochanej żony. Czuł, jakby przytulenie jej, to było wszystko na czym potrzebował się skupić. Spotkał ją w połowie drogi, czyli w salonie. Wydawała się roztargniona. Rzuciła torebkę na najbliższy fotel i poprawiła dzianinową, sportową sukienkę. Okulary też cisnęła na pierwszy lepszy mebel. Georg objął ją pytającym spojrzeniem. Kiedy nic nie mówiła, pocałował ją krótko w usta i ujął za barki.
- Cześć, skarbie? – mruknął trochę zbity z tropu. Liv uśmiechnęła się i przytuliła się do niego. Odwzajemnił uścisk i przytrzymał ją w swoich ramionach. Wtuliła się mocno i trwała tak dłuższą chwilę. – Liv? – zagadnął czule. Nie wiedział, że mieli widownię. Saoirse zainteresowało dziwne zachowanie mamy. Stała oparta o framugę w wejściu do kuchni i przysłuchiwała się wszystkiemu.
- Za chwilę kończę czterdziestkę – powiedziała w końcu.
- To fakt, ale wydawało mi się, że nie przejmujesz się tym za bardzo – przypomniał jej na wypadek, gdyby nagle zaczęła troszczyć się o czwórkę z przodu.
- Saoirse jest prawie pełnoletnia – odparła znów, cały czas wtulona w niego. Trochę się zaniepokoił.
- To też racja, robimy wielką rodzinną imprezę.
- A ja jestem w ciąży – wypaliła, odsuwając się od niego. Choć nie był pewien, czy dobrze zrobiła, bo trochę ugięły się pod nim nogi. Saoirse chyba zadławiła się jedzeniem, ale to gdzieś mu umknęło, bo poczuł się, jakby jednocześnie ktoś przyłożył mu w głowę i podciął nogi. Wszystko mu umknęło, bo prędzej spodziewałby się, że Liv wyskoczy z pomysłem przeprowadzki do Kambodży albo adopcją jakiś pingwinów afrykańskich z zagrożonego lęgu. Patrzył na Liv Hannah Listing, jego żonę od czterech lat, matkę jego córki od osiemnastu i miłość jego życia od dwudziestu dwóch. – Dziewiąty tydzień – dodała wzruszona. Oczy miała trochę zaszklone i przygryzała dolną wargę. Patrzył na Liv Hannah Listing, matkę jego dziecka od dziewięciu tygodni. Nie była załamana. Nie złościła się. nie pomstowała. Wyglądała na poruszoną? Wzruszoną? Liv. Nosiła. Jego. Dziecko. Miał czterdzieści trzy lata, a Liv nosiła jego dziecko. Przestąpił z nogi na nogę, zerknął na Saoirse, która opanowała atak kaszlu i siedziała zszokowana na podłodze, a potem popatrzył znów na Liv. Na miłość swojego życia.
- Nie jesteś zła? – zagadnął.
- Chyba jestem trochę szczęśliwa – szepnęła, niepewnie spoglądając mu w oczy, a Georg przytulił ją mocno do siebie i roześmiał się w głos. Był naprawdę szczęśliwym człowiekiem.

~.~
- Nie byłabym sobą, gdybym nie spytała o Toma. Wasza historia to prawdziwe love story: trudny początek, sielanka, później dramatyczne rozstanie, próby rozpoczęcia nowego życia, aż wreszcie wielki powrót, na który czekali chyba wszyscy wasi fani. Jesteście uwielbiani. Zdetronizowaliście wszystkie inne pary i to trwa od lat. Dlatego muszę spytać, czy pomimo upływu lat dalej jest między wami tak wspaniale?
Scarlett: Jest nawet lepiej. Przekonaliśmy się, że sama miłość nie wystarczy, nawet najsilniejsza. Dlatego, gdy dostaliśmy drugą szansę, postanowiliśmy dobrze ją wykorzystać. To była nasza decyzja i podejmujemy ją codziennie od szesnastu lat. Wybieramy siebie każdego dnia, wybieramy naszą miłość, naszą rodzinę, nasze życie. Nie zawsze jest łatwo, ale zawsze warto. Nie chodzimy spać skłóceni, omawiamy każdy problem, każdy temat. Zbudowaliśmy nasze życie na silnych podstawach miłości, łapiemy się podczas każdego upadku i ochraniamy się wzajemnie. Miłość i Tom to dla mnie synonimy. Tom to moje teraz i moje zawsze, moje wciąż.

~ Tom i Scarlett ~

Scarlett zamknęła lodówkę i z ulgą napiła się mrożonej herbaty. Do koncertu została godzina. Wszystko było gotowe: instrumenty, obsługa i fani też. Wyszła do nich dwukrotnie. To był naprawdę dobry dzień. Czuła się kompletna, właściwa i na swoim miejscu. Tom miał rację. Dzięki powrotowi do muzyki znów stała się całością. Oparła się o blat i zdziwiła się, widząc Davida wkraczającego do pokoju socjalnego.
- Co tam? – zagadnął stając przy niej. – Gotowa?
- Już bardziej się nie da – odpowiedziała z uśmiechem. – U ciebie wszystko okej? Twoi przyjaciele mają dobre miejsca?
- Tak, tak – rzucił, strzelając oczami po szarej wykładzinie. – Scarlett? – zapytał, spoglądając niepewnie i trochę ze wstydem, to nie pasowało do niego zupełnie. Nie umiał zebrać słów, więc sięgnął do kieszeni beżowych spodenek i wyjął z nich pudełeczko. Otworzył je i zobaczyła złoty pierścionek z pięknym szmaragdem w koronie z białych kamieni. Nie tego się spodziewała. – Nie zrobię tego dziś. Może nawet nie za pół roku – wyjaśnił szybko, a Scarlett zupełnie nie rozumiała, co chciał jej przekazać. Byli sobie bliscy, nie raz udzielała mu rad, mieli świetny kontakt. Traktowała go, jak własnego, ale to ją zszokowało. – Sam nie wiem, dlaczego go zabrałem ze sobą. Kupiłem go, jak byłem wiosną w Paryżu z tatą i Billem. Zobaczyłem go i pomyślałem o Basi. Dopiero wróciliśmy do siebie i jestem zupełnie skołowany – wyznał. Teraz zrozumiała. David wyjechał na wymianę podczas drugiego roku studiów. Miał okazję szkolić się w świetnym zespole i podjęli decyzję o rozłące, a potem Basia pojechała na staż do Glasgow. Nie wytrzymali próby czasu i odległości. Spotkali się ponownie przed rokiem i David znów stał się Davidem, wróciło mu życie.
- Wdałeś się w ojca, gdy kochasz to całym sercem i do szaleństwa – podjęła ostrożnie. – Jestem pewna, że serce powie ci, co zrobić i w jakim momencie. Basia to cudowna dziewczyna i kocha ciebie równie mocno, jak ty ją.
- Od razu wiedziałaś, że tata jest właśnie tym jedynym? – zapytał, wciąż lustrując podłogę.
- Może nie pierwszego dnia, ale całkiem szybko. Takie rzeczy po prostu się czuje. To taka sama świadomość, jak to, że nazywasz się David Kaulitz. Czy czujesz Basię, jak swoją skórę, jak swoje oczy i swoje serce? Czy Basia jest jak rytm twojego serca, jak myśli układające się w głowie? To całkiem proste, gdy posłuchasz siebie – powiedziała wyciągając przed siebie dłoń. Na serdecznym palcu połyskiwała obrączka i pierścionek zaręczynowy. To jedyna biżuterii, którą miała na sobie zawsze. No i połowę serduszka na łańcuszku.
- Tym jest tata? – uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Tym i wszystkim, co mogłabym kiedykolwiek chcieć – potwierdziła.
- Basia jest wszystkim, czego mi brakowało, czego potrzebowałem i o czym marzę – wyznał, a jego policzki lekko się zaróżowiły. Wzruszyło ją zaufanie, którym David ją obdarzył.
- W takim razie Basia jest twoim wszystkim – uśmiechnęła się ciepło. – Trzymaj ją mocno, a na pierścionek przyjdzie moment. Może jutro, a może i za rok. Miłość to pierwszy krok i ważne, żebyście zbudowali siebie na silnych podstawach. To tak naprawdę zatrzyma was razem już na zawsze.
- Spanikowałem, bo dziś kiedy ją zobaczyłem… - pokręcił głową, jakby zawstydził się swoich myśli. Uśmiechnął się głupkowato, ale ona rozumiała. Zerknął na nią w końcu. Był wysoki jak Tom, wysportowany i piękny. Była z niego dumna, bo przede wszystkim dorósł, jako mądry mężczyzna. – Dzięki Scarlett, jesteś jedyną osobą, której mogłem go pokazać, która zrozumie.
- Dziękuję, że do mnie przyszedłeś – odpowiedziała. Nie było uścisków, ani łez, żadnych wylewnych, dramatycznych scen. Bo to był David, jej syn, który nie nazywał jej mamą, bo to byli oni – miłość dający w czynach. Scarlett dopiła swoją herbatę, a David zaczął opowiadać o tym, co fani przygotowali przed halą. Po prostu rozmawiali, jak każdego dnia, a on ściskał w dłoniach satynowe pudełeczko skrywające kluczyk do jego serca.


Życie nie mogłoby być lepsze – ostatnio często przemykało jej to przez myśl. Dzieci w przerwach przekrzykiwały się, żeby pokazać, jak bardzo im się podobało. Ciężko było nad nimi zapanować. Ściskały Scarlett, uwieszały się i wychwalały. Arena była wypełniona do ostatniego miejsca. Oprócz dopingu pociech, jej imię skandowało kilkanaście tysięcy ludzi. To więcej niż dobre otwarcie trasy. To spełnienie najskrytszych marzeń. To najprawdziwsze przemiennie snu w rzeczywistość. Jednak najważniejszy fan stał cały czas po jej prawej stronie. Najczęściej z ukochanym Gibsonem.
To mogło wydawać się technicznie niemożliwe, ale nie wychwyciła żadnego fałszywego dźwięku. Ona sama na powrót stała się melodią, pięknym dźwiękiem. Płynęła po pięciolinii, a serce rosło jej i rosło. Istniały jednak szczęśliwe zakończenia.
Jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co zmieniło się w jej życiu od dnia, w którym poznała Toma, to… chyba nie istniała skala, która byłaby w stanie pomieścić ogrom przeżyć, wzlotów i upadków. To, co działo się każdego dnia było zupełnie szalone, ale jednego była pewna – Toma. Nie było łatwo jej kochać, a on robił to każdego dnia. Pozostawał sobą i czynił ją najszczęśliwszą kobietą na niebie i ziemi. Był dla niej w najbardziej oczywisty sposób, towarzyszył jej w codziennych trudach, wspierał i akceptował. Zburzył mury, którymi była otoczona i wspólnie zbudowali nowe. Znaleźli coś, czego inni szukają całe życie albo nie znajdują wcale. Już dawno przestali być zagubionym Księciem i małą Księżniczką. Byli Scarlett i Tomem – małżonkami, przyjaciółmi, partnerami, kochankami, ze sobą i dla siebie. Byli dwunastką w skali od jednego do dziesięciu. Dla siebie. Codziennie chciała być lepsza, zmieniać się i rozwijać, żeby móc to ofiarować jemu. Była szczęściarą. Scarlett czuła się największą szczęściarą na świecie. Gdy wspominała ten listopadowy wieczór, który rozpoczął lepszą część jej życia, aż trudno było jej uwierzyć, że to było tak dawno. Ten dzień, ten listopad, ten początek.
Jeszcze tylko kilka chwil dzieliło ich od wspólnego występu. Był wyjątkowy. Miała na sobie sukienkę podobną do tej ulubionej Toma – długą, czarną na cienkich ramiączkach, z rozcięciem sięgającym połowy uda. Czekała na swojego męża, który odprowadził do opiekunki uciekinierkę Hannę. Tancerze wykonywali romantyczny układ, który zapowiadał spokojniejszą część koncertu.
Niespodziewanie poczuła na swojej talii dotyk dłoni, które tak dobrze znała. Owionął ją znajomy zapach wody kolońskiej i jego samego. Tom przytulił się do Scarlett i musnął ustami jej skroń.
- Wyglądasz pięknie, Maleńka – mruknął jej wprost do ucha, a Scarlett mimo woli, mimo upływu lat, mimo tysięcy razy, gdy to słyszała, zaczerwieniła się. Poczuła przyjemne ciepło rozchodzące się od jej serca.
- Dla ciebie – odpowiedziała, zerkając na niego bokiem. Tom skorzystał z okazji i krótko ją pocałował. – Myślałam sobie o nas – wyznała. Otaczały ich tysiące ludzi, w tym ich najbliżsi, dzieci, ale to była taka chwila, w której nie liczyło się nic poza czekoladowymi oczami, czule patrzącymi w jej własne. – To chyba przez ten wywiad. Wspominałam nasz początek i wszystko, co przeszliśmy, a teraz tu jesteśmy. Po tych wszystkich latach kocham cię tak samo, jak na samym początku. Jestem szalona z tej miłości. Ty zawsze jesteś obok i łapiesz mnie i chronisz, nawet przed mną. To nie jest łatwe, ale ty jesteś. Jestem szczęśliwa i kocham cię tak bardzo – uśmiechnęła się i dotknęła dłonią jego policzka. Tom cały czas wpatrywał się w nią, jakby była jedyna. Bo była. Tak jak i on był jedyny. Nie istniało inne wyjaśnienie.
- Lubię refleksyjną ciebie. Każdego dnia będę cię łapał, bo ty jesteś dla mnie i będę cię chronił, bo ty troszczysz się o mnie. Chętnie będę cię o tym zapewniał każdego dnia, bo chociaż mamy osiem powodów, do miłości, to nie istnieje jedyny. Miłość po prostu jest, zawsze mamy tylko ją, zawsze mamy tylko teraz. Ona zakorzeniła się w nas do tego stopnia, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Rozrasta się silna. My jesteśmy silni tą miłością, bo decydujemy się na nią w każdej sekundzie i gdybyś miała jakieś wątpliwości… - uśmiechnął się czule, muskając opuszkiem jej usta i pocałował je znów. – Kocham cię bardzo, bardzo, bardzo - zapewnił z czułością, zahaczając palcem o łańcuszek na jej szyi, na którym wciąż wisiało srebrna połowa serduszka. To była ich pierwsza obrączka. 
- Scarlett i Tom – usłyszeli za sobą. Wciąż objęci zwrócili się do techników trzymających jej mikrofon i jego gitarę. Skinęli oboje i przygotowali się do występu. Zerkali na siebie cały czas i uśmiechali się. Bo tak działało szczęście. I miłość. Bo byli w tym razem. Bo wypowiedziano już wszystkie słowa o ich miłości. Bo ich historia została opowiedziana. Bo zdarzyła się i działa się. Tom przysiadł obok Scarlett i otaczał ich mrok. Dało się wyczuć napięcie towarzyszące tej krótkiej chwili tuż przed rozpoczęciem piosenki. Popatrzył na nią i po prostu wiedział, że znajdowali się w swoim miejscu i czasie. Wszystkie tryby trafiły w punkt. Czas płynął spokojnie, sekunda po sekundzie. Udało się. Wszystko się udało. On też wracał do zdarzeń sprzed lat. Wszystko zaczęło się od tego, że dostrzegła w nim człowieka. Znalazła go, zobaczyła, kim był naprawdę, a nie kogo w nim widziano. Dlatego starał się codziennie od tego pierwszego wieczoru. Ona jedna widziała go całego, prawdziwego, a mimo tego pokochała go. Była jego ratunkiem. To dzięki niej już nie upadał, ale twardo stał na ziemi, bo chciał być człowiekiem, którego w nim zobaczyła. Bo chociaż zmieniało się wszystko, oni dla siebie byli stałą, tą jedną pewną sprawą. Wiedział, że nie mógł trafić lepiej. Jego życie nie mogłoby ułożyć się inaczej i niczego by nie zmienił, ani jednego dnia, by nie oddał. Bo wszystko się, tak jak powinno. Teraz to wiedział, bo wszystko działo się po coś. Patrzył na przepełnioną halę wyczekującą występu, a oni zerkali na siebie, jak beztroscy zakochani, którzy dopiero poznali co to miłość. Był tak bardzo szczęśliwy – na scenie, z ukochaną i bliskimi. Miał wszystko, czego nie miał wtedy. Miał wszystko, więcej niż mógłby wymarzyć. Ich historia działa się, ich życie działo się i to wszystko było prawdą, najprawdziwszą.
- Fang mich, wen ich falle und bewahr mich vor mir – wyszeptała, nim zaczęła śpiewać, a w ich oczach był blask. T e n blask, który nadawała im tylko miłość.  


K O N I E C


~ . ~ 

Pisząc to podsumowanie, a może lepiej zabrzmiałoby: refleksję, słucham sobie Change. Może niekoniecznie pasuje do sytuacji. Lepsze byłoby coś w stylu Time to say goodbye ;)
Już od dawna zastanawiam się, co powinnam powiedzieć, kiedy padnie ostatnie słowo w tej historii. Naprawdę nie wiem, bo za każdym razem emocje biorą nade mną górę. Serio, bardzo ciężko jest podsumować osiem lat czegoś tak niesamowitego. Dlatego, gdybym miała znaleźć jedno słowo opisujące ten czas, całego Prinza, to byłoby właśnie słowo; zmiana. Od 25.10.2008 roku zmieniło się wszystko. Wtedy nie sądziłam, że to możliwe, ale decyzja o upublicznieniu tej historii była znamienną dla mojego życia. Nie tylko dlatego, że cale moje dorosłe życie to Prinz. Głównie dlatego, że dzięki tworzeniu tej historii zmieniłam się; uleczyłam rany, dojrzałam, okrzepłam i uwierzyłam. Prinz to zmiana ku lepszemu. Bywało różnie, prawda? Bardzo pasuje tu fragment tej piosenki: waiting for the day, when hate is lost and love is found. Bo dziś jest właśnie taki wieczór, kiedy wszystkie cienie znikają i zostają tylko blaski. Jestem szczęśliwa. W epilogu to chyba najczęściej padające zdanie: jestem szczęśliwa. I dumna. Prinz to moje ukochane dziecko i trochę czuję się tak, jakbym wypuszczała je w świat i pozwalała na samodzielność, gdzieś poza mną i moją kontrolą. To wspaniałe, że udało mi się stworzyć coś, co budzi takie piękne uczucia, ale choć niczego bym nie zmieniła, ani jedno słowa, ani jednego dnia, ale to cieszę się, że dobrnęliśmy do końca. To już czas wielki, żebym poszła dalej. Ich historia została opowiedziana. Czas na kolejne. Czas na coś nowego.
No, ale nie byłam w tym sama. Bez was, to by mi nie wyszło. Owszem, napisałabym Prinza. Może byłby krótszy, może trochę inny, ale musiałam to napisać. Musiałam ich napisać. A z wami było mi o wiele milej. Wiem, że nie łatwo było czekać na kolejne notki. Tak, jak na początku publikowałam wzorowo, co około dwa tygodnie, tak pod koniec to wyglądało już zgoła inaczej. Dlatego moje pierwsze dziękuję, to d z i ę k u j ę za wasze czekanie, za waszą cierpliwość.
8 lat to szmat czasu, więc naturalnym jest, że niewiele z was, które towarzyszyłyście mi od samego początku, jest ze mną dziś. Każdemu, kto wytrwał (lub przetrwał) ten czas – również dziękuję. Muszę przyznać, że to fajna podróż, warta przebycia, ale niełatwa, więc moja wdzięczność dla każdego, kto ją przebył, jest ogromna.
Są też osoby, które pojawiły się na blogu po roku, po trzech, a nawet po siedmiu – dziękuję wam za poświęcenie czasu dla mojej opowieści.
Przede wszystkim d z i ę k u j ę  k a ż d e j  z was, która była, kto czytała, kto zostawiała słowo i dawała wsparcie. Bez tego nie zaistniałabym, blog by upadł. Pisanie dla siebie daje satysfakcję do pewnego momentu, później pojawia się potrzeba dzielenia się swoją twórczością, dlatego dziękuję za tą możliwość. Dziękuję, że chcieliście poznać tą historię i rozmawiać o niej, oceniać i krytykować ją.

Mam wrażenie, że te słowa są za małe, żeby pokazać, co naprawdę czuję i co chciałabym wam przekazać. Każda z was, każdy komentarz i konstruktywna krytyka to mój prywatny Pulltzerowy Nobel ;)
Chciałabym przekazać słowa każdej z osobna, ale wówczas moje podziękowania ciągnęłyby się w nieskończoność. Jednak są osoby, które wspierają nie tylko moją twórczość literacką, ale są przede wszystkim bliskie mojemu sercu. Bez ich wsparcia ta historia nie byłaby taką, jaka jest. Ja skończyłabym marnie ;)
            Agata, bycie moją przyjaciółką, to nie jest najłatwiejsze zadanie, ale nigdy nie przestanę dziękować losowi, że postawił cię na mojej drodze.
            Rabbit, wiem, że Jarek jest the one and only, ale cieszę się, że skusiłaś się też na mojego Toma. Poznanie ciebie to jedna z moich ulubionych spraw, które wydarzyły się dzięki Prinzowi.
            I wreszcie…Katalin.
            Nie będę się rozwodzić nad tym, jak bardzo jestem ci wdzięczna za te godziny rozmów, rozwiewanie moich wątpliwości, sprowadzanie na ziemię i to twoje mądre oko dla moich czasem niemądrych pomysłów. Jesteś wspaniała i wiem, że gdyby blogi miały Dyrektorów Artystycznych, Kreatywnych, Twórczych, czy jakichkolwiek, to ty byłabyś Dyrektorem wszystkich Dyrektorów.
            Dziękuję.

Powtarzam się, ale… te osiem lat to była dla mnie wspaniała podróż literacko-życiowa. Wiele zyskałam, trochę straciłam, ale przede wszystkim mnóstwo się nauczyłam, spełniłam się i zrealizowałam swoje marzenie i już podsumowując – d z i ę k u j ę  każdej z was, która miała w tym swój udział.
Idealna w tym miejscu będzie sentencja Winstona Churchilla, którą kilka razy przytaczałam w Prinzu:

To nie jest ko­niec, to na­wet nie jest początek końca, to do­piero ko­niec początku.

Nie mówię: żegnajcie, ale do zobaczenia, bo za kilka tygodni pojawi się tutaj link do mojego nowego opowiadania. Odpocznę trochę, wywietrzę mózg, dopracuję pomysł i dam Wam znać, co z tego wyszło. Jeśli będziecie miały ochotę poczytać coś mojego w innej odsłonie, niż FFTH, to już teraz serdecznie was zapraszam.

29 września 2016

131. Żaden dzień się nie powtórzy, nie ma dwóch podobnych nocy, dwóch tych samych pocałunków, dwóch jednakich spojrzeń w oczy.

Tytuł: Wisława Szymborska
Nic dwa razy

25. października 2026

Deszcz zacinał, dudniąc w szyby. Samo spojrzenie za okno przyprawiało o dreszcze. Jesień przyszła szybko i była bardzo dżdżysta. Dzieci były nieznośne, a żadna ilość kawy nie mogła przemóc senności. Najlepszy czas na zapadnięcie w sen zimowy. Rainie z radością odpłynęłaby do krainy Morfeusza, gdyby nie jazgot dobiegający z pokoju chłopców. Oczywiście każdy z nich posiadał własny, ale woleli spać razem, więc w jednym bawili się, a w drugim spali. Dźwięki dobiegały z tego drugiego. Ospale pokonała schody, mając nadzieję, że dodatkowa minuta nie spowoduje rozlewu krwi. Gotowa na ślady brutalnej walki, zastała swoich słodkich, blondwłosych chłopców po środku pokoju, obkładających się pięściami, tarzających, ciągnących i szarpiących w najróżniejszych kombinacjach i konfiguracjach.
- Chłopcy?! – podniosła głos, mając nadzieję, że to wystarczy. Złudną nadzieję. Alan i Brian wściekli się bardziej i ciężko było określić, gdzie jest koniec, a gdzie początek. – Chłopcy! – krzyknęła, ale szarpanina i kakofonia nie malały. Podeszła łapiąc za czerwoną bluzę Alana i zieloną Briana. Używając niemało siły starała się odciągnąć ich od siebie, stając pomiędzy nimi, ale te małe skrzaty były bardzo zwinne. Jej wyrywni i gorącokrwiści synowie do postękiwań dodali litanię: mamo to on, to on się zaczął, to jego wina, ja go nie uderzyłem, to on mnie bije. Odsunęła chłopców na tyle na ile była w stanie. Jednak jej ramiona nie miały takiej rozpiętości, jakby sobie teraz życzyła.– Spokój! – zagrzmiała, bo w całym tym szale nie docierało do nich, co mówiła.
- Mamomamomamaomamomamo! – zaskrzeczał Alan ochrypnięty od wrzasków.
- Niemamoniemamoniemamomamonie! – dołączył Brian, a Rainie próbując odnaleźć w sobie spokój i mądrość Salomona, czekała.
- Nie słucham, dopóki się nie uspokoicie – odparła, nie patrząc na nich. Przyciągnęła stopą odsunięte na bok małe krzesełko, obok drugiego, które stało już blisko. Ulokowała na nich swoich synów, którzy spletli ręce na torsach i zrobili obrażone miny. Odetchnęła, usiadła przed nimi po turecku i odczekała chwilę. Całkiem solidnie się zmachała. Kiedy zaczęli się wiercić, uznała, że to już ten moment. – Słucham? Alan? – zapytała, jak zwykle w kolejności alfabetycznej. Scarlett używała hierarchii starszeństwa, a Rainie musiała zdać się na alfabet. Chłopczyk zaparł się w sobie, wydał stęko-jęk i obruszył się. Co mogło oznaczać, że był winowajcą. – Brian? – zagadnęła, zerkając na drugiego.
- Alan zepsuł mi autko! Urwał kabinę mojego kamaza! Powiedziałem, że ma naprawić albo oddać swojego, a on kopnął mój! – oburzył się i zaczął podnosić głos, więc Rainie udała, że słucha wszystkiego w koło tylko nie jego. – No i go uderzyłem – dodał ciszej. – Ale on mnie pobił mocniej! – zaperzył się.
- Alan? – ponowiła, chcąc dojść sprawiedliwości. – To prawda? – zapytała, wpatrując się w synka. Ponownie wydał swój stęko-jęk, po czym mocniej zaplótł ręce i wcisnął brodę w klatkę. – Chciałabym wiedzieć, co o tym myślisz.
- Brian się na mnie rzucił, a ja nie chciałem mu popsuć – mruknął, dalej zamknięty w sobie.
- To dlaczego popsułeś, skoro tego nie chciałeś? – zapytała łagodnie. Na tyle, na ile była w stanie.
- Chciałem sprawdzić, czy da się zdjąć kabinę – wyjaśnił.
- A dlaczego nie sprawdziłeś tego na własnej ciężarówce? – zapytała, po raz kolejny nie mogąc nadziwić się dziecięcej logice.
- Bo mogłaby się popsuć – mruknął, wciskając mocniej podbródek w swoją klatkę piersiową.
- I dlatego zepsułeś samochód Briana? – zapytała, a chłopiec nie odpowiedział, najpewniej dochodząc do wniosku, że jednak w jego logice zabrakło logiki. Wzięła głęboki oddech, starając się znaleźć jakieś mądre rozwiązanie. Przydałby jej się teraz Bill.
- Alan, Brian – zwróciła się do synków, biorąc zepsute i sprawne auto. – Konfiskuję obie zabawki. Samochód Briana nie nadaje się do niczego, więc go wyrzucę, a twój zabieram jako nauczkę. Nie wolno niszczyć czyjejś własności. Nie wolno psuć zabawek, a czyichś szczególnie. Musimy szanować to, co mamy, bo rzeczy nie rosną na drzewach. Ktoś wydał pieniążki, żebyście mogli mieć te samochody, ktoś się postarał, żeby zrobić wam przyjemność, a ty Alanie bezmyślnie zniszczyłeś zabawkę. Być może masz ich za dużo i nie umiesz docenić, że masz ich aż tyle. Przykro mi synku – powiedziała z przyganą. – A co do ciebie Brianie – westchnęła, zbierając myśli. – Nie wolno się bić, o czym wiesz. Przemoc to nie jest rozwiązanie w żadnym wypadku. Powinieneś powiedzieć mi, co się stało.
- To od Davida – powiedział zasmucony Brian. Był bardzo empatyczny. Przejmował się losem innych, dzielił się wszystkim, co miał i czasem źle na tym wychodził. Zaś Alan to żywe srebro, najpierw robił, potem myślał.
- Na pewno byłoby mu przykro, że prezent od niego był tak po prostu zepsuty. Chodźcie ze mną – zarządziła, a chłopcy z minami pokonanych przez życie powlekli się z Rainie na parter, gdzie jak już się domyślali, czekały na nich karne poduchy. – Alan pięć minut za zepsucie auta i bojkę, a Brian trzy minuty za bójkę. – Chłopcy ociężale klapnęli na poduchy, a Rainie ustawiła minutnik na trzy i pięć minut. Zostawiła chłopców i wyszła z salonu. Wiedziała, że już nie będą się kłócić. Jej synowie byli jak słomiany ogień. Wybuchali nagle i gaśli szybko. Zabrała z blatu kuchennego swoją zimną już kawę i stanęła przy oknie, obserwując jak Pumba w swoim legowisku wierzgał przez sen. Ich leciwy psiak najwięcej wigoru miał, kiedy spał. Najwidoczniej śnił swoje młodzieńcze zabawy. Lubił spać na dworze, nawet gdy było już chłodno. Tego nie rozumiała zupełnie. Rainie w taką pogodę najchętniej zawinęłaby się w kołdrę. Drzewa w ich ogrodzie wyglądały bardzo smętnie. Bill miał przyciąć gałęzie, ale byłby chory, gdyby udało mu się tego dokonać, więc logiczniej byłoby go poprosić, żeby pomówił o tym z Manuelem, kiedy przyjdzie do pracy w ogrodzie Scarlett i Toma. Zima nie zaczęła się na dobre, a Rainie już tęskniła za wiosną, kwiatami i ciepełkiem. Porzuciła niesmaczną kawę i ciaśniej otuliła się swetrem. W domu temperatura była optymalna, ale nagle poczuła jakiś taki niemiły chłód.

Było ciepło jak na kwiecień, a powietrze wydawało się jakieś takie czyste? Ale i tak ciasno otuliła się swetrem i próbując nie hałasować butelkami, niemal biegła parkiem do domu. Tak bardzo nie lubiła zostawiać Candy samej, z nim. Szukał pretekstu, żeby zrobić jej awanturę, myślał, że nie wykona jego polecenia i będzie mógł ją uderzyć, ale Rainie już wiedziała, co robić. Znała go lepiej, niż sądził. Zamknęła Candy w pokoju i wyszła w to zimno i ciemno. Bała się nocy. Bała się parków, ale jakie miała wyjście.
Szła tak szybko, że nawet nie zauważyła dziury w chodniku. O jej istnieniu dowiedziała się dopiero, kiedy poczuła ból w kostce. Stanęła krzywo i musiała przystanąć. Rozejrzała się wokół zszokowana tym, gdzie się znalazła. Przysiadła na ławce i masowała ją energicznie, chcąc jak najszybciej ruszyć dalej. Masowała mocno i niewprawnie, po chwili nawet już nie wiedziała, czy ból ustąpił, bo skupiła się na tym w sercu. Gorące łzy skapywały na jej rękę i nie miała siły przestać. Rzadko płakała. Rzadko pozwalała sobie na myślenie, ale teraz to stało się samo. Łzy chytrze wypłynęły, gdy zatrzymała się nad sobą samą, żeby rozmasować nogę. Płakała i płakała, a łzom nie było końca. Nagromadziła ich bezmiar. Gdy usłyszała kroki, nie miała siły uciekać. Cokolwiek miało się zdarzyć, nie miała siły się bronić.
- Nie bój się mnie. Nic ci nie zrobię. Ja na twoim miejscu bym się wystraszył zakapturzonego faceta, który siada obok mnie, ale jakbym wiedział, że to ja to bym się nie bał, – zrobił pauzę, marszcząc nos - chyba namotałem – stwierdził bardziej do siebie niż do niej i zdjął kaptur z głowy, cały czas spoglądając w jej oczy. Jego oczy: dobre, ciepłe, pełne sympatii, to one przekonały ją o jego zamiarach. –  W każdym razie szedłem sobie i kiedy zobaczyłem, że płaczesz, nie mogłem odejść, nie pytając, czy wszystko w porządku, ale skoro płaczesz to chyba nie jest, nie? Jest późno, jest niebezpiecznie, to miejsce jest ogólnie niefajne, a ty tu sama siedzisz i sobie pomyślałem, że ktoś, kto tędy będzie szedł i cię zobaczy, może mieć mniej pokojowe zamiary niż ja i wiesz… ja tam się nie boję, ale ty jesteś, taka… no delikatna i ładna i to różnie bywa, nie? Jak chcesz, to sobie pójdę i nie będę ci zawracał głowy, bo może panikuje, ale no… musiałem spytać. – Uśmiechnął się łagodnie. Ona patrzyła, mrugając raz po raz, bo nikt nigdy nie okazał jej tyle serca, tyle dobroci. Nikt nigdy nie martwił się o nią.
- Wszystko w porządku, dzięki za troskę. – mówiła przez nos i jej głos, tak bardzo drżał, przebrzmiewała przez niego tak wielka rozpacz, bo tak naprawdę to siebie chciała przekonać, że wszystko było w porządku. – Wiem, że chciałeś dobrze, ale nie zawracaj sobie mną głowy. Naprawdę nie warto. Zaraz się zbiorę i wrócę do domu. Muszę. Nie zrobię niczego głupiego, jeśli to miałeś na myśli.
- Jesteś pewna, że sobie poradzisz? – dopytywał, a jej obolałe serce goiło się pod wpływem tych pełnych troski słów.
- Pewna nie jestem, ale sobie poradzę. - Próbowała się uśmiechnąć, ale jej nie wyszło, a on skinął głową i choć nie chciał, podniósł się z ławki, powoli ruszając alejką. Uszedł kilka kroków, gdy nie mając pojęcia dlaczego, zawołała za nim: - Ty jesteś, Bill, prawda? – Odwrócił się energicznie, jakby tylko czekał na jedno jej słowo. Co ona najlepszego robiła? Nerwowo zaciskając dłonie, zagryzała wargę. Uśmiechnął się lekko i szybko wrócił do niej, znów siadając obok. - Poznałam cię po głosie. Na ulicy pełno twoich sobowtórów, ale twój głos znam. Nie raz słyszałam cię w radiu. Może słono zapłacę za to, że cię zatrzymałam, ale…- urwała spuszczając wzrok, a po chwili dodała. - Nie boję się ciebie.
- A tego, że coś ci się tutaj stanie? W koło krąży pełno podejrzanych typów – zaniepokoił się.
- Nie. Nie boję się. Już nie – wahała się. Przez chwilkę otwierała i zamykała usta, próbując coś powiedzieć. W końcu wysunęła dłoń z uchwytu jednorazowego woreczka foliowego, w którym niosła zakupy i splotła obie na kolanach, ponownie podnosząc wzrok na Billa. - Mam na imię Rainie - odrzekła po chwili. - Tak naprawdę, to bardzo się boję tu być. W sumie powinnam iść do domu, ale nie jestem w stanie się stad ruszyć. Powinnam iść. Nie powinnam zostawiać jej samej z nim, ale… Chętnie porozmawiam z kimś… - zastanowiła się, dobierając słowa – innym.
- Pierwszy raz od bardzo długiego czasu wybrałem się na spacer i ciach, spotkałem ciebie. Nie żebym twierdził, że to przeznaczenie, czy coś, ale wiesz… ja też się cieszę, że mogę porozmawiać z kimś innym. Czemu płakałaś? Wiem, że o takich rzeczach nie mówi się przypadkowym nieznajomym, ale może zrób wyjątek? – Rozejrzała się wokół, bo wciąż wahała się. Powinna wracać do Candy.
- Płakałam, bo mi smutno, bo ciężko i brak mi sił do walki. Musiałam, gdzieś ten smutek wyrzucić, żeby wrócić i znów być silna.
- Gdy mnie jest smutno, to piszę piosenki. Odkąd pamiętam.
- Ja nie mam talentu do wierszoklectwa i zostają mi łzy, ale nie są złe. Bill?
- Tak?
- Odprowadziłbyś mnie do domu? Będzie mi raźniej.– Kiwając głową, uśmiechnął się ciepło i wstawszy, podał jej dłoń. Chwyciła swoją reklamówkę, znów się wahając. Spoglądała przez chwilę to na jego rękę, to na twarz, która w poświacie księżyca wyglądała jakoś tak… magiczne. Nie miała nic do stracenia, a on wzbudzał w niej zaufanie. Chyba tylko z tego powodu nie pozwoliła mu odejść. Nie miała pojęcia, skąd to się brało, przecież był jej zupełnie obcy. Podała mu swoją drobną dłoń i wstała z ławki. Wciąż nie miała pojęcia, czy nie skręciła w złą uliczkę, ale pozwoliła Billowi wziąć się pod rękę. Złych skrętów w jej życiu było już tak wiele, że jeden więcej nie robił już różnicy.

Uśmiechnęła się do tych wspomnień. To był pierwszy dzień jej nowego życia. Nie ten, w którym uciekły od Hansa, nie ten, w którym wróciły. Dzień, a raczej wieczór, gdy poznała Billa, był jej nowym początkiem. Trwał już siedemnaście lat. Hans dawno nie żył, jej rodzice i jego też. A ona była szczęśliwa. Miała prawdziwą, kochającą rodzinę, w której o sile więzi nie decydowała krew. Postanowiła zrobić coś wyjątkowego tego dnia. Dobry obiad, ulubiony deser dzieci? Jeszcze nie wiedziała co, ale chciała uczcić fakt, że Bill tamtego dnia wyszedł na spacer, a ona musiała przysiąść na ławce. Powinni świętować to codziennie. Drzwi wejściowe cicho trzasnęły i chwilę później w kuchni zjawił się jej mąż, ociekając wodą.
- Co za pogoda – sapnął, stawiając siatki z zakupami na wyspie. Zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła. Przeczesał palcami jasne włosy i podszedł do żony. Przywitał ją pocałunkiem. – Czy ta cisza oznacza, że nasi synowie coś przeskrobali? – W odpowiedzi Rainie wyjęła z kieszeni swetra dwa kamazy.
- Alan chciał sprawdzić, czy da się zdjąć kabinę, ale wolał wykorzystać do tego samochód Briana w razie, gdyby się zepsuł, a potem się pobili, bo Brian walczył o honor swojego zepsutego auta – zadzwonił pierwszy minutnik, a dziesięć sekund później w kuchni pojawił chłopczyk.
- Cześć, tato – powiedział trochę niepewnie. Bill był bardziej surowy od niej, choć chyba nie tym razem.
- No witam pana – mrugnął do synka. – Mam nadzieję, że problem już rozwiązany? – Brian pokiwał głową. – To biegnij się bawić. – Rainie zabrała się za wypakowywanie zakupów. Kolejne dwie minuty upłynęły niespodziewanie szybko i Alan znalazł się na miejscu brata. Przywitał się z Billem. – I co tam, synek? – zapytał, widząc jak chłopczyk zbierał się w sobie, żeby coś powiedzieć.
- Przepraszam, mamo. Już nie będę celowo psuł – odparł skruszony, a Rainie zamknęła lodówkę i podeszła do niego. Ukucnęła, żeby znaleźć się na tym samym poziomie.
- Cieszę się, że to mówisz. Teraz pogódź się z bratem – uśmiechnęła się i żartobliwie uszczypnęła go w nos. Przytaknął i pobiegł do pokoju głośno tupiąc na schodach. Rainie odetchnęła i oparła się o blat wyspy. Bill stanął przed nią. – Do następnego razu.
- Idziemy dziś do kina – odparł, co mocno ją zainteresowało. – Myślę, że oderwanie od kłótni o samochodziki dobrze nam zrobi. Chłopców podrzucimy Scarlett i Tomowi, dodatkowa dwójka nie zrobi im różnicy. – Uśmiechnęła się szeroko i zarzuciła mężowi ręce na szyję. Nie przeszkadzało jej, że był cały mokry od deszczu. Czyżby czytał jej w myślach?
- Kocham cię, Bill – odparła i mocno się przytuliła. Jej mąż był nieco zdziwiony tym nagłym wyznaniem, ale przygarnął ją mocno do siebie i pocałował w czubek głowy.
- Pomimo lat praktyki, doświadczeń, testów, prób i niekiedy błędów, śmiem się nie zgodzić i twierdzić, że to ja kocham ciebie bardziej, Rainie Kaulitz – powiedział, podłapując jej spojrzenie i wywołując na twarz uśmiech.
*

7. listopada 2026

Ulewne deszcze znikły równie niespodziewanie, jak się pojawiły. Wypogodziło się i ociepliło na tyle, że gdyby nie brak liści na drzewach można byłoby pomylić listopad z początkiem października. David wymyślił, że zamiast angażować Manuela do uprzątnięcia tych ton liści z ogrodu, to on zorganizuje liść-party i zaprosi kilkoro znajomych, z którymi najpierw je zgrabią, a później spalą. Tom nie zamierzał gasić jego entuzjazmu, choć przeczuwał, że ogrodnik i tak będzie musiał wjechać do ogrodu liściarką. Przygotował drewno na ognisko i odkurzył grill, bo nie do końca wiedział, co David rozumiał przez kilkoro znajomych. Scarlett pojechała z dziećmi do swojej mamy, on miał dołączyć, kiedy skończy pomagać Davidowi. Ufał swojemu synowi i wiedział, że nie zrobią niczego głupiego, choć i tak odczuwał lekki niepokój. David przygotowywał termosy z kawą i herbatą i zanosił przekąski do altany, choć Tom podejrzewał, że gdy tylko opuści teren ich posesji, to na stolik wjedzie alkohol. To pierwsza taka impreza, na którą zapraszał znajomych. Czasem pojawiali się u niego koledzy i siedzieli do późna przygotowując materiały do szkoły, grając na konsoli, czy robiąc cokolwiek, co robili nastoletni chłopcy. Ostatnimi czasy najczęściej przychodził do niego najlepszy kolega Oliver i grzebali przy Hondzie Davida. Nico przyjechał chwilę wcześniej z Frankiem, bratem Basi i Izy. Ubolewał nad tym, że nie miał jeszcze prawa jazdy, bo bardzo chciał już jeździć, ale musiał wytrzymać jeszcze rok. Dziewczyny miały się zjawić chwilę później, Basia obiecała dostarczyć i odwieźć też bliźniaczki. Oprócz nich, David zaprosił znajomych ze szkoły – Finna, Erica i Bena. Ten trzeci planował przyprowadzić dziewczynę Emilie, a także Angelinę, Emmę i Cassandrę. Dwie ostatnie miały przyjść z chłopakami, których znał ze szkoły i wspólnych spotkań. Na uniwersytecie też miał kilkoro znajomych, ale nie nabrał jeszcze pewności, czy mógł im zaufać na tyle, żeby zabrać ich do domu. Zbyt wielu chciało się tam wedrzeć pod pozorem koleżeństwa z nim. Zebrała się całkiem spora grupka rzekomo chętna, zwarta i gotowa o pracy, a na pewno zainteresowana ogniskiem. Nico i Franek kończyli układać drewno na stosie. David podał górę chipsów i napojów. Tom uznał, że czas się ulotnić, choć na wszelki wypadek dwa razy sprawdził, czy wszystko zostało zabezpieczone i czy czasem nie powinien czegoś zrobić. Potem podszedł do syna.
- Wszystko już masz? – zagaił. David oparł się o altanę i rozejrzał po ogrodzie.
- Grabie, taczki i inne niezbędne sprzęty – spojrzał w niebo, mrużąc oczy. Wprawdzie było pochmurno, ale słońce i tak trochę oślepiało. – Oby się utrzymało.
- W razie czego dzwoń – przypomniał. Tom miał wrażenie, że przejmował się bardziej niż David. Miał świadomość, że jego syn dorastał, ale kiedy teraz tak na niego spojrzał ubranego na czarno, w starej skórzanej kurtce, którą dostał kiedyś od Billa i tymi długimi włosami, które wciąż wpadały mu do oczy, a on zaczesywał je do tyłu w charakterystyczny sposób, to aż nie mógł się nadziwić, że jego synek jest już taki dorosły, że to już mężczyzna, z którym mógłby stanąć ramię w ramię. Tom nie czuł się stary. Nic z tych rzeczy. Trzydzieści siedem, to wciąż niewiele, ale świadomość, że miał już takiego syna, który wchodzi w prawdziwe dorosłe życie i czeka go tyle dobrych i złych rzeczy, trochę go przerażała. Chciał uchronić Davida przed zawodami, których sam doświadczył. Nie mógł. Tak jak nikt nie ochronił jego, dopóki nie poznał Scarlett.
- Tato – David uśmiechnął się w ten ich Kaulitzowy sposób. Doskonale wiedział, że jego tata martwił się tym, czy nie puszczą domu z dymem i najpewniej milionem innych rzeczy. – Nikt nie będzie miał zgonu, nikt niczego nie zarzyga, nic nie spłonie, nic nie ulegnie zniszczeniu. Cieszę się, że mi ufacie i pozwalacie zorganizować to spotkanie, nie nawalę – przyznał solennie, co nieco uspokoiło Toma.
- Wiem, ale jednak jestem twoim ojcem i chcąc nie chcąc zawsze będę się trochę martwił – przyznał zgodnie z prawdą, na co obaj się roześmiali.
- Prawda jest taka, że chcę wprowadzić Basię w moje towarzystwo. Poznała tylko Olivera, kiedy spotkaliśmy się przypadkowo na mieście. Chcę, żeby znała moich znajomych, żeby była częścią mojego życia tak już zupełnie  – mówiąc to zmarszczył brwi i głupkowato się uśmiechnął, zdając sobie sprawę z tego, jak ckliwie to zabrzmiało. – Czy ja nie jestem na to za młody? – zapytał mocno zmieszany.
- Historia lubi się powtarzać – stwierdził Tom, bo nagle bardzo mocno sobie to uświadomił. – Byłem w twoim wieku, kiedy poznałem Scarlett, ale… Basia nie musi być tą jedyną, może będą inne, a może to właśnie ona, ale zakochałeś się i to jest najważniejsze – uśmiechnął się tak jak przed chwilą śmiał się David. – Nie wiadomo, co przyniesie jutro, ale dziś ona jest ważna, więc…– Tom załamał ręce, spoglądając na swojego syna, jakby trochę szukał w nim siebie sprzed lat. Kto by pomyślał, że zakocha się tak szybko? Jeszcze oficjalnie nie poznał tej dziewczyny, ale widział ją kiedyś, kiedy czekała na Davida w samochodzie. Może to światło, fryzura albo makijaż, ale wydawała mu się dziwnie podobna do pewnej brunetki, którą poznał lata temu. – Spotykałeś się wcześniej z dziewczynami i one znały twoich kolegów, jeśli nie wszystkich to niektórych, dlaczego z Basią ma być inaczej? To nie jest taka wielka sprawa, ale myślę, że Basia jest dla ciebie ważna i zależy ci, żeby obie strony się zaakceptowały i to jest w porządku, dlatego mocno to przeżywasz.
- Basia jest… - zamyślił się. – Jak cukierek, ale odpakowanie go zajmie mi mnóstwo czasu. Nie znałem takiej dziewczyny, tato. Jest zupełnie inna od tego, co znałem wcześniej – przyznał zawstydzony swoją emocjonalnością. Tom starał się nie okazać, jak poruszyły go słowa syna. Znał te porównania. Odnosiły się do jedynej kobiety, którą naprawdę kochał. Był spokojny o swojego syna.
- Wiesz, jesteś młody. Do tej pory kierowałeś się niekoniecznie tylko sercem – odparł, spoglądając na Davida wymownie. – Masz moją krew, nie mogło być inaczej.
- Dzięki, tato – odpowiedział i obaj się zaśmiali. – Nie wiem, co sobie o tym myśleć. Z jednej strony ciągnie mnie do świata, myślałem o wymianie studenckiej, a z drugiej strony jest Basia i nie wyobrażam sobie miesiąca bez niej.
- Nie musisz podejmować żadnej decyzji teraz. Dopiero zacząłeś studia, możesz wyjechać na drugim roku, jeśli okaże się, że z Basią nie wyjdzie. Swoją drogą ma strasznie dziwne imię – przyznał, gdy wymawianie go sprawiało mu trochę trudności. Starał się naśladować Davida.
- Basia – wymówił je nabożnie. – To typowo polskie imię. Ma je po prababci – zamyślił się na chwilę. – Kurde, tato. To jest takie dziwne.
- Nie zastanawiaj się nad tym. Bawcie się dzisiaj, ale serio – wskazał palcem na syna. – Chcę mieć do czego wrócić – David uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Mamy dwie gaśnice, dwa wiadra z piaskiem i jeszcze przyniosłem bańki z wodą.
- Dobra, nie mam pytań – Tom uniósł ręce w poddańczym geście. Nico krzyknął Davidowi, że dziewczyny przyjechały, więc jego syn niesiony wiatrem pognał na front. Tom jeszcze raz rozejrzał się po ogrodzie i upewnił, czy mógł jechać. Mógł. Wszedł do domu zabrać swoje rzeczy i stojąc w holu zobaczył Davida witającego się z Basią. Pocałował ją krótko i przytulił. Dziewczyna wtuliła twarz w jego szyję i wydawała się być szczęśliwa widząc go. Była ładna. David miał gust. Jego mały synek dorósł. Miał dziewiętnaście lat i własne życie. Zaskakujące, bo Tomowi wydawało się, że jeszcze chwilę temu sam stał u progu życia, na szczycie kariery. A teraz patrzył jego syn wkracza na tą drogę. Odczekał chwilę, aż młodzi przejdą na tył domu. Wyprowadził Chryslera i wyjechał z posesji. Wybrał trochę dłuższą trasę, chcąc trochę ochłonąć. To kosztowało więcej niż się spodziewał i znaczyło o wiele więcej.
*

13. listopada 2026, Berlin

Cisza, po przyjęciu urodzinowym ośmiolatki i hałasie wytwarzanym przez jej rówieśników, była jak balsam dla uszu. Cichy szum zmywarki, odgłos telewizora dobiegający z salonu, to jej odpowiadało. Scarlett pakowała resztę tortu do pudełka, podjadając przy okazji kilka kandyzowanych wiśni. Łupało ją w krzyżu, a nogi nabrzmiały tak, że nie mieściły się jej w nogawkach jeansów, ale przeżyła tą inwazję, a Nicole była przeszczęśliwa. O to chodziło, prawda? Jubilatka spała wtulona w Lily na sofie w małym salonie. Emocje ją wykończyły. Była zachwycona byciem w centrum uwagi. Każdy składał jej życzenia, dostała kilka prezentów. W tle leciała jej ulubiona muzyka, a kiedy Theo zaśpiewał dla niej Sto lat, to mało nie zemdlała. Tańczyła, bawiła się z koleżankami, zjadła ponadprogramową ilość słodyczy i śmiała się bez ustanku. Rainie pomogła jej pozbierać naczynia i zapakować zmywarkę, a później zanieśli z Billem swoich śpiących już chłopców do domu. Scarlett nie bardzo wiedziała, co działo się z Nell i Hanną. Bliźniakami zajmowali się Jessica i Theo, więc uznała, że skoro panowała cisza, to nie musiała się interesować, żeby przypadkiem dzieci nie przypomniały sobie o niej i nie zażądały uwagi.


Odetchnęła głęboko, kiedy schowała do lodówki resztę jedzenia, starła blat, oceniając stan kuchni jako całkiem przyzwoity. Podkradła jeszcze jedną wisienkę, zostawiła balerinki na podłodze i boso udała się na kontrolę. Nikki i Lily spały smacznie, a Mulan wskrobywała się na pal, żeby zdobyć strzałę. Postanowiła nic nie tykać, żeby ich nie obudzić. W dużym salonie cicho grał kanał muzyczny, a Tom zbierał ostatnie zabawki, papierowe czapeczki i inne drobiazgi. Wszystko bolało ją tak, że miała ochotę położyć się i płakać, ale nie mogła pozwolić Tomowi sprzątać samemu. On był równie zmęczony. Podniosła jakieś resztki papieru w baloniki, poprawiła poduszki i usadziła pluszaki, które walały się po podłodze. Wynieść można je przecież jutro. Jutro brzmiało bardzo kusząco. Na przykład: nie wstać jutro, przespać całe jutro, leżeć jutro. Pracowali w ciszy, a Scarlett odtwarzała w głowie sprawy, którymi musiała się zająć, niestety dla niej – jutro.
- Zapłaciłeś za gaz? – zapytała, przypominając sobie o rachunku, który przyniosła rano ze skrzynki.
- Przedwczoraj? – odpowiedział, drapiąc się głową Iron Mana we własną.
- Bo przyszedł dziś jakiś rachunek.
- Może wyrównanie – wyjaśnił. – Zajmę się tym jutro – dodał, a Scarlett się roześmiała. Powtórzyła w głowie to słowo tyle razy, że wypowiedziane na głos brzmiało komicznie. Popatrzył na nią zdziwiony, a Scarlett usiadła, mając pełną świadomość, że to groziło niewstaniem. Ta sofa jeszcze nigdy nie była taka wygodna. Opadła na nią bez sił i poklepała miejsce obok siebie.
- Robiłam w głowie listę tego, czym zajmę się jutro, a potem powiedziałeś to na głos – przyjął przytakując i położył głowę na oparciu.
- Musimy je jeszcze położyć – powiedział to tak, jakby się skarżył, a Scarlett doskonale rozumiała tą pretensję. Bardzo chciałaby, żeby to ją ktoś zapakował do łóżka.
- Może Nellie śpi? A Hannah z nią? Jak dobrze pójdzie to tylko przeniesiemy Nikki i Lily, nakarmię bliźnięta i finito – marzyła.
- Śpią w opakowaniach, nic im się nie stanie – zawyrokował.
- Jesteś taki zaradny – zaćwierkała, uśmiechając się do Toma i wtuliła się w jego ramię. – Nawet mi przez głowę nie przeszło, żeby je budzić. Idziemy? – westchnęła. – Chcę już się przytulić – dodała miękko, posyłając swemu mężowi senny uśmiech, a Tom nie potrzebował lepszej zachęty. Pewne rzeczy nie zmieniają się nigdy. Wstał, podając Scarlett rękę i udali się na piętro. Mijając pokój Davida, Tom zauważył, że leżał na łóżku, kiwając stopą w rytm muzyki i najwyraźniej z kimś smsował. To musiała być Basia, jeśli sądzić po tym głupkowatym uśmiechu. Czasem sam łapał się na tym, że uśmiechał się w ten sposób na myśl o Scarlett, więc to chyba całkiem nieźle. W pokoju Nell wciąż świeciło się światło, a ona i Hannah spały skulone na dywanie wtulone w misia, którego przed kilkunastoma laty Scarlett dostała od Toma w podziękowaniu za ratunek. Pan Miś był cerowany kilka razy i dostał nowe wnętrze, ale suma summarum trzymał się całkiem nieźle jak na swoje lata i ilość uwielbienia od czterech kilkuletnich dziewczynek.
- Przeniosę je, a potem Nikki i Lily – rozdzielili się, a Scarlett poszła do pokoju bliźniąt, gdzie Jessica i Theo kołysali ich z całkiem udręczonymi minami. Roześmiała się, widząc tą dwójkę tulącą niemowlęta. Wyglądali jakby bali się poruszyć w bujanych fotelach. Jemu pierwszemu odebrała maleństwo.
- Dziękuję, że się nimi zajęliście – powiedziała, przytulając Milę. Dziewczynka przebudziła się, czując zapach mamy i zaczęła charakterystycznie postękiwać. Zajęła miejsce Theo i zaczęła rozpinać bluzkę.
- Pomogę Tomowi – rzucił, ulatniając się z pokoju. Katem oka dostrzegła, że rozmasowywał ręce. Mila chowała się bardzo zdrowo. Na ostatniej kontroli ważyła pięć sześćset. Leo trochę mniej, bo cztery dziewięćset, ale przybierał regularnie na wadze i Scarlett już się tak nie bała. Wprawdzie, gdy spali, bardzo często sprawdzała im oddech, ale fakt, że mieli doświadczenie z Liamem, pomógł na tyle, że dzieci były pod stałą kontrolą. Dziewczynka jadła łapczywie, jakby nie była karmiona miesiąc. Jessica przyglądała się Scarlett dłuższą chwilę.
- Jesteś herosem – westchnęła, przytulając mocniej chłopczyka, gdy mruczał przez sen. – Szóstka dzieci, hormony Davida, no i ja. Nie wyobrażam sobie, ty jesteś jakimś nadczłowiekiem – przyznała z podziwem, a Scarlett tylko się zaśmiała. Oparła się wygodnie  na poduszce, którą miała pod plecami. – Nie jestem jeszcze gotowa na dziecko. Rozmawialiśmy o tym z Theo teraz i uznaliśmy, że chcemy jeszcze pobyć we dwoje. Może za dwa, trzy lata.
- To tylko tak wygląda, Jess. Byłaś tu. Wiesz, jak bardzo nie raz sobie nie radzę. Nie zapominaj o nieocenionej pomocy Silke, Christine i mam. Bez nich bym zginęła, naprawdę. Dopóki bliźniaki nie odrosną każdy dzień będzie walką o przetrwanie – przyznała, ale zaraz uśmiechnęła się jak chochlik. – Ale sama tego chciałam i ty też będziesz chciała, ale we właściwym czasie. Szykuje ci się fajna praca, do tego ślub, masz mnóstwo czasu.
- Myślimy o maju – podjęła.
- Piękny miesiąc. Ślub w bzie. Wyobrażasz to sobie? Altana cała ozdobiona kwiatami, stoliki i parkiet – westchnęła. – To byłoby cudowne.
- Moja mama kochała bez, to ciekawa alternatywa. Cieszę się, że po tylu wspólnych latach, tych trudach i próbach, w końcu weźmiemy ślub. Theo jest najlepszy – odparła wzruszona, mimowolnie całując włoski Lea. Scarlett się uśmiechnęła. Jej dziewczynka była na swoim miejscu. Sama poczuła ścisk w gardle, więc schowała pierś i wygrzebała się z fotela, żeby wynieść Milę do łóżeczka stojącego w ich sypialni. Odetchnęła kilka razy nim wróciła i przejęła synka, przytulając go. Jessica nie ruszyła się z miejsca. – Dzisiaj Lily pokonała swój zwyczajowy poziom słodyczy – podjęła po chwili. – Co chwilę mówiła mi, że jestem piękna, że mam ładne korale i spinkę we włosach. Podobały jej się moje oczy i buty – wymieniała, a Scarlett roześmiała się. Jej najmłodsza mówiąca latorośl była dobrą wróżką. Każdemu z bliskich mówiła, że go kocha, że ładnie wygląda, chwaliła wszystko co tylko się dało i przytulała się nieustannie. Była dobra i słodka, choć momentami piekielnie niegrzeczna.
- Lily ostatnio upodobała sobie Shie’a. Wyobraź sobie, jak niemal dwumetrowy wujek z bicepsem jak jej obwód klatki, bierze ją na ręce, a ona spogląda mu w oczy, uśmiecha się słodko i mówi: jesteś taki ładny wujku. Autentyk z urodzin Roxie i Lexie. – Jessica zasłoniła usta dłonią, gdy się roześmiała, nie chcąc, żeby Leo się obudził.
- Żałuję, że tego nie widziałam.
- Myślałam, że Julie spadnie z krzesła, tak się śmiała, a potem parę razy mówiła Shie’owi, że jest ładny.
- Wiesz – podjęła Jessica, po chwili milczenia. Fotele cicho skrzypiały, było bardzo miło tak po prostu razem pobyć. – Lubię moje życie w Londynie. Theo, studia, praca, znajomi, ale brakuje mi tych zjazdów rodziny bez powodu, kawek i babskich posiedzień, a nawet zwykłych poranków, kiedy dziewczyny gubią kapcie i zabierają nieswoje śniadaniówki. Jesteście najlepszą rodziną, o jakiej mogłabym marzyć i tęsknię – wyznała znów wzruszona. Odetchnęła głęboko, uśmiechając się bezradnie do Scarlett.
- Bardzo przeżywam, że ciebie nie ma, ale rozumiem, że wasze życie nie może toczyć się tutaj.
- Może kiedyś? – Jess uśmiechnęła się rozmarzona i podniosła z fotela. – Poradzisz sobie? Jestem skonana, a jutro kolejny dzień wrażeń – pogłaskała policzek Leo i poszła do swojego pokoju. Scarlett ostrożnie wstała i zakrywszy się, zaniosła synka do łóżeczka. Ułożyła go na boczku, podobnie jak jego siostrę. Nie odbiło im się, więc dwa razy sprawdziła, czy dobrze leżeli. Zapięła bluzkę i posłała tęskne spojrzenie w stronę łóżka. Najpierw zajrzała do Nell i Hanny. Spały już w łóżku starszej. Hannah jak zawsze miała uchylone usta i ręce nad głową, a Nell spała zwinięta w kłębek z rękoma złożonymi pod policzkiem. U Nicole, Tom okrywał ją i Lily.
- Zapatrzyłem się na Mulan – powiedział, wzruszając ramionami. Nie chciał tego przyznać, ale miał słabość do tej bajki.
- Och, mój ty Lingu – powiedziała uśmiechając się od ucha do ucha. Szczelniej okryła dziewczynki. Wypięła spinki-motylki z włosów Lily. Nicole niedawno straciła zęba i była takim słodkim szczerbatkiem. Scarlett była zauroczona swoimi córeczkami. Wiedziała, że to niewychowawcze, ale dla niej były absolutnie najpiękniejsze. Przytuliła się do Toma i popatrzyła na nie jeszcze przez chwilę. Każda inna, a wszystkie takie wspaniałe. Ciekawiło ją, co wyrośnie z najmłodszej dwójki. – Nie zrobiłabym niczego inaczej – dodała, obejmując Toma mocniej, przytuliła policzek do jego torsu i słuchała serca. Zabiło mocniej, gdy przycisnął ją do siebie i pocałował w czubek głowy.
- I ani jednego dnia bym nie zmienił – dodał, a serce Scarlett urosło. Dalej objęci wyszli z pokoju i powoli poszli do swojej sypialni. Po szybkim prysznicu i kolejnym karmieniu Mili i Lea, Scarlett położyła się obok Toma i przytuliła znów do niego. Objął ją mocno i przez chwilę, gdy dzieci spały, a dom zapadał w sen, przez chwilę było tak, jakby dopiero co wzięli ślub, jakby mieli tylko siebie i żadnego świata poza nimi, ale zaraz dosłyszała kaszel Nell, a w innym z pokoi zaskrzypiało łóżko. Wtedy znów poczuła się na swoim miejscu zupełnie kompletna i właściwa. Najbardziej szczęśliwa. Bo przecież najważniejsze jest, żeby każdego dnia mieć poczucie, że było warto.
*

22. listopada 2026

- Rox, przestań, bo cię strzelę! – warknęła Lexie, która bezskutecznie próbowała pomalować sobie paznokcie. Jej bliźniaczka, co chwilę kręciła się w miejscu i szturchała ją, bo sama z kolei była zaczepiana przez młodszego brata. Max próbował uszczypnąć Roxie, a ona się odsuwała.
- Śmierdzi, jak u lakiernika – skwitował Nico beznamiętnie zmieniając kanały w telewizji. – Poszła byś z tym, to by cię nie szturchała – wyjawił tonem znudzonego mędrca przemawiającego do przygłupiego tłumu.
- Sam sobie wyjdź, jak ci nie pasuje – burknęła.
- Mamy spędzić razem popołudnie, więc raczcie się zamknąć – wtrąciła Roxanne, kiedy w końcu udało jej się złapać Maxa i go unieszkodliwić. Chłopiec wierzgał i próbował się uwolnić, ale tak naprawdę bardzo mu się podobała zabawa z siostrą. Julie zerkała na nich z kuchni, czekając na popcorn i męża, który kończył jeść obiad. Uśmiechnęła się pod nosem.
- Lubię, jak są tak razem – odpowiedziała na spojrzenie Shie’a. – Nico i dziewczynki mają już swoje życie tak na dobrą sprawę. Naszego chłopca więcej nie ma, niż jest, a one albo się uczą albo wiszą na skype’ie z koleżankami albo wychodzą z Saoirse i Izą. Został nam tylko Max i dopiero teraz dostrzegam, jak bardzo muszę zapamiętywać każdą chwilę – wyznała z nostalgią. – Kiedy ten czas minął?
- Młodo ich mieliśmy, odrośli nam, a my dalej jesteśmy młodzi, to jest nawet fajne – powiedział, mrugając do żony.
- Nie myśl, że ja bym chciała kolejne – zaznaczyła, zdając sobie sprawę z tego, jak mogły zabrzmieć jej słowa. – Nie, nie, nie. W zupełności już wystarczy. – Pogroziła mężowi palcem, a Shie uśmiechnął się wymownie, choć kornie przytaknął. – Miałam na myśli to, że jeszcze całkiem niedawno zarywaliśmy nocki, wymieniając się bliźniaczkami, a dziś one są prawie dorosłe. Cieszę się z tego, jak nam się wszystko ułożyło – wyjęła popcorn z mikrofali i wstawiła następny. Zerknęła jeszcze raz do salonu, gdzie Lexie suszyła paznokcie, a Max uwolnił się i siedział na Roxanne, łaskocząc ją. Shie odstawił talerz do zmywarki i umyył ręce. Stanął za nią i przytulił się do jej pleców.
- Ja wiedziałem, że tak będzie. – Wtulił nos w jej włosy. Pachniały owocami, samą Julie i popcornem. – Wtedy, w szkole, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem. Wiedziałem, że ta prześliczna dziewczyna będzie moją żoną. Miałaś kucyka i jasnozielony sweterek z jakąś kokardką. Zupełnie różniłaś się od tych wszystkich dziewczyn, które jako piętnastolatki próbowały udawać dorosłe.
- A ja myślałam, że wyglądam jak zagubione dziecko i masz litość, żeby skończyć moje męki.
- Spodobałaś mi się jak nigdy, żadna dziewczyna. Dalej mi się najbardziej podobasz – wyznał, a Julie starając się zachować, jak stateczna matka i żona, a nie zakochana nastolatka, odwróciła się przodem do Shie’a, wciąż tkwiąc w jego objęciach.
- Mężu, cóż to za nostalgia? – zagadnęła filuternie. Shie roześmiał się, a wraz z tym mikrofalówka dała znać, że popcorn był gotowy.
- Ostatnio dużo myślałem o naszym życiu, o przeszłości i przeniosłem się do biura. Lubiłem jeździć w teren, ale myślę, że czas przestać kozaczyć – odpowiedział uśmiechem, a Julie niespodziewanie i niezwykłą dla niej siłą przyciągnęła Shie’a do swojego poziomu i mocno go pocałowała. Tylko żona policjanta wie, jak wielką ulgę daje taka informacja. Przytuliła go uszczęśliwiona i szeptała słowa miłości, nim Nico nie wpadł do kuchni wykrzykując, że popcorn się spalił i że śmierdzi w całym domu.
*

23. listopada 2026

Tom zatrzymał się pośrodku holu i nasłuchiwał przez chwilę. Było jakoś cicho. Zaczął zastanawiać się, czy aby o niczym nie zapomniał. Jak sprawdzał na górze, to Christine pilnowała Nell i Nicole przy lekcjach, mając oko na śpiące bliźnięta. Hannah była na tańcu, skąd miał odebrać ją David wracając z zajęć. A Lily bawiła się z Alanem i Brianem. Czy to nie było zbyt piękne, żeby było prawdziwe? W ostatnich dniach  sam mógł przystopować w pracy, bo przed tygodniem Rita Herz wydała swój album. To był jego największy projekt i cieszył się, że miał to z głowy. Prowadził jeszcze kilka mniejszych produkcji, ale to nie wymagało od niego teraz zbyt wiele zaangażowania. Mógł skupić się na sobie i swojej rodzinie. Planował wyjechać z Billem na dwa, trzy dni gdzieś do Włoch albo Hiszpanii, żeby zaszyć się w małej miejscowości i pograć dla siebie. Obaj tego potrzebowali. Scarlett była jeszcze uwiązana w domu, przy dzieciach, więc był jej wdzięczny, że tak chętnie na to przystała. Już umówił się ze swoją mamą, żeby przyjechała jej pomóc. Odkąd urodziły się dzieci, a w zasadzie odkąd oboje wyszli ze szpitala, wszystko układało się sielsko. Owszem, byli zmęczeni, nie mieli zbyt dużo czasu dla siebie, ale układało im się wszystko. Każdy dzień przynosił coś nowego, coś dobrego. Po Bożym Narodzeniu planowali wyjechać w góry, żeby dziewczynki zaczęły uczyć się jazdy na nartach. Przyda im się trochę oddechu i zmiana otoczenia. W wolnych chwilach, których było bardzo niewiele, Scarlett pracowała nad swoją nową muzyką. Chciała w ciągu dwóch, trzech lat wydać kolejny album. Bez pośpiechu. Postanowiła, że przypomni swoim fanom, za co ją pokochali. Sukces jej pierwszych trzech albumów już na stałe zapisał się w historii muzyki. Kolejne miały nieco mniejszy wydźwięk, bo promocja z jej strony nie była tak intensywna, jak wcześniej. Przed kilkoma tygodniami spotkała się z Gin i dyrektorem muzycznym Felixem Rannke. Przedstawiła im swój plan i zamysł na tą płytę. Kolejne dwa lata spokojnie wystarczą na to, żeby zebrała materiał. Dzieci podrosną, więc pojadą w trasę i wypromują krążek jak należy. Scarlett chciała dorównać samej sobie, a nawet przebić to, co do tej pory osiągnęła. Stwierdziła, że fani nie opuścili jej przez tyle lat, więc należało im się coś specjalnego. Jeszcze o tym nie rozmawiała z nikim poza Tomem, ale chciała na trasie Billa. Chciała też Gustava na perkusji i Georga na basie. No i oczywiście Toma, ale jego obecność była więcej niż pewna. Nie tyle dla siebie, co dla nich. Bo każdemu w jakimś sensie brakowało muzyki. Tworzyli ją, grali na żywo w klubach, ale tęsknie wspominali lata w trasie. Żaden z nich nie chciał reaktywować Tokio Hotel, ale gdyby tak…? Ten temat pojawiał się kilka razy w ostatnich latach. To pomysł Scarlett, nie jego, niczego jej nie podsuwał, ale Tomowi się podobał. Ostatnim razem, gdy mieli swoją Honey Moon Tour, to wszyscy świetnie się bawili. Tak szczerze, to lepiej niż na ostatniej trasie Tokio Hotel, gdy kończyli swoją działalność. Dlatego Tom był za tym, ale na rozmowy o gościnnym udziale chłopaków miał przyjść jeszcze czas. Największe plany dotyczyły czasu „gdy już wyjdą z pieluch”, czyli bliżej nieokreślonego, ale to były fajne plany i wiązało się z nimi dużo ciekawych rzeczy, które mogli jeszcze zrobić.
 Zabrał z kuchni karton soku pomarańczowego i pijąc bezpośrednio z niego zszedł do studia. Udało im się bardzo. Część robocza miała ściany zbite do gołej cegły, a podłogę pokrywały panele w przyjemnym ciemnym odcieniu jesionu. Grube dywany i ciężkie zasłony dawały idealną atmosferę do tworzenia. Wprawdzie ukochany Steinway Scarlett stał w salonie, gdzie uczyła grać dziewczynki i sama grała od czasu do czasu, ale w studiu miała niezgorszy instrument, bo fortepian marki Yamaha. Tom kiedyś spytał ją, dlaczego nie chciała kupić pianina, które mogłoby się nadać równie dobrze i zajmowałoby mniej miejsca. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego on nie rozumiał wyższości fortepianu nad pianinem i uznała, że było jej niezbędne do tworzenia. Miała rację. Wystarczyło popatrzeć, jak grała. W tym pomieszczeniu znajdował się również cały zestaw jego gitar, głośniki, mikrofon, żeby mogła ćwiczyć. To kolejne miejsce, które uwielbiały dziewczynki. Dalej był niewielki pokój, gdzie znajdowała się konsola umożliwiająca nagrywanie i pracę z dźwiękiem. Wygodna kanapa, fotele i stolik, żeby mogło działać tam kilka osób. No i oczywiście pokój nagrań znajdujący się za dźwiękoszczelną szybą. Scarlett zastał w pierwszej części, gdzie grała. Wokół nie leżało mnóstwo notatek, ale ona nie tworzyła czegoś nowego. Doskonale znał piosenkę, którą wykonywała.


Delikatna melodia i mocny, piękny głos wyrwały go z zadumy. Ujrzał dziewczynę. Tak bardzo delikatną w sile jej głosu. Miała zamknięte oczy. Tak bardzo oddawała się muzyce. Zdawała się być słodką nutą. Była tak bardzo prawdziwa, tak bardzo oddana temu, co robiła.

Teraz też tak było. Starał się zachować ciszę, żeby jej nie przeszkodzić. Tak lubił patrzeć, gdy grała. A kiedy zaczęła śpiewać… to było tak inne od występów na galach, czy trasach. Jej głos miał taką… intymną barwę. Zachwycał go niezmiennie od osiemnastu lat. Ich miłość była pełnoletnia. Ich listopad też. Nie miała na sobie pięknej sukni i pełnego makijażu, jak tego pierwszego wieczoru. Jedynie czarne getry i koszulkę na ramiączkach, a że była już późna jesień to także grube, beżowe skarpety i długi sweter. Wprawdzie w domu panowało przyjemne ciepło, to Scarlett i tak było chłodniej niż pozostałym. Jej włosy zdążyły już nieco odrosnąć. Związane w wysoki kucyk opadały falami na jej plecy. Jak tak na nią patrzył, to zapominał, że minęło już tyle lat. Jej twarz była tak samo piękna jak pierwszego dnia. Bardziej dojrzała, już nie dziecinna, ale tak samo wspaniała. Jak cała ona.
Ciekawiło go, co się stało, że przypomniała sobie o tej niegranej od lat piosence. Może też wspominała? Odetchnął. To go naprawdę relaksowało. Scarlett miała coś w głosie, nawet gdy mówiła mógłby słuchać jej bez końca. Miał stresujący dzień, problemy w pracy, wszystko się waliło? Wracał do domu i choćby dzieci powodowały pandemonium, to na koniec dnia mieli pięć minut dla siebie i było po prostu lepiej. Tak chyba działało spędzanie życia z właściwą osobą. No, kochał ją. Co mógł poradzić? Nie potrafił powiedzieć, kiedy najbardziej, ale uświadamiał to sobie, kiedy wracał do domu, a ona panowała nad wszystkim. Dziewczynki bywały niegrzeczne, bo to przecież tylko dzieci, ale znajdowała na nie sposób. Nigdy nie podniosła na żadną ręki, wystarczyło jej spojrzenie i brak tradycyjnej dla niej czułości, żeby córeczki szukały wniosków. Miała na głowie sześcioro dzieci. Trójka najmłodszych bardzo jej potrzebowała. Lily często smuciła się, bo mama nie miała dla niej już tyle czasu. Przechodzili ciężki okres, ale dzięki tej cierpliwości i miłości, które miała w sobie jego żona, udawało im się. Podziwiał ją w każdej minucie. Wprawdzie mogła liczyć na pomoc, ale Silke i Christine nie mieszkały u nich. Scarlett była urodzoną mamą, silną, stanowczą i nad wszystko kochającą. Jego też tak kochała. Nie należała do ideałów. Czasem potrafiła huknąć, zostawić wszystko i wyjść, bo miarka się przelewała. Tak samo jak głośno się śmiała, tak też głośno krzyczała. Nie na dzieci, ale gdy coś ją wyprowadziło z równowagi, ciężko było ją zatrzymać. Działała impulsowanie, choć potrafiła zaciąć się i rachować na zimno. Niezmiennie. Czasem podejmowała złe decyzje, nie radziła sobie z harmidrem i płakała razem z dziećmi. W końcu nie zawsze mogła być taka silna i wytrwała. Odkąd na świat przyszły bliźnięta, wciąż była zmęczona. On też, ale on wychodził do pracy, gdzie zmieniał otoczenie, a ona zostawała. Miał nadzieję, że szybko ustabilizują dzieci, a przed rokiem odstawi je od piersi, żeby mogła wreszcie trochę odetchnąć. Uśmiechnął się na tą myśl. Kiedyś myślał w kategorii następnych pięciu dni, a teraz planował życie za dwa, trzy albo dziesięć miesięcy. Chciałby ją mieć tylko dla siebie, choćby na dzień lub dwa, żeby mogli sobie przypomnieć, że byli nie tylko rodzicami. Chociaż to na razie nie wchodziło w grę, dbał o to, żeby miał czas na tworzenie. On nabierał tchu w pracy, ona też potrzebowała takich momentów. A jak pięknie one brzmiały.

 I will be strong on my own. I will see through the rain. I will find my way. I will keep on traveling this road, till I finally reach my dream, till I'm living, and I'm breathing. My destiny.

Scarlett chyba nie do końca zadawała sobie sprawę, że spełniła każde słowo tej piosenki. Była w każdym tego słowa znaczeniu. Dzięki jej sile, pewności i wytrwałości odnaleźli drogę, którą podążali do dziś i wspierali się w tym, by z niej nie zboczyć. Nie mogło być piękniej. Nie ujmował sobie, znał swoją wartość i wkład w ich życie, ale to Scarlett przez to, jak cudownie była, tworzyła ich dom.
Podszedł do fortepianu i stanął przy nim, żeby jeszcze na nią popatrzeć. Uśmiechnęła się, dalej śpiewając. Patrzyła mu w oczy, jak tamtego pierwszego wieczoru. Różnicę stanowiło to, że teraz miał ją na wyciągnięcie ręki. Nie musiał się już niczego obawiać. Scarlett zakończyła dźwięk miłym pomrukiem i oderwała dłonie od klawiszy. Uśmiechnął się do niej, odwzajemniła gest.
- A co to się stało? – zapytał.
- Rozmyślałam nad piosenką i przypomniałam sobie o tej, o naszym pierwszym wieczorze. Jest listopad. Często o tym myślę – przyznała zamykając pokrywę.
- Zastanawiałem się nad tym, kiedy cię słuchałem i wiesz, co? Wszystko się sprawdziło. Każde słowo. Byłaś, jesteś, będziesz – powiedział bardziej rozrzewniony, niż sądził. Scarlett wstała od instrumentu i przytuliła się do niego.
- Jesteśmy, Tom. Niektóre obietnice nam się udały.
- Teraz, kiedy mamy takie dobre życie, to rzadko wracam do tamtego okresu, ale teraz, kiedy zagrałaś tą piosenkę, jakoś tak wszystko do mnie wróciło. Przypomniałem sobie, jaki byłem nieszczęśliwy, jak czułem się nikim. A ty poprzestawiałaś wszystko. Wkurzałem się na ciebie, ale wiesz co? – Scarlett zadarła głowę i oparła brodę na torsie Toma, a on mocniej ją przytulił. – W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że lubię się na ciebie złościć, bo byłaś jedną z niewielu osób, którym na mnie szczerze zależało.
- Wiem o tym – powiedziała zadowolona. – Gdybym czuła, że jesteś stracony, to bym cię zostawiła w spokoju, a tak. Masz co chciałeś – dodała z szerokim uśmiechem, a Tom nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Tylko oni dwoje. Takie cuda działy się rzadko.
- Jesteś wszystkim, czego nie miałem, wszystkim, czego mi brakowało, wszystkim, czego potrzebuję i wszystkim, czego chcę. – Wyznał niespodziewanie po chwili przypatrywania się jej. Zupełnie jak naście lat wcześniej. Lazurowy błękit i mleczna czekolada. Najlepsze połączenie.
- Więc faktycznie masz już wszystko – odpowiedziała. Nie mówili sobie tego od lat. To takie kocham cię w ich własnym języku. Uśmiechnął się i pocałował jej jeszcze raz – długo, powoli, jakby smakował i rozkoszował się tą chwilą. Tak było. Deszcz za oknem zacinał, wiatr huczał. To było naprawdę nieprzyjemne popołudnie, ale czuł, że nie mogłoby być lepsze.
- To było naprawdę trudne – powiedziała po chwili. Tom popatrzył na nią nie wiedząc, o co jej chodziło. – Łapanie cię – wyjaśniła. – Wtedy nie myślałam o tym, ani później też, ale bałam się o siebie, o ciebie. Zupełnie nie wiedziałam, co robić. Byłam tylko nastolatką, która zobaczyła drugą stronę medalu życia swojego idola. I to nie miało żadnego znaczenia, że ty to ty, ale jak teraz o tym myślę, to to było naprawdę trudne.
- Wiem – odpowiedział, czule gładząc jej policzek. – Do dziś nie mam pojęcia, skąd wzięłaś taką odwagę, żeby podjąć samobójczą misję ratowania mnie.
- A jednak żyję – przyznała zadowolona.
- Oboje żyjemy. Złapałaś mnie, gdy upadałem i ochroniłaś mnie przede mną.
- I wzajemnie – westchnęła, trochę wzruszona. – Tom, dlaczego tak smęcimy, jakbyśmy zaraz mieli umrzeć? – zerknęła przekrzywiając głowę w ten swój sposób.
- Pewnie dlatego, że pierwszy raz od tygodnia mamy dla siebie więcej niż pięć minut. Od razu człowiek robi się sentymentalny i wspomina czasy, kiedy największym problemem były początki alkoholizmu, kiepski charakter i wstręciucha, która postanowiła temu zapobiec.
- Faktycznie, tęsknię za tymi czasami – przyznała ze śmiechem. – Zajęcia pozaszkolne, przeziębienia, kłótnie i rzadkie kupy są zdecydowanie mniej atrakcyjne.
- Nie wychodźmy stąd jeszcze chwilę, co? – zaproponował, a Scarlett z radością się zgodziła. Stali tak przytuleni, w klimatycznym pokoju pełnym ich marzeń. Półki piętrzyły się od nagród, ściany od zdjęć z najróżniejszych okazji; z tras, z gal, z pojedynczych występów. To takie miejsce, gdzie byli tylko Scarlett i Tomem. Było im bardzo potrzebne, gdy czasem bycie rodzicem na pełen etat przechodziło ich ludzkie możliwości.
- Mamoo? – dobiegł ich głos Nell. Scarlett zrobiła zawiedzioną minę, wracając na ziemię. – Tato jest tam mama? – zapytała znów, a Scarlett i Tom nie mogli się nie uśmiechnąć. Mama była centrum wszechświata. Nie mogła nie poczuć się szczęśliwa i dumna, choć piekielnie zmęczona. Bliźniaki nie spały większą część nocy, a szykowanie do szkoły wyglądało jak gehenna. Na szczęście ze szkoły odebrała ich Christine i Scarlett mogła chwilę odpocząć.
- Idę, skarbie! – odkrzyknęła. Otuliła się swetrem i pozwalając, by Tom skradł jej jeszcze jeden krótki pocałunek, ruszyli z powrotem na górę. Nell stała u szczytu schodów. Ich cudowna, pierwsza córeczka. Zerknęli na siebie, wymieniając uśmiechy. Byli z niej tacy dumni.

Dlaczego musisz tak brutalnie sprowadzać mnie na ziemię?
Bo ze mną, tutaj na ziemi, będzie ci o niebo lepiej.

- Mamusiu, boli mnie gardło – poskarżyła się, gdy pokonywali ostatnie schody.
- Moje maleństwo – Scarlett pożałowała córeczki, wyciągając do niej ręce i przytuliła ją, gdy tylko stanęła przed nią. – Pokaż czoło – poprosiła czule, po czym sprawdziła temperaturę i wydawało jej się, że mała miała podwyższoną. I tak długo uchowali się przez przeziębieniami. – Zaaplikujemy lekarstwo, a tatuś sprawdzi, co z Nikki i bliźniakami, okej? – zerknęła na Toma, a on już kierował się na piętro. To tyle, jeśli chodzi o pięć minut dla siebie.
- Odrobiłam lekcje, będę mogła obejrzeć bajkę? – zapytała, gdy wskrobywała się na na stołek w kuchni, a mama szukała dla niej lekarstwa na gorączkę. Jak w każdym domu mieli w kuchni szafkę pełną lekarstw. Jedna z półek należała do dzieci. Przy szóstce, Scarlett potrzebowała cały arsenał.
- Zrobimy tak – zaczęła, aplikując Nell syrop. – Zjemy obiad, bo zaraz powinni wrócić Hannah i David, a potem wybierzesz sobie bajkę i zrobimy ci gniazdko, żebyś miała ciepło i wygodnie, dobrze? – dziewczynka chętnie zaakceptowała taki pomysł. Scarlett podała jej lizaka na gardło. – Pójdziemy do taty, on cię poprzytula, a ja z Nicole podam obiad. No, chyba, że obudziły się bliźnięta, to poprosimy o to Christine. Zgoda? – Nell przytaknęła, przytulając się do mamy. Siedziała jeszcze na stołku, więc znajdowała się na jej wysokości.
- Będę mogła też kakałko? – zapytała, w przerwach zajadania lizaka.
- Jak zjesz ładnie obiad, to jak najbardziej.
- A co jest?
- Dzisiaj mięsko. Pieczeń, ziemniaki i różne surówki.  
- A mogę bez surówki? – nawet trzydzieści siedem cztery nie przytępiły uwagi Nell. Pod tym względem ani trochę nie odstawała od sióstr. Lubiła tylko marchewkę.
- Zastanowię się, bo jak ty nie zjesz, to dziewczyny też.
- Ale mamo…- zawyła błagalnie. Scarlett starała się być konsekwentna, ale kiedy Nell tak wyraźnie źle się czuła, była taka lejącą i rozgrzana, to czuła się w obowiązku, żeby jej ustąpić. Westchnęła.
- W porządku, niech będzie – przyznała, a córeczka ożywiła się w jej ramionach. Od razu jakby trochę bardziej ozdrowiała i chciała już iść. Zeskoczyła ze stołka, uwieszając się na szyi mamy.
- Zobaczymy, czy Christine i Nicole już skończyły zadania, co? – zagaiła, gdy pod rękę szły już na piętro.
- Lubię Christine – przyznała. – A mogę jutro nie iść do szkoły?
*


15. marca 2027, Berlin

Wielki tort już czekał. Max wybrał sobie prostokątny z czerwonym wozem strażackim. Od rana kilka razy sprawdził, czy ten tort aby na pewno nie zniknął. To były jego pierwsze tak huczne urodziny. Niemal wszyscy goście już byli. Wystroił się w czerwone spodnie pod kolor strażakówy, białą koszulę i czerwoną muchę. Każdemu z domowników kazał ubrać się odświętnie i prosił mamę, żeby telefonicznie poinformowała o tym gości. Każdy spełnił jego życzenie. Nawet Leo miał garnitur, z bawełny, ale jednak. Siedmioletni jubilat bawił się razem z kuzynostwem, młodzież snuła się po domu bez celu. Liv jak zwykle wpadła na ostatnią chwilę i przebierała się na miejscu, bo jechała prosto ze zdjęć. Wpadła do salonu, prosząc mamę o zapięcie kolczyków. Georg mało nie oślinił się na jej widok, a Saoirse zrobiła mu fotkę. Nie rozstawała się ze swoim kompaktowym aparatem. Scarlett i Tom nosili bliźnięta, które odkąd odkryły sztukę siedzenia, chciały oglądać świat tylko w pionie. Julie dwoiła się i troiła, ale Shie i tak znalazł sposobność, żeby uszczypnąć ją w opięty sukienką pośladek i podkraść ciastko. Dominik zauroczony Milą, porwał ją z objęć Scarlett i zaczął pokazywać jej dom. Odetchnęła, strzepnęła ręce i ulotniła się do kuchni, ale nim to zrobiła, skradła całusa synkowi. Leo rósł jak na drożdżach. Był silnym, zdrowym chłopcem. Z wzorowymi wynikami przeszedł przez okres ryzyka wystąpienia nagłej śmierci łóżeczkowej. Był książkowym dzieckiem. Różnice między nim a Milą nikły z każdym miesiącem. Świadomość, że zdołała urodzić zdrowego i silnego chłopca, wyciskała z niej łzy za każdym razem, gdy o tym myślała. Teraz już wiedziała, że los jest jednak sprawiedliwy. Daje, ile odbiera, ale trzeba na to pracować. Bardzo ciężko. Przed szesnastoma laty odebrał jej życiu światło. Musiała przejść próbę. Musieli z Tomem przejść przez wielką próbę. Ale udało się. Nauczyli się sporo i dostali nagrodę: Nell, Nicole, Hannah, Liliane, Mila i Leo, a w bonusie Jessica i David. Mieli więcej, niż mogliby marzyć. Nim schowała się w kuchni, patrzyła przez chwilę na Toma. Trzymał w ramionach synka, który bawił się jego łańcuszkiem, na którym wciąż wisiała połowa serduszka. Rozmawiał z Shie’em i mężem Kitty. Był swobodny, zadowolony i szczęśliwy. Po prostu on. Niewiele spali tej nocy, Nicole bolał brzuch, a bliźniaki budziły się co godzinę. A w dzień dzieciaki nie mogły doczekać się wyjścia, więc były niegrzeczne, a David nie zaliczył jakiegoś testu, przez co chodził zły jak burza. Jednak to była część ich życia. W dobrym i złym. W zdrowiu i w chorobie. Scarlett kupiła Tomowi nową koszulę, błękitną. Podkreślała ciemny odcień jego skóry, dopasował do niej beżowe spodnie i klasyczne, czarne Nike. To chyba nie zmieni się nigdy. Częściowo spiął, a częściowo rozpuścił włosy, czyli tak jak podobał się jej najbardziej. Od lat. Jej mąż prezentował się fenomenalnie. Nawet nie zauważyła, kiedy dołączyła do niej Julie.
- My to mamy szczęście – przyznała z miną kota, który złapał tłustą mysz. Scarlett przytaknęła jej z uśmiechem.
- Sama aż sobie zazdroszczę – westchnęła z zadowoleniem.
- Tylko mu tego nie mów, bo opadną mu skrzydełka – trąciła ją w bok i ruszyła do jadalni z paterą ciasta w rękach. Jej miejsce zaraz zajęła mama. Przytuliła się do boku Scarlett. Wzdychały sobie tak przez chwilę. Mama i córka. Dwie matki. Dwie kobiety.
- Ładnie wyglądasz – pochwaliła Sophie, wygładzając materiał sukienki na biodrze Scarlett w swój matczyny sposób. Faktycznie, to była okazja, żeby się wystroić. Straciła już niemal wszystkie ciążowe kilogramy. Założyła szarą sukienkę z motywem granatowych ptaków i białym kołnierzykiem, a do tego malinowe szpilki. Włosy miała upięte w kok i delikatny makijaż. Czuła się bardzo kobieco.
- Starałam się. Teraz mam rzadkie okazje na strojenie. Miło jest dziś – przyznała spoglądając na mamę. – Od świąt nie spotkaliśmy się wszyscy.
- Dominik mi się oświadczył – szepnęła wyciągając przed siebie dłoń. Serdeczny palec Sophie zdobił skromny, złoty pierścionek z niewielkim kamieniem. – Na razie nie bierzemy ślubu. Nie ogłaszamy tego na forum To jest nasze, taka namiastka – dodała, kiedy Scarlett już ją wyściskała.
- Cieszę się, mamo! – pisnęła. –  Dominik jest wspaniały i bez względu na to, czy będzie ten ślub czy nie, postąpił jak należy. To jest ten czas i właściwe miejsce. – Obie przyglądały się pierścionkowi, ciasno przytulone. Liv w pełni już gotowa zrobiła im w tym momencie zdjęcie.
- Mam was – mruknęła, dołączając do uścisku. – I strasznie was kocham – dodała niespodziewanie. Liv była ostatnią osobą, którą można było posądzić o jakieś wyznania. Stały tak przez chwilę. We trzy. Jak kiedyś. Kiedy były tylko we trzy. – Wiecie co? Czas upływa, rodzina się powiększa. Byłyśmy we trzy, a teraz jest nas czterdziestka z okładem, jakby dobrze policzyć, ale jedno się nie zmieni – i wskazała po kolei na Sophie, Scarlett i siebie.
- Coś wisi w powietrzu, skoro Liv Hannah O’Connor-Listing mówi takie rzeczy – dodała Scarlett. – Ale masz rację. Jesteśmy fajne babki. – Tą chwilę wzruszeń przerwała im Hannah, która posprzeczała się z Brianem i domagała się sprawiedliwości. Liv postanowiła być rozjemcą, porawała dziewczynkę w objęcia i udały się do dzieci, a Sophie wróciła do kuchni wołana przez Julie. Margo wyłoniła się niosąc kolejne półmiski, a Rosalie jej pomagała. Gustav zmaterializował się przed żoną i zabrał jej część prowiantu, całując ją w policzek. I wtedy nastąpił ten moment. Jak klatka z filmu. Tom odwrócił się i spostrzegł Scarlett. Uśmiechnął się i mrugnął do niej. Znów w rodzinnym zgiełku byli tylko oni. Scarlett i Tom. Tom i Scarlett.

Bo przecież najważniejsze jest to, żeby mieć świadomość, że zawsze znajdzie się ktoś, kto złapie cię, gdy upadasz i ochroni cię przed złem, nawet przed tobą samym.
*

1. września 2027

Scarlett siedziała po turecku na trawie, Mila siłowała się przy jej kolanie, próbując samodzielnie wstać. Chodziła już, ale pewniej czuła się, trzymając się czegoś lub kogoś. Na tarasie przy grillu i piwie siedziało ich rodzeństwo, plus Margo i Gustav. Dzieci bardzo głośno bawiły się w ogrodzie, a Mila próbowała ich naśladować. Jakieś półtora metra przed nią stał Tom, trzymając pod paszkami Leo, który maszerował w miejscu, wyciągając do niej rączki. Tom zerknął na nią, a ona się uśmiechnęła. Ostrożnie puścił synka, który zachwiał się, ale zaraz złapał balans. Patrzył podejrzliwie na mamę, mówiąc tajemnicze: papapapa i cmokał przy tym uroczo. Zadał się i postawił krok. Zarzuciło go, ale wyraźnie się zawziął. Scarlett mało nie pisnęła ze szczęścia. To już szósty pierwszy krok w jej życiu, ale tak samo wzruszający. Wyciągnęła ręce, zachęcając Lea, a on ruszył dalej. Chwiał się i trochę go zarzucało, ale pokonał trasę prosto w jej ramiona. Porwała go i wyściskała.
- Brawo, skarbie! – ucałowała go w policzek, a Tom położył się przy Mili i przytulił ich wszystkich.
- Ale zrobiłeś mi prezent, synku – powiedział uradowany. Leo nie bardzo wiedział, o co chodzi, ale zaczął pokrzykiwać, śmiać się i bić sobie brawo. Lubił być w centrum uwagi. Mila poszła w jego ślady, ale zaraz wyczuła możliwość wstania, więc złapała się Toma i dźwigała się do góry.
- Niech jeszcze powiedzą najpierw tata i będę spełniony jako rodzic – powiedział zadowolony, objął Scarlett, przyciągnął ją i pocałował. Wszystkie cztery dziewczynki najpierw mówiły mama, więc był tego bardzo spragniony. Scarlett roześmiała się i jeszcze raz wycałowała synka.

Życie nie mogłoby być lepsze.


Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo