30 lipca 2016

130. Bo szczęśliwa rodzina to taki mur… i ten mur właśnie jest nie do ruszenia.

By każdy z nas stał się i pozostał czyimś domem.
By każdy z nas odnalazł dom.
Dla mnie, żeby się spełniło. 
*

Bo szczęśliwy dom, to nie jest wcale kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie wszyscy sobie jedzą z dziobków. To codzienna praca na to, żeby wracało się do tego domu z przyjemnością, żeby wieczorem, kiedy dzieci śpią, a ty marzysz tylko o tym, żeby już się położyć i zastanawiasz się czy wystarczy ci sił na prysznic, krzyże pękają od całodziennej gonitwy za dziećmi i pracy w domu od świtu do zmierzchu, to kładąc się łóżka jesteś zadowolona z siebie i ze swojego życia1.

22. lipca 2026

- Była sobie żabka mała – zaczęła Hannah, a Lily dołączyła w: re re kum kum, re re kum kum! – bo tylko tą część tekstu znała. – Która mamy nie słuchała, re re kum kum bęc! – wykrzyknęły uderzając w taflę wody otwartymi na płasko dłońmi. Zachlapały sobie twarze i oczy, a kaczuszki, żabki i łódeczki odpłynęły niesione falą. Tom podniósł wzrok znad czasopisma motoryzacyjnego, żeby skontrolować, czy jego córki, aby na pewno wciąż żyły. Na głowach miały czepki kąpielowe, a po skórze spływały resztki lukru i kremów, bo dziewczynki same przyozdabiały tort Hanny. Zostało mało czasu do przyjęcia urodzinowego jego córeczki, więc włosy musiały pozostać suche, a ciała umyte. Bo lukier miały nawet na stopach. – Innym żabkom się dziwiła, re re kum kum, re re kum kum! Na spacerki wychodziła, rere kum kum, bęc! – zawyły zgodnie, wprawiając w ruch wodę i wszelkie stworzenia weń pływające.
- Halo, panny, proszę się umyć – zawyrokował, gdy fala okazała się tak silna, że zachlapała mu nogawkę. Dziewczynki zachichotały, gdy tata odsunął taboret na bezpieczniejszą odległość. Lily chwyciła żabkę i wylewając jej zawartość na siebie wykrzyknęła: re re kum kum bęc! – Bęc, bęc, bęc – zakumkał, zarechotał, czy jakkolwiek zażabkował, zamykając gazetę i podając córkom myjki. – Mama czeka na was w swojej garderobie, a wy sobie urządzacie koncert. Kto się za was wystroi? – obdzielił je żelem do mycia i wziął ręcznik na wypadek, gdyby myjąc nogi zatarły sobie oczy, co było bardzo możliwe.
- Tatusiu, a kto do mnie przyjdzie? – zapytała Hannah po raz milionowy tego dnia. Bardzo przeżywała swoje przyjęcie urodzinowe bez udziału dwóch starszych sióstr, które wciąż były na obozie. Teraz to ona była najstarsza, miała mieć swoich gości i czuła się z tego powodu bardzo wyróżniona. Wciąż powtarzała Lily, że gdy będzie starsza, to też rodzice zrobią dla niej przyjęcie i pokrzepiająco klepała ją po ramieniu.
- Przecież wiesz – odpowiedział. Pokręciła energicznie głową, robiąc obrażoną minę. Opłukał je dokładnie prysznicem i gestem nakazał wstać. Wystawił je po kolei na chodniczek i odział w płaszcz i kapcie kąpielowe. Najpierw Hannah, a po niej Lily. Zdjął im czepki i podał ręcznik do otarcia twarzy.
- Powiedz – poprosiła, nadstawiając ucho do osuszenia.
- Lily – mrugnął do najmłodszej córki, która posłała mu swój najsłodszy uśmiech w odpowiedzi. – Alan, Brian, Rosalie, Adam i twoje koleżanki z przedszkola: Lia, Jenny, Leni i Maya. – Ta odpowiedź w pełni usatysfakcjonowała Hannah. Jako niepisana liderka swojej grupki była szczęśliwa, że wszystkie jej koleżanki mogły się pojawić. Nie widziała ich od kilku tygodni. Adam był trochę pokrzywdzony w tym towarzystwie, bo wydawał się być za duży na zabawę z nimi i zbyt mało dorosły na przyłączenie się do starszych. Margo mówiła Scarlett przez telefon, że wciąż rozważał, czy jechać, czy zostać z Gustavem w domu. Nie miał swojego rówieśnika, wszystkie dzieci były młodsze, a nastolatkowie starsi. Wprawdzie starszy syn Laury był od niego rok młodszy, ale widywali się rzadko, bo Laura pojawiała się tylko na większych uroczystościach, a Adam był za młody, żeby zawalczyć o kontakt z kolegą. Rosalie nie miała tego problemu, z radością oddawała się zabawom młodszych dzieci. – No teraz już nie przypominacie lukrowych stworków i możecie biec do mamy. – Dziewczynki z piskiem pognały do garderoby Scarlett. Gdzie czekało je układanie fryzur i strojenie. Każda wizyta w sanktuarium mody ich mamy była dla nich tak emocjonująca, że aż dostawały wypieków. Uwielbiały oglądać buty, ubrania i kosmetyki. Oczywiście przebierać się i malować też. Uwielbiały przeglądać się w wielkim lustrze albo wchodzić na podest do przymiarek. Jednak nie robiły tego zbyt często, bo gdyby cztery dziewczynki często buszowały wśród jej rzeczy, to wyglądałoby tam, jak po przejściu huraganu. 
Wszystko było już gotowe na przybycie dzieci. Jedzenie, muzyka, zabawy. Nie należeli do rodziców, którzy zamawiali cyrk i fajerwerki na przyjęcia urodzinowe swoich pociech. Zapraszali najbliższych, a tym razem ze względu na stan Scarlett zaprosili tylko ulubione koleżanki Hannah. Candy zobowiązała się, że zaplanuje rozrywki i z tego co wiedział z pomocą fachowej wiedzy Jessici – psychologa dziecięcego, wymyśliła kilka zabaw ruchowych i łamigłówek. Jednak z doświadczenia wiedział, że dzieci zajmą się wspólnymi zabawami i znikną na połowę popołudnia. Będą przypominały o sobie, kiedy któreś zostanie uderzone, zasypane piaskiem albo poczuje się urażone. Z koleżankami Hannah miały pojawić się mamy. Zamówili ciasto, planowali podać kawę i napoje. Tym razem miało być skromnie. Oboje wiedzieli, że rodzice dzieci, z którymi przyjaźniły się ich córki byli normalnymi ludźmi i nie obawiali się, że po wizycie w ich domu, na drugi dzień o wszystkim napiszą media. Dom przygotowała Silke, Tom porozwieszał urodzinowe ozdoby i lampiony w ogrodzie, więc zanosiło się na miłe popołudnie. Wiedząc, że miał chwilę czasu, nim Scarlett wyszykuje dziewczynki, postanowił zapalić. Wprawdzie rzucał za każdym razem, gdy na świat przychodziło nowe dziecko, ale zawsze jakoś tak się działo, że wracał do nałogu. Nie palił dużo. Teraz już bardziej okazyjnie, ale zawsze miał w zanadrzu paczkę ulubionych Cameli. Posprzątał w łazience, a wszystkie kaczuszki i żabki wylądowały na brzegu wanny, czekając na następną kąpiel. Kiedy szedł korytarzem, słyszał, jak dziewczynki wydzierały się śpiewając o żabce, a Scarlett im raz po raz wtórowała.
Zdziwił się, widząc Alana i Briana w piaskownicy, a zaraz po tym zza domu wyłonił się Bill. Tom wyjął paczkę z własnoręcznie zamontowanego schowka pod rynną i poczęstował się papierosem. Jego bliźniak odmówił. Był najwyraźniej bardziej wytrwały. Odpalił i mocno się zaciągnął. Przez ten jeden krótki moment przestał być ojcem, mężem, muzykiem, bratem, przyjacielem. Stawał się Tomem. Tylko Tomem i lubił sobie o tym przypominać. Parę minut tylko z sobą. W tym wypadku również z Billem.
- Chłopaki już się nie mogli doczekać – powiedział jego bliźniak, siadając w wiklinowym fotelu i zerkając na swoich synów.
- Hannah i Liliane się szykują. Byś je widział, jak wyglądały po ozdabianiu tortu – powiedział, kręcąc głową i wypuszczając dym. Usiadł wygodnie na fotelu obok brata i wyciągnął przed siebie nogi. Uśmiechnął się błogo, zaciągając się mocno papierosem. – Zaraz będą inne dzieci.
- Shie albo Julie przyjadą z Maxem? – Tom pokręcił głową.
- Pojechali nad morze, wczoraj Shie oznajmił swojej rodzinie, że mają godzinę na pakowanie, bo jadą do Cuxhaven. Julie dzwoniła do Scarlett z drogi.
- Nie brakuje ci życia w trasie? – zapytał, zaskakując tym Toma. Dawno nie poruszali tego tematu, a poza graniem u Gustava albo w piwnicy nie wracali zbyt często do swojego dawnego życia. Żaden tego nie potrzebował. – Ostatnio na jakimś kanale muzycznym puścili kawałek Humanoid City i jakoś tak zacząłem o tym myśleć – westchnął, a Tom ostatni raz się zaciągnął. Zdusił niedopałek na podłodze i upewniwszy się, czy Scarlett nie szła, wrzucił go między jakieś bujne kwiaty rosnące przy domu.
- Jeśli miałbym wrócić do muzyki, to chciałbym grać w pubach takich, jak Gustava, a nie w wielkich halach. To mogłoby być fajne, ale nie chciałbym wyjeżdżać w wielkie trasy. Dobrze mi jest w domu. Mam przed sobą wychowanie szóstki dzieci. David zaraz zaczyna studia. Produkuję dwa duże albumy. Jestem zadowolony z tego, jak jest. A ty nie? – zagadnął, spoglądając na bliźniaków, który budowali coś z piasku. Wyglądali zupełnie, jak oni przed trzydziestoma laty. Tylko zamiast ogrodniczków mieli T-shirty z imionami na plecach i krótkie spodenki, które pochodziły z dziecięcej kolekcji ich taty.
- Jestem szczęśliwy. Pewnie, że tak, ale tak sobie pomyślałem, że gdyby ktoś mi powiedział: Bill, pojedź ze mną w trasę na miesiąc, czy dwa. To bym pojechał. Nie na stałe, ale tak jeden raz, żeby sobie przypomnieć. – Wzruszył ramionami, jakby chciał umniejszyć swoim słowom. Był trochę zakłopotany, trochę nostalgiczny, trochę podekscytowany. Jak to Bill, od dziecka postępował bardziej emocjonalnie, niż Tom.
- Zawsze bardziej cię nosiło niż mnie – skwitował to starszy z braci, dumając nad tym, co usłyszał.
- Nie chciałbym nagrywać nowej płyty, ani robić żadnego wielkiego powrotu. Nagromadziliśmy tyle piosenek, że wystarczyłoby na dwa albumy, ale chciałbym je zagrać dla dziesięciu tysięcy, czemu nie – ciągnął z uśmiechem na ustach. Poprawił okulary na nosie i wygodnie rozparł się w fotelu.
- Z Rainie wszystko okej? – zagaił Tom, bo Bill do tej pory nie mówił nic o wielkiej muzyce, był zadowolony ze swojego życia.
- No jasne. Z Rainie nie może być inaczej niż okej – zerknął na brata znad okularów. – Po prostu zacząłem o tym myśleć.
- Musisz zdecydować, czy to jest coś, co chcesz zrobić, czy tylko coś, co miło powspominać, bo jeśli będziesz pośrodku, to zaczniesz traktować te myśli jako niespełnione marzenie, a twój dom i kobieta staną się przyczyną niezrealizowanych ambicji – odparł spokojnie Tom, patrząc na brata i starając się zrozumieć, czy coś przeoczył, czy Bill mówił serio, czy może tylko gdybał.
- Ja pierdolę, Tom. Nie mów tak, jakbym chciał zostawić, Rainie – obruszył się, wzbudzając zainteresowanie chłopców. Przyglądali się im, niepewni czy wszystko było w porządku. Pomachali im, więc dzieci wróciły do zabawy.
- Nie wiem – odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie bardzo wiedział, o co tu chodziło.
- Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby zagrać parę koncertów, a nie, że zamierzam to zrobić. Uprzedzając twoją zabawę w doktora Freuda – - zaznaczył, unosząc w górę palec wskazujący. – Jestem szczęśliwy z Rainie, z dzieciakami, z modą i naszym piwnicznym graniem, ale lubiłem scenę.
- Mówisz tak, jakby to było coś, za czym tęskniłeś latam, a przecież tak wybrałeś. Nie chciałeś już tłuc się po świecie, bo tutaj miałeś wszystko, czego potrzebowałeś.
- Sam już nie wiem.
- Pogramy trochę na dniach. Musimy spisać się z chłopakami, kiedy mają jakiś wolny wieczór. W tygodniu w garażu, a w sobotę u Gustava? – Bill pokiwał głową, ale trochę bez przekonania. W domu rozległ się dźwięk domofonu. Tom podniósł się z fotela. – No to pomyśl o tym. Masz za fajne życie, żeby zniszczyć je nieprzemyślanymi decyzjami – dodał, nim zniknął w budynku. Kiedy usłyszał radosne głosy mam i dzieci, w tym Scarlett i samej solenizantki, wyjął telefon, żeby dać znać Rainie, że już czas wkroczyć z prezentem. Kochał Rainie, kochał swoje dzieci, kochał swój dom, więc dlaczego to stare nagranie zrobiło na nim takie wrażenie?
*

24. lipca 2026

Kelnerka podała koktajle i ciastka, po czym dyskretnie zerknęła w kierunku witryny knajpki, w której znajdował się David. Spostrzegł, że ona także zauważyła mężczyznę krążącego pod oknem. Zerknęła na niego, a potem życząc smacznego ulotniła się. Paparazzi albo poszukiwacze sensacji od czasu do czasu kręcili się w jego towarzystwie. Tolerował ich, póki nie narzucali się, w końcu był synem Toma Kaulitz – idola nastolatek sprzed kilkunastu lat, a obecnie jednego z najbardziej topowych producentów w Europie, a biorąc pod uwagę ostatnie propozycje, to także w Stanach oraz pasierbem Scarlett O’Connor – TEJ Scarlett O’Connor – dlatego zaakceptował fakt, że jego twarz nie mogła pozostać anonimowa. Jednak tego popołudnia bardzo nie na rękę było mu towarzystwo bardzo niewykwalifikowanego paparazzo. Bo na takiego właśnie wyglądał mężczyzna za szybą. Przeżył miłe zaskoczenie, gdy niespełna minutę po odejściu kelnerki zjawiła się managerka lokalu, posyłając jemu i jego towarzyszce przepraszający uśmiech.
- Dzień dobry państwu – przywitała się. – Pracownica obsługująca państwa stolik spostrzegła, że ktoś zakłóca państwa spokój, dlatego chciałabym państwa zaprosić do stolika za parawanem. Wprawdzie nie ma tak ładnego widoku, jednak jestem pewna, że zapewni państwu więcej prywatności.
- To miłe z pani strony, chętnie skorzystamy – odpowiedział, odwzajemniając uśmiech. Wstał pierwszy i zasłonił dziewczynę tak, żeby mężczyźnie za oknem nie udało się sfotografować nic poza jej włosami. Ledwo usiedli w całkiem miłym kącie sali, a kelnerka już zdążyła przenieść ich zamówienie, uzupełniając je paterą z muffinkami, jako zadośćuczynienie.
- Ochrona już zajęła się tym człowiekiem – dodała kierowniczka, po czym życzyła im smacznego i odeszła razem z kelnerką. David w końcu mógł skupić uwagę na swojej pięknej towarzyszce. To ich pierwsze tak bardzo publiczne wyjście. Do tej pory spotykali się w parku niedaleko jej domu albo przesiadywali w jej ogrodzie. Już nie raz proponował jej, żeby gdzieś wyszli, ale była nieugięta. Nie znał przyczyny, ale to musiało być ważne, skoro potrzebowała dwóch miesięcy, żeby wyjść do ludzi.
- Przepraszam, miałem nadzieję, że nikt mnie nie pozna. To nie zdarza się często – wyjaśnił, patrząc na nią. Basia była najbardziej niezwykłą dziewczyną, jaką spotkał w swoim życiu. Może jej uroda nie należała do klasycznie pięknych, nie nadawałaby się też do zastępu Aniołków Victoria’s Secret, ale miała w sobie coś, co czyniło ją najbardziej zjawiskową. Nie umiał tego wyjaśnić, ale był pewien, że Basia była wyjątkowa, była dziewczyną, jakiej nie znał nigdy wcześniej.
- W porządku, to przecież nic wielkiego. Na szczęście nie wyskoczył spod stolika – odparła z delikatnym uśmiechem i spróbowała swojego koktajlu. Był malinowy. Zupełnie jak jej usta. Odetchnął. Ta dziewczyna sprawiała, że kręciło mu się w głowie i wariował, po prostu wariował, a jeszcze nawet się nie całowali!
Poznał ją na urodzinach Izy, jej siostry, kiedy to razem z Nico zawozili i zobowiązali się pilnować Lexie, Roxie i Saoirse. Kiedy tylko zobaczył Izę, już rozumiał, skąd wziął się altruizm Nico. Cały wieczór zawzięcie podrywał Izę, nie odstępował jej na krok i czarował ją swoim O’Connorowym czarem. Oni wszyscy najwyraźniej mieli coś z oczami, bo Iza dosłownie topniała pod wpływem jego spojrzenia. Chodzili ze sobą już prawie dwa miesiące, bo Iza szalała za Nico i on chyba za nią też. David nie był pewien, jak długo potrwa ta jego wielka miłość, ale dzięki temu miał okazję zbliżyć się do starszej siostry Izy – Basi. Nim ją zobaczył na tym przyjęciu urodzinowym, czuł się trochę stary wśród tych wszystkich piętnastolatków. Sączył colę i kręcił się po ogrodzie, ale kiedy zjawiła się ona, to trochę zaniemówił. Była zupełnie inna niż siostra – ciemne włosy, jasne oczy, nieco wyższa i bardziej kobieco zbudowana. Iza jako drobna blondynka wydawała się do niej niepodobna. Niosła tacę z przekąskami, odpowiadając na pozdrowienia i racząc każdego uśmiechem. Zatkało go. Zagaił do niej, kiedy wybadał, że nie miała chłopaka i że była niemal w jego wieku. Od tego wieczoru bardzo chętnie towarzyszył Nico i dziewczynom podczas wizyt u państwa Malinowskich. Przez pierwsze tygodnie przesiadywali razem. Potem dziewczyny spostrzegły, że Iza była bardziej zainteresowana Nico, niż nimi, więc przyjeżdżali we dwóch, wtedy z kolei Iza i Nico zaczęli się ulatniać, więc zostawał sam z Basią. Dużo rozmawiali i bardzo starał się nie pokazywać, jakie wrażenie na nim robiła. Onieśmielał ją, nie chciał tego, ale z drugiej strony, kiedy spoglądała na niego taka spłoszona, z zaróżowionymi policzkami, to nie mogłaby być ładniejsza. Lubił jej słuchać. Kiedy zaczynała mówić na temat rzeczy, które znała i lubiła –  rozkwitała. Miała pasję i to jedna z rzeczy, które tak bardzo go pociągały.
- Zdradzisz mi, dlaczego akurat dziś zgodziłaś się ze mną wyjść? – zagaił, gdy zbyt długo niczego nie mówili. Nie dlatego, że bał się niezręcznej ciszy, ale dlatego, że lubił jej głos. Chciał kolejnej, ciekawej opowieści.
- To trochę głupie – uśmiechnęła się i wbiła wzrok w ciastko, które zdążyła zjeść do połowy.
- Nawet jeśli, to musi być ciekawa teoria.
- Nie śmiej się ze mnie, a przynajmniej nie w twarz – uśmiechnęła się znów, spoglądając na Davida. Przytaknął, składając dłoń na sercu w geście obietnicy. – Myślałam, że po kilku tygodniach ci się znudzi, znaczy się, że ja ci się znudzę. – popatrzyła krótko na chłopaka, po czym znów utkwiła wzrok w swoim ciastku. – Przesiadywaliśmy we czwórkę albo z dziewczynami, tylko ostatnio jakoś tak wyszło, że byliśmy sami i sobie pomyślałam, że znamy się prawie dwa miesiące i że nie wygląda na to, żebym ci się znudziła.
- Dlaczego myślisz, że mogłabyś mi się znudzić? – cały czas wpatrywał się w dziewczynę, tym razem szczerze zdziwiony jej odpowiedzią. Jak ona mogłaby mu się znudzić? Spędzili godziny na rozmowach, żartach i gapieniu się w niebo. Świetnie bawili się z Nico i Izą, świetnie dogadywali się we dwoje. Był nią oczarowany, więc jak mogła tak myśleć?
- Nie pomyśl, że miałam cię za snoba albo kogoś w tym stylu, ale jestem Basią Malinowską z Wągrowca, która przyjechała do Niemiec z rodzicami, którzy z kolei przybyli tu za chlebem. Nie jestem świetną partią, powiedział mi to kiedyś jeden chłopak i ja to akceptuję.  Jestem zwykłą dziewczyną i nie udaję, że jest inaczej. Sytuacja była podobna, jak ta między nami. Znudził się mną bardzo szybko i to mnie zabolało. Mój brat Franek chodził z siostrą Bartka, poznałam go, kiedy ją do nas przywiózł. Zdobył mnie i rzucił. To były wakacje mojego życia. Bartek był najpopularniejszym chłopakiem w szkole, maturzystą, a ja byłam tylko pierwszoklasistką, która złapała Pana Boga za nogi. Nie szufladkuję cię, David. Ochraniam siebie – zakończyła spoglądając na niego. David trochę się zmieszał, bo nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Jeśli już to: tak naprawdę, to nie chciałam się z tobą spotkać albo wolałabym, żebyśmy zostali kumplami, czy też: zaćmiło mi mózg, ale na pewno nie tego, że Basia bała się, że rzuci ją po kilku tygodniach. Czyżby dotarło do niej, że często zmieniał dziewczyny? Może któraś napisała coś o nim w Internecie? Jego milczenie musiało ją zaniepokoić, bo znów podjęła temat. – Chyba nagadałam głupot – westchnęła. – Nie chciałam robić z tego wielkiej sprawy, ale denerwowałam się tym spotkaniem i jak już zaczęłam paplać, to nie umiałam skończyć. Przepraszam, David.
- Basia – uśmiechnął trochę koślawo wypowiadając jej imię, na co ona też się uśmiechnęła. To dodało mu odwagi. – Prawie od miesiąca próbuję cię gdzieś wyciągnąć, to chyba nie jest oznaka tego, że mi się nudzisz, co? – zapytał, posyłając jej ciepły uśmiech. Nie umiał postępować z nieśmiałymi dziewczynami. Wszystkie jego koleżanki należały do najpopularniejszych w swoich kręgach. Były pewne siebie, czasem aroganckie i zadufane w sobie. Może dlatego żadnej nie zaprosił do domu i z żadną nie wyszło. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Do tej pory Basia była żywiołowa i wygadana. Często się śmiała i była beztroska. W tym momencie doszedł do wniosku, że była swobodna, dopóki znajdowała się na neutralnym gruncie, kiedy zaczynało chodzić o uczucia, traciła animusz. To spodobało mu się jeszcze bardziej. Ani trochę go nie zniechęciła.
- No ja już sama nie wiem, bo wpadłeś w moje życie tak znienacka. Chyba spanikowałam, bo postanowiłam sobie, że nie pozwolę drugi raz się oszukać i całkiem nieźle mi szło. Rok tam i rok tu. Już zapomniałam, ale potem pojawiłeś się ty – uśmiechnęła się zawstydzona, zerkając na niego spod rzęs. Wzięła głęboki oddech. – Taki uroczy i starający się – zagryzła wargę, jakby czekała na wybuch bomby, a David roześmiał się serdecznie, wyciągając rękę przez stolik, żeby ująć dłoń Basi. Niepewnie mu ją podała.
- Nikt poza babcią nie mówił mi, że jestem uroczy – delikatnie splótł ich palce. – Ale w twoich ustach to brzmi znacznie lepiej – uśmiechnął się w ten krzywy Kaulitzowy sposób, który zdecydowanie odziedziczył po ojcu. Miał w sobie ten rodzaj pewności siebie, który zjednywał ludzi. Wynikał po części z jego charakteru, a po części z sukcesów, które odnosił, jednak summa summarum wszystko składało się dla niego bardzo pozytywnie. Dzięki temu emanował czymś serdecznym, pełnym akceptacji i poczucia bezpieczeństwa dla rozmówcy. Nie bez powodu łatwo zjednywał sobie ludzi. To podziałało też na Basię.
- Chętnie będę z tobą wychodziła. Nie musimy się już ukrywać w moim ogrodzie – odparła, rozciągając usta w szerokim uśmiechu. Uśmiechu takiej Basi, jaką znał.
- Jest kilka miejsc, które chciałbym ci pokazać i dopiero wtedy będziesz mogła powiedzieć, że byłaś na prawdziwej randce – zagaił, chcąc upewnić się, czy Basia nie zamierzała ulokować go w friendzonie. Jej słodki uśmiech wystarczył mu za odpowiedź.
- W porządku, jestem bardzo ciekawa, bo sama poznałam tutaj kilka miejsc wartych uwagi, chociaż w Wągrowcu miałam ich więcej – odpowiedziała. David wpatrywał się w jej twarz, bo najzwyczajniej w świecie podobała mu się. Taka delikatna; w kształcie serca, z małym noskiem, pełnymi ustami i hipnotyzującymi oczami. Wychował się w świecie niebieskich i brązowych oczu, dlatego zielone, wręcz kocie oczy Basi, szczególnie zawróciły mu w głowie.
- Nie mogę ci niczego obiecać – powiedział nagle, całkowicie zahipnotyzowany nią całą. – Ani świetlanej przyszłości, ani długich wspólnych lat, bo nie mam zielonego pojęcia, co będzie jutro, ale chciałbym cię poznać i pokazać ci mój świat. Nie znudzę się tobą, bo jesteś zbyt fascynująca – wyznał, a ona znów się zawstydziła. Nie był to żaden wystudiowany gest, ale szczere onieśmielenie. Całkiem ładne. –  Jeśli kiedykolwiek coś się zmieni, to powiem ci o tym i wtedy zdecydujemy, co dalej.
- Idę na taki układ – odpowiedziała, wystawiając piąstkę do żółwika. Nie sądził, że kiedykolwiek przypieczętuje w ten sposób swoją relację z dziewczyną, ale podobało mu się. Basia mu się podobała.
*

26. lipca 2026

Kąpiel po upalnym dniu, przyjemne, wieczorne powietrze wpadające przez otwarte okno, śpiące dzieci, a wcześniej wspólna kolacja. Tak powinien wyglądać każdy wieczór. Scarlett odetchnęła głęboko. To były miłe urodziny. Dziewczynki podały jej samodzielnie przygotowane śniadanie do łóżka, Liv wpadła na wspólną kawę i ciastko, mama też odwiedziła ją na chwilę. Odebrała mnóstwo telefonów od rodziny i przyjaciół.
Skończyła trzydzieści pięć lat. Kto by pomyślał.
Lustro zdążyło odparować, więc przejrzała się w nim. Odrzuciła ręcznik, którym przed momentem się osuszyła, przeczesała palcami włosy i uśmiechnęła się do swojego odbicia. Nie nazwałaby siebie teraz piękną, co najwyżej pękatą, rozlaną albo miękką, a na pewno bardzo opływową. Od ciąży z Hannah miała przy sobie kilka dodatkowych kilogramów, bo kiedy udawało się jej osiągnąć przyzwoicie smukłą sylwetkę, zaszła z Lily, a później nie zdążyła nawet pomyśleć o odchudzaniu, bo nosiła już bliźnięta. To wyczerpujące i czasem nawet nużące. Bycie w ciąży to trudny czas, również piękny i szczęśliwy, ale przede wszystkim trudny. Gdy nie ma się dzieci, można się nim rozkoszować, ale gdy pojawiło się już jedno, dwoje, a potem czworo, to przede wszystkim wyzwanie zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Nie planowali kolejnych dzieci, ale skoro miały się pojawić, to cieszyli się na nie. Mogli zapewnić im byt i przyszłość, mieli ogromny dom, w którym kolejna +--0--00dwójka nie zrobiła tłoku, a miłości też im wystarczy. Marzyli o dużej rodzinie i mieli ją. Jednak Scarlett potrzebowała fizycznego odpoczynku. Nie wakacji od dzieci, ale chciała już przestać być w ciąży. Pogładziła swój przeogromny brzuch. Wydawał się nieproporcjonalnie duży do jej drobnej sylwetki. Miała, co nosić. Obejrzała się z każdej strony, monitując zmiany w swoim ciele. Przyjrzała się twarzy, wydymając usta i mrugając oczami. Nie spostrzegła niczego nadzwyczajnego, więc uśmiechnęła się do swojego odbicia. Jednak patrząc w swoją twarz, na swoje ciało i przede wszystkim, swój pękaty brzuch zaczęła myśleć o czymś, co długo nie będzie dawało jej spokoju. Scarlett O’Connor była artystką. Scarlett Kaulitz była żoną i mamą. A kim była teraz Scarlett? Nie miała w zwyczaju za bardzo roztrząsać się nad sobą, więc przegoniła te myśli bardziej przyziemnymi spawami. Czuła, jak nabrzmiały jej nogi i chwilowa ulga, którą przyniosła jej chłodna kąpiel, minęła. Pocieszał ją fakt, że zostały cztery tygodnie, jeśli miała urodzić w terminie. Stanęła bokiem do lustra i wsunęła dłoń pomiędzy piersi i brzuch. Obniżył się już. Myśl o rozwiązaniu napawała ją strachem, nie ze względu na ból, bo on był nieunikniony, ale przez zupełną niepewność tego, co zdarzy się później. Póki nosiła je w brzuchu, dzieci były bezpieczne. Ich chłopczyk rozwijał się prawidłowo i każde z badań wskazywało, że był zdrowy. Mniejszy i słabszy niż siostra, ale zdrowy. Nie wiedziała, czy Liam też miał dobre wyniki w trakcie ciąży, bo nie przyszło im do głowy, żeby wykonać dodatkowe badania. Może też był zdrowy jak ryba? Może jego wada, słabość, choroba, czy cokolwiek to było, ujawniło się dopiero, gdy pojawił się na świecie?
Liam miałby już piętnaście lat. Mieli piętnaście lat na to, żeby nauczyć się żyć z jego brakiem, przyjąć cudowne córeczki i pogodzić się z faktem, że David zostanie ich rodzynkiem, a potem znów przygotować się na pojawienie się kolejnego chłopca w towarzystwie dziewczynki. Scarlett nie potrafiła nawet pomyśleć o tym, że coś mogłoby znów pójść nie tak, że mogliby stracić któreś z dzieci. To nie mogło się znów zdarzyć. Miewali takie momenty, że spoglądali na siebie z Tomem i wiedzieli. Patrzyli na siebie w ten pełen nadziei i strachu sposób. Dlatego tak samo bardzo chciała już urodzić i odzyskać swoje ciało, jak równie mocno chciała nosić dzieci w sobie i zapewnić im bezpieczeństwo. Doktor Zawadzki i doktor Stuart mieli przylecieć do Berlina na konsultację w następnym tygodniu. Ostatnią przed rozwiązaniem. Sięgnęła po odżywkę i wtarła ją we włosy. Te nieliczne chwile, które mogła poświęcić na zabiegi pielęgnacyjne, były bardzo miłe i doceniała je. Tom już na pewno uśpił wszystkie cztery królewny, więc powinna w końcu wyjść. Nabalsamowała ciało na tyle, na ile pozwolił jej ograniczony zakres ruchów, a potem wklepała w twarz krem. Skończyła trzydzieści pięć, zmarszczki mogły pojawić się w każdej chwili. Uśmiechnęła się do siebie. Trzydzieści pięć. Nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że w tym wieku będzie w takim miejscu. To było dobre i właściwe miejsce, przestała błądzić i odnalazła wszystko, co na tą chwilę wymagało odnalezienia. Była Scarlett we właściwym miejscu. Odetchnęła głęboko, czując ruchy. Choć przynosiły jej ból, dawały pewność, że dzieci miały się dobrze. Pomasowała dół brzucha, czując jak jej skóra napinała się. Uznała, że czas się położyć. Założyła koszulkę nocną i odwiesiwszy ręczniki, poszła do sypialni, gdzie czekał na nią Tom. Pokonywanie dwóch stopni na podest i wskrobywanie się na ich dość wysokie łóżko, to obecnie mocno karkołomne wyzwanie, ale dzięki zmyślności jej męża, miała podstawiony stołeczek, który ułatwiał jej wejście. Tom przygotował dla niej poduszki, więc ułożyła się wygodnie, jak królowa. Poczuła przeogromną ulgę i przyjemne pulsowanie w stopach, gdy kładła je na dodatkowej poduszce.
- Jak dobrze – westchnęła, wtulając się w pościel. Tom oglądał jakiś serial kryminalny. Wyciszył go, gdy przyszła. Poprawił swoje posłanie i na wpół usiadł, jak ona. – Dziewczynki zasnęły bez protestów?
- Hannah miała kilka teorii, które musiała mi niezwłocznie przedstawić, ale ustaliliśmy, że porozmawiamy jutro o tym, dlaczego istnieją muchy i po co komary piją krew. Muszę się trochę dokształcić w tej kwestii – odpowiedział, kładąc dłoń na udzie żony i lekko je poklepał.
- Nicole przechodziła fascynację mrówkami, więc czemu nie komary? – zamarła na moment, czując piętę, głowę lub pośladek miażdżące jej żołądek. Zaskakiwała ją żywiołowość dzieci, biorąc pod uwagę ilość miejsca, jaka im została.
- Ej, bobasy – Tom przybliżył się do brzucha Scarlett i postukał w niego. – Dlaczego jesteście niegrzeczni? A może robicie mamie imprezę urodzinową?
- Oby nie skończyła się na porodówce – sapnęła, gdy któraś z nóżek lub rączek cofnęła się z jej przełyku.
- Myślisz? – zaniepokoił się.
- Nie – pokręciła głową. – To jeszcze nie teraz. Są ruchliwe, ale nic nie wskazuje na to, żeby zamierzały wyjść.
- To dobrze – przeciągnął się, po czym wrócił do pozycji wyjściowej z dłonią na nodze żony. – Chyba jeszcze nie jestem gotowy na to, żeby wyszyły.
- Lepiej zacznij się przygotowywać, bo skoro dziewięć miesięcy to za mało, to możesz nie zdążyć – odpowiedziała z uśmiechem.  
- Zrobiliśmy to pięć razy, za szóstym też nam się uda – skupił uwagę na Scarlett, tracąc zainteresowanie telewizją. – Mamy świetne córeczki – stwierdził tą oczywistość z nieproporcjonalną powagą, ale w ostatnim czasie, gdy zbliżali się do rozwiązania, to częściej miewali takie refleksje. – Dzisiaj patrzyłem na Nellie i aż ciężko było mi uwierzyć, że ta rezolutna dziewczynka, to ten sam maluch, którym była tak całkiem niedawno. Pamiętam, jaka była malutka, gdy się urodziła. To niesamowite. Mamy szczęście i cokolwiek się zdarzy, mamy fajną rodzinę – wyznał, jakby z ulgą.
- Co masz na myśli? – zastanowiła się, wyłapując ostatnie słowa. Nie bardzo spodobały się Scarlett. – Cokolwiek się zdarzy? – dopytywała.
- Mam na myśli, że… nie myśl, że zakładam, z któremuś z dzieci coś się stanie. Po prostu staram się myśleć pozytywnie, patrzeć w przyszłość – zapewnił, dostrzegając jej podejrzliwy ton. Jednak to nie wystarczyło.
- Wciąż nie rozumiem? – Scarlett usiadła, spoglądając pytająco na Toma.
- Mam na myśli to, że mamy, dla kogo żyć – odparł już bardziej stanowczo.
- W razie? – zapytała poddenerwowana. Tom chciał tego uniknąć. Źle dobrał słowa. Scarlett była mięciutka i chętna do przytulania, ale równie łatwo było ją rozjuszyć.
- W razie, gdyby coś poszło nie tak – odpowiedział niechętnie.
- Chcesz mi powiedzieć, że to nic, jeśli któreś z bliźniąt umrze? – zapytała z niedowierzaniem. – U m r z e? – podkreśliła wyraźnie to słowo, które przyprawiało ją o mdłości.
- Boże, Scarlett! O co ci chodzi?! – aż nim wstrząsnęło. Jak mogła go o to posądzać? – Przestań, źle mnie zrozumiałaś. Kocham w s z y s t k i e nasze dzieci – podkreślił, już całkiem rozjuszony. Bo czegoś takiego nie potrafił puścić płazem. Humorki humorkami, ale teraz Scarlett wkraczała na bardzo grząski grunt.
- Ty to mówisz Tom – odparła trochę zgryźliwie. – Ale nieważne – mruknęła i skupiła wzrok na telewizorze. Reklama podpasek okazywała się bardzo interesująca, gdy walczyła ze łzami. Poczuła się, jakby dostała w twarz. Prawie dziewięć miesięcy strachu, a on mówi taki coś. Najpierw bała się, czy ciąża jest prawidłowa, potem obawiała się o to, czy dzieci nie mają wad. A gdy okazało się, że nosiła chłopca… jak nie bać się, gdy straciła już dwóch? A on mówi taki coś. Tom miał Davida i na zawsze pozostanie ojcem wspaniałego chłopca, już mężczyzny. Ona swoich straciła. Już dawno mieli to za sobą. Tyle lat żyli pogodzeni z tym, co się zdarzyło. A może jednak nie?
- Wiesz, co? Ja całkowicie rozumiem, że targają tobą hormony, ale przesadziłaś – warknął, po czym też się podniósł, nie bardzo rozumiejąc, jak mogło przejść jej przez głowę coś takiego. – Chodzi mi tylko i wyłącznie o to, że oprócz strachu o tą dwójkę, mamy jeszcze czwórkę do wychowania i p o m i m o tego, że się boimy, musimy starać się zachować normalność. Chciałem cię uspokoić, a ty dopowiadasz jakieś historie. – Był zły, zawiedziony i zrezygnowany. Nie chciał kłótni. Zwłaszcza w urodziny Scarlett, ale nie podobało mu się to, co mówiła. Patrzył na nią, czując się zupełnie zawiedziony jej rozumowaniem. Tyle wspólnych lat. Tyle czekania, tyle nadziei, tyle chorób, zupek i zasypek, a ona zachowywała się, jakby go nie znała. Jakby znów mieli po dwadzieścia lat.
- Wiem o tym, ale nie rozumiem, po co wracasz do tego. Nie wiem, może tobie jest łatwiej, bo masz syna, który się udał, a ja mogę dać ci kolejnego, który okaże się chory? – Zapytała, choć nie do końca sama wierzyła, że to mówiła. Tom też nie. Poderwał się gwałtownie z łóżka, jakby go parzyło. Stanął obok patrząc na nią z wyrzutem.
- Czy ty siebie słyszysz? – ryknął. – O co ci w ogóle chodzi?! Dlaczego znów to robisz? Dlaczego znów próbujesz powiedzieć mi, że nasi synowie są mniej ważni od Davida? – pokręcił głową, bo nie mieściło mu się w niej, jak mogła oskarżać go o coś takiego. Śmierć Liama rzuciła go na deski na bardzo długo i jak tylko sobie o tym przypominał, to nawet nie potrafił o tym myśleć, żeby nie skręcało go w środku, a ona tak jak wtedy sugerowała mu, że cierpiał mnie, że bał się mniej.
- Nie wiem, Tom – westchnęła bliska płaczu. Może to hormony, a może strach. Może to ten upał, a może to nieuchronność pojawienia się dzieci na świecie i zmierzenia się z prawdą. Sama nie wiedziała, czy była zła na siebie, czy na niego. – Nic już nie wiem – westchnęła już nie tak pewnie, jak przed chwilą. Popatrzyła na niego skruszona, walcząc ze łzami, ale przekroczyła już granicę. Widziała to. Tom, który rzadko się gniewał, był naprawdę zły.
- Wtedy zachowałaś się tak samo – wypalił. – Zamknęłaś się ze swoim bólem i pretensjami. Przelałaś je na mnie. Cały swój żal. I co? Teraz zrobisz to samo? – zapytał zaczepnie.
- Nie – odpowiedziała. – Bałam się wtedy i boję się teraz, a ty mówisz; co tam, jedno w tą, czy w tą. Jeszcze machnij na nie ręką – sama nie do końca wiedziała, skąd te słowa, ale cisnęły się jej na usta i nie umiała ich zatrzymać.
- No, co jeszcze?! – patrzył na nią z zupełnym niedowierzaniem, bo nie mieściło mu się w głowie, że Scarlett wątpiła w niego. – Może mi powiesz, że tak naprawdę liczy się tylko David, a nasze dzieci są tylko dodatkiem? W razie czego, uświadamiam ci, że wiem do czego służą gumki, za każdym razem byłem tam z tobą, jak wchodziły i jak wychodziły.
- Nie powiedziałam, że nie zależy ci na dziewczynkach.
- Ale sugerujesz mi, że nie zależy mi na pozostałej dwójce! Ja w ogóle możesz to robić po tym wszystkim, co przeszliśmy? Jak możesz myśleć coś takiego?! Wyobraź sobie, że ja też się boję! – wykrzyknął, bo zabrakło mu siał na hamowanie gniewu. Tom zupełnie nie wiedział, co ze sobą zrobić, ale targały nim tak silne emocje, że nie potrafił usiedzieć w miejscu. Nie umiał być tak blisko Scarlett.
- Wiem o tym! – odkrzyknęła, spoglądając na niego ostro. Odkopnęła poduszkę spod nóg i gotowa była wstać, ale Tom ją uprzedził. Wyskoczył z łóżka jak z procy. Zbiegł po schodkach i przeciął pokój kilkakrotnie, łapiąc się za głowę. Bo to było za dużo.
- Skoro wiesz, to dlaczego mnie tak ranisz? Co takiego zrobiłem? W jaki sposób pokazałem ci, że nie kocham naszych dzieci?! Przypominam ci, że oboje byliśmy niezadowoleni z tej ciąży. Oboje mieliśmy inne plany. Nie tylko ja! – wskazał na nią palcem, zatrzymując się po kilku kolejnych krokach.
- To też wiem – warknęła. Zeszła z łóżka i trzymając się filaru od baldachimu, stanęła na wprost Toma. Ten jeden raz górowała nad nim wzrostem, co dodało jej animuszu. – Niczego nie zrobiłeś, przecież tylko się pytałam, co masz na myśli, a reszta to są twoje słowa.
- Sęk w tym, że ja nic takiego nie powiedziałem, bo tak samo, jak ty martwię się o te dzieci. Boję się, że któremuś coś stanie się. Boję się, że coś stanie się tobie. Boję się, że jeśli coś stanie się tobie, to zostanę sam z czterema małymi dziewczynkami i być może dwójką noworodków. Boję się samej myśli o tym, że musiałbym żyć bez ciebie. To mnie paraliżuje, Scarlett – wypalił głośniej niż mu się wydawało. – Boję się, że sobie nie poradzimy, że nie będziemy wystarczająco dobrzy, że ja nie będę – wymieniał, wymachując rękoma i był w tym tak zaogniony, że nie zauważał niczego wokół. Tak, jakby dawno wzbierana tama pękła, a Tom uzewnętrznił swoje lęki. Coś, o czym nie chciał m mówić, żeby nie martwić jej. – To ty je nosisz, to ty je czujesz i to ty jesteś z nimi bardziej związana, jesteś ich matką, ale ja też je kocham. Nie czuję tego, co ty, ale to są moje dzieci – powiedział stanowczo, jakby musiał komukolwiek udowadniać ojcostwo. To ją zatrzymało. Te słowa.
- To tak zabrzmiało, jakby… jakby to, czy urodzi się jedno, czy dwoje nie robiło ci już różnicy…- odpowiedziała już spokojniej. Mocniej objęła filar, pewniej podtrzymała brzuch, który trochę ją zabolał.
- Czy my się znamy od wczoraj? – zapytał zły, smutny i zrezygnowany. – Ja nie wiem, może za mało mówimy o tym, czego się boimy, żeby nie wywołać wilka z lasu. Może za mało nazywamy rzeczy po imieniu – zakończył łagodniej. Objął ją krótkim spojrzeniem i wyraz jego twarzy zmienił się. Nie był już taki rozeźlony i obcy. Zmartwił się. Dwoma krokami pokonał dzielącą ich odległość i pomógł jej usiąść. – Miałaś dzisiaj nie rodzić, przestań kozaczyć – odparł stanowczo, jakby miała pięć lat i zrobiła coś, na co jej nie pozwolić.  Usiadł obok. Potarł twarz dłońmi, a potem przeczesał palcami włosy. Nie mogli być w tym osobno.
- Noszę twojego trzeciego syna i boję się, że podzieli los braci – odpowiedziała, skoro mieli nazywać rzeczy po imieniu. – Nie sądzę, żebyś miał coś złego na myśli. Po prostu… zrzuciłam winę na ciebie. Swój strach – wyznała, czując się najzwyczajniej w świecie głupio. Były takie momenty, że jakaś klapka zamykała się i widziała tylko to, co jej się wydawało, że widzi lub słyszy. Miała już dość tych skrajnych emocji.
- Scarlett, może tak być – odparł i głos mu się załamał. – Może tak być, że nasz syn umrze, ale może też żyć. Tak samo nasza córka. Może tak być, a my nie mamy na to wpływu. Nie można było za wiele zrobić, możemy tylko czekać, ale to nie może nas pokonać, rozumiesz? Nie możesz dać się zwariować, bo one też to czują – wskazał na jej brzuch, który teraz obejmowała, jak najcenniejszy skarb. Prawda była taka, że te emocje nie za dobrze na nią podziałały. Waliło jej serce i bolało podbrzusze.
- Jestem wadliwa, Tom – westchnęła. – Dlaczego z tego powodu mają cierpieć nasze dzieci? – zapytała, z trudem powstrzymując napływające łzy. Rozejrzał się po pokoju, szukając czegoś, co jak się po chwili okazało, było ramką ze zdjęciem. Podszedł, jakby zgarbiony, przytłoczony. Zdął jedną ze ściany i przyniósł ją Scarlett. Na zdjęciu widniały ich córeczki. Zostało zrobione w ostatnie Boże Narodzenie. Stały w rządku, obejmując się i uśmiechały się od ucha do ucha. – Cokolwiek się zdarzy, to jest powód, dla którego musimy sobie poradzić.
- Przepraszam – powiedziała, podnosząc na Toma załzawione oczy. Odłożyła zdjęcie na pościel i wyciągnęła do niego rękę. Nie chwycił jej, ale pogłaskał jej brzuch. Zatrzymał dłoń, bo poczuł ruch. – Nie czuję się sobą, ale to mnie nie usprawiedliwia.  
- Wiem, że teraz byłoby ci trudno tak po prostu odejść – powiedział po chwili milczenia i wpatrywania się w delikatne wybrzuszenie na jej skórze. Tam w środku musiało się sporo dziać. – Ale jedną z rzeczy, których najbardziej się boję, jest to, że mogłabyś zniknąć. Zamknąć się w pokoju, w sobie, w swoim bólu. Ogarnia mnie panika, kiedy przypomnę sobie, co wtedy czułem. Jestem na ciebie zły, Scarlett – twardość jego głosu zaniepokoiła ją. – Jestem na ciebie zły, bo tak jak ty posądzasz mnie o to, że mogę nie przejmować się naszymi dziećmi, tak ja panicznie boję się, że ty znów mogłabyś mnie zostawić, gdyby stała się jakaś tragedia. I nie wiem, która myśl jest dla mnie trudniejsza.
- Chyba za bardzo się nakręcam, ale każdy pyta mnie, co i jak, ile jeszcze, jak się czuję, jakie szanse, więc myślę o rozwiązaniu, o tym, co byłoby gdyby i już wariuję, bo tak bardzo marzę o dniu, w którym nabieramy pewności, że nasze maleństwa są zdrowe. Wyobrażam sobie, jak lekarz mówi nam, że wszystko z nimi dobrze, a potem przypominam sobie, że jeszcze nic nie wiadomo – zastygła w bezruchu na chwilę, czując jak ich pociechy postanowiły zarządzić przeprowadzkę. Przeczuwała, że ostatecznie zmieniają ułożenie. Tom głaskał brzuch spokojnymi, kolistymi ruchami. Bolał ją jakiś mięsień w boku, który był naciągnięty po całym dniu. Za dużo chodziła. – Jesteś najlepszym tatą dla moich dzieci. Jesteś najlepszym mężczyzną, jakiego mogłabym sobie wymarzyć – powiedziała miękko, nie odrywając wzroku od Toma. On twardo wpatrywał się w swoją rękę na jej brzuchu.
- Obiecaj mi – odezwał się w końcu, podnosząc na nią smutne spojrzenie. – Obiecaj mi, że jeśli coś pójdzie nie tak, jeśli któreś z naszych dzieci nie przeżyje, to nie zostawisz mnie samego.
- Już nigdy nie zostawię cię samego – odpowiedziała bez namysłu. Dopiero te słowa uświadomiły, jak przeżywał to wszystko. Jak wiele nosił w sobie. – Tamte dni nie wrócą. To czekanie nie trwa dłużej niż wcześniej, ale mam wrażenie, jakby czas ciągnął się podwójnie. Oboje jesteśmy zmęczeni, ale nie powinniśmy zakładać, że będzie źle – nakryła jego dłoń własną, ale jeszcze nie potrafiła popatrzeć na Toma. – Ja nie powinnam, przecież oni to czują. Oni walczą tak dzielnie. Leo walczy i Mila walczy – pierwszy raz wypowiedziała na glos imiona, które wybrali dla swoich dzieci. Dotąd wahali się, nie byli pewni. Stawiali wiele „może”, bo chcieli, aby te dzieci nosiły silne imiona. Pomyślała, że gdy wypowie je na głos, to staną się realne. Pomyślała, że gdy wypowie je na głos, to ich dzieci będą już prawdziwe, żyjące i na pewno przetrwają. Tom, słysząc je, wyprostował się i spojrzał na Scarlett. Ona też podniosła na niego wzrok. Niebieski i brązowy – wciągająca morska otchłań i ciepła czekoladowa chmura.
- Mila Gabrielle i Leo Theodore – powiedział miękko, siadając bardziej na ukos, żeby móc wygodniej dotknąć brzucha Scarlett. Pomasował go z tej bardziej bolesnej strony, chyba nie zdając sobie sprawy, ile przyniósł jej ulgi. Odetchnęła, oklapła i zgarbiła się. Tom wydawał się zmęczony tymi kilkoma intensywnymi minutami. Jakby wyssały z niego całą energię. – Sądzę, że powinniśmy uwierzyć lekarzom. Zagrożenie życia naszego syna będzie istniało, bo nawet najlepsze badania nie dadzą nam gwarancji, ale nikt nam nie mówił, że Leo umrze. My sami kładziemy sobie do głowy te obawy, bo już nas to spotkało.
- Imię go zobowiązuje – odpowiedziała na tyle dziarsko, na ile pozwalało jej ściśnięte gardło.
- Jego siostrę też – dodał, uśmiechając się delikatnie. Wstał i poprawił poduszki na miejscu Scarlett. Pomógł jej usiąść i ponownie podłożył poduszki pod jej nogi. Tom dalej był trochę urażony, ale to zmieniało faktu, że kochał ją i chciał ulżyć jej w bólu. W zupełnie wygodnej pozycji masowała swój bolący bok. – Zostaniemy przy Gabrielle? – zagadnął, gdy wrócił na swoją stronę.
- Chciałeś Susanne, a mnie podobają się oba – przyznała, bo drugie imię dla ich córeczki spędzało jej sen z powiek. Mila oznaczało: dobra, łagodna i miła sercu. Chcieli, żeby drugie imię było mocne, jednak Tomowi podobało się Susanne.
- Tylko Gabrielle oznacza wojowniczkę, a Susanne kwiatka.
- A może nazwiemy ją Susanne Gabirielle? – zagadnęła, burząc cały imienny porządek, który mieli. Tom wytrzeszczył oczy i uśmiechnął się, przetworzywszy jej propozycję. Dotąd Scarlett opierała się nadaniu ich córeczce imienia Susanne, ale tego wieczoru wszystko okazywało się możliwe. Wyglądało na to, że mieli tą sprawę do przegadania. - Myślę, że nasza córka od pierwszego dnia ochrania swojego brata i nawet, jeśli nadamy jej imię oznaczające kwiatek, to ona bojowość ma we krwi. Choćby po matce. – Tom zastanawiał się nad tym przez chwilę. Wciąż był poruszony, ale największe emocje opadły.
- Czy nie uważasz, że powinniśmy zacząć tą rozmowę od tej strony? – powiedział wreszcie, zerkając na nią.
- Przepraszam – powiedziała znów, przytulając się do ręki Toma.
- Też przepraszam – odpowiedział, całując ją w czubek głowy. – Włączysz dźwięk? Zaczyna się mój serial.
*

28. lipca 2026

Pewnych rzeczy się nie zapomina, ani jazdy rowerem, ani zapachu ukochanej osoby, ani… deskorolki. Liv wróciła do swojej pasji kilka lat po narodzinach Saoirse, której zaszczepiła miłość do tego sportu. Pierwszą deskę, podobnie jak pierwsze prawdziwe trampki dostała na szóste urodziny. Kiedy skończyła dziesięć, jeździła już naprawdę dobrze i to był ich czas matka-córka. Obie bardzo lubiły jeździć, zwłaszcza w terenie. Na hali to nie było tak fajne. Jednak tym razem Liv była sama. Pojechała do parku, w którym wszystko się zaczęło, w którym zaczęła ćwiczyć, gdzie spędziły ze Scarlett bardzo wiele godzin, w którym Mike złamał Scarlett serce, do którego nie chciał chodzić Paul, gdzie zawsze rozmyślała, dopóki nie urodziła Saoirse. Później przestała tam chodzić, bo już nie było po drodze. Teraz musiała utwierdzić się w bardzo ważnej decyzji. Potrzebowała wszystko rozłożyć na czynniki pierwsze – swoje życie, swoje marzenia, problemy, plany. Swoje teraz i swoje zawsze.
Kilku nastolatków dopalało papierosy, obserwując babkę w średnim wieku, która bardzo dosłownie „śmigała” na desce. Czuła się wolna i właściwa. Najpierw ostrożnie badała podłoże, ale kółka trzymały podłoże, a ona sama równowagę. Wprawdzie jeździła cały czas z Saoirse, ale teraz to coś innego. Teraz Liv wracała do siebie. Stawała naprzeciw siebie. Sama ze sobą.
I to wcale nie było trudne, ani dramatyczne. Rozumiała siebie i swoje życie. Była gotowa na wszystko, co miało nadejść. Uśmiechnęła się, czując słońce i delikatny wietrzyk, gdy wybijała się w powietrze. Przez jedną króciutką chwilę frunęła, była panią świata. Miała swoją wolność. Tą, którą najpierw oddała Paulowi, za którą goniła w Paryżu i którą znalazła z Saoirse i Georgiem. Odetchnęła głęboko, gdy deska uderzyła o ziemię. Idealnie.
Zwolniła, aż wreszcie zatrzymała się w samym środku rampy. Wyciągnęła dłoń, na której połyskiwał szmaragd. Georg idealnie trafił w jej gust. Jednak, gdy przyjmowała od niego pierścionek, nie czuła się szczęśliwa i spełniona. Zestresowało ją to, czego nigdy mu nie powiedziała. Nie oświadczył się w tradycyjny sposób, po prostu pewnego razu poprosił ją, żeby nosiła ten pierścionek, jako znak jego miłości. Nie chciał obietnic, ani przyrzeczeń, bo ją znał. Przyjęła go, żeby nie złamać serca ukochanemu. Nosiła ten pierścionek od sześciu lat. To stało się naturalne i oczywiste, ale do niedawna nie myślała o nim, jako o zapowiedzi ślubu, który kiedyś mieli wziąć. Był po prostu wyrazem miłości jej mężczyzny. Zeszła z deski i wzięła ją pod pachę. Skinęła nastolatkom, którzy zajęli jej miejsce na rampie, mrucząc, że „wymiatała”. Szła do samochodu, wpatrując się w pierścionek, który pierwszy raz w pełni świadomie nazwała zaręczynowym. I z pełną świadomością tego, kim była i co posiadała, wiedziała, czego teraz chciała i co powinna zrobić.
W swoim życiu miała kilka kamieni milowych: Paul, Paryż, ciąża. Georg w tym wszystkim był jedyną stałą. Trwał przy niej przez te wszystkie lata i po prostu ją kochał. Wiele poświęcił, z wielu rzeczy zrezygnował. Ona też się naginała, ale szczerze przed sobą musiała przyznać, że to Georg był tym, który ustępował.  Robił dla niej wszystko. Oddałby jej wszystko, gdyby tylko zechciała. Był zawsze, czy w dobrym, czy w złym. Wszystko inne mogło zawodzić, ale on nie. Co by się nie działo – miała u swojego boku Georga. To dziwne, że tak długo nie rozumiała, jaki powinien być następny krok. To dziwne, jak bardzo ulżyło jej, gdy wreszcie sobie uświadomiła tą oczywistość. Teraz czas na coś dla niego. Dla niej trochę też.
Starając się ominąć korki, najszybciej jak potrafiła, podjechała pod dom siostry. Nieco zdziwiony Tom, otworzył dla niej bramę, uprzedzając, że Scarlett czytała dziewczynkom. Jednak Liv miała swoją misję i wiedziała, że siostra jej w tym pomoże. Zastała ją w salonie, niemal obłożoną córkami. Patrząc na to: na wtulone w nią dziewczynki, na ten wielki brzuch, który tego dnia opinała miętowa dzianina, podziwiała swoją siostrę. Bo Liv nie była pewna, czy umiałaby tak żyć. Scarlett czytała im o losach Klary i Tommy’ego. Dokończyła historię o tym, że należy szanować starszych, a dziewczynki skomentowały brak rozumu u borsuka. Liv wydawało się, że borsuk Tommy nigdy nie nauczy się właściwego postępowania i zerknęła na szwagra, który zaciekawiony jej nagłym przybyciem, stał oparty o framugę.
- Scarlett – powiedziała, siadając obok niej. Połaskotała Hannę, która od razu wślizgnęła się jej na kolana, składając na jej policzku soczystego buziaka.
- Coś się stało? – zapytała zmartwiona, Liv wyglądała, jakby zobaczyła ducha. Oddała Nell swój zeszyt z zapiskami i w pełni skupiła się na siostrze. – Dziewczynki, idźcie się pobawić, a jak macie ochotę, to w dolnej szufladzie zamrażarki są lody – zarządziła, a one bardzo chętnie przystały na tą propozycję i momentalnie ulotniły się z kanapy. – Nell wam je poda, nie przepychajcie się wszystkie! – dodała, gdy jedna przez drugą ruszyły biegiem do kuchni. Tom zniknął za nimi, żeby skontrolować sytuację.
- Wiem, że jest gorąco, a ty za chwilę rodzisz i niezbyt dobrze się czujesz, ale bardzo, bardzo, bardzo cię potrzebuję – powiedziała, chwytając siostrę za nieco nabrzmiałą dłoń. Oczy zaszły jej łzami, choć wcale tego nie planowała, bo to przecież nie było w jej stylu.
- Liv, co się dzieje? Przecież we wszystkim ci pomogę – pogładziła dłoń siostry i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Potrzebuję twojej pomocy, bo…- wzięła głęboki oddech. – Potrzebuję ślubnej sukienki. – Scarlett na moment zaniemówiła, przez sekundę wydawało jej się, że to żart, ale mieszanina strachu i ekscytacji malujące się na twarzy jej siostry, utwierdziły ją w przekonaniu, że to prawda.
- Możesz na mnie liczyć, nawet dziś – powiedziała dziarsko.
- Świetnie, bo właśnie teraz chciałabym pojechać i jakąś kupić. Myślę, że jak Georg zobaczy kieckę, to uwierzy, że mam poważne zamiary. – Liv była mocno zdeterminowana w swoich zamierzeniach.
- To Georg jeszcze nie wie? – to było bardzo w stylu jej siostry. Powiadomić pana młodego o tym, że się żeni jakieś dziesięć minut przed.
- Nie – odparła, kręcąc głową. – Byłam pojeździć w naszym parku, potrzebowałam dystansu, bo od jakiegoś czasu coś mnie męczyło. Kiedy postanowiłam, że chcę tego ślubu to wszystko puściło. Chcę kupić sukienkę, pojechać do domu i wybrać termin, ale jest jeszcze jedna rzecz – trochę zgasła.
- Co takiego?
- Nie będzie wesela, księdza, ani nic z tych rzeczy. Chcę gdzieś pojechać, tylko z nim. Nawet bez Saoirse – odparła spoglądając w oczy Scarlett, żeby mieć pewność, że się nie pogniewa. Przecież obie chciały, żeby była z nią tego dnia, jeśli miał kiedyś nastąpić.
- Będzie, jak chcesz – powiedziała wyciągając ręce do siostry i mocno ją przytulając. – To ma być wasz dzień. – Jak postanowiły, tak zrobiły. Scarlett przebrała się w czarną przewiewną sukienkę i upięła włosy w kok, dając sobie solenne postanowienie, że nie urodzi w żadnym butiku. Wciąż miała czas, ale dawno nie wychodziła na dłużej i przecież teraz mogła zacząć rodzić w każdej chwili. Kiedy jechały do centrum, Liv śmiała się pod nosem, a Scarlett napawała się wyjściem z domu. Od kilku miesięcy prawie nigdzie nie wychodziła tak dalej i na dłużej, bo Bill i Rainie się nie liczyli, do nich prowadziła dziura w płocie, prawie jak do Narni. Jeździła w odwiedziny do mamy, Liv, czy Margo, rzadziej do restauracji, czy w innym rozrywkowym celu. Ciąża mocno zakorzeniła ją w domu, bo bardzo musiała uważać; dużo leżeć, poruszać się powoli, nie stresować się, dobrze odżywiać i stosować się do zaleceń. Do czwartego miesiąca żyła całkiem aktywnie, normalnie, jak w każdej poprzedniej ciąży, bo czuła się świetnie, a potem pojawiły się ograniczenia i nieustannie ktoś musiał nad nią czuwać, co było dosyć upokarzające dla dorosłej, niezależnej kobiety. Dlatego była bardzo wdzięczna siostrze, że postanowiła wziąć ślub i wyciągnęła ją z domu. – Właśnie zdałam sobie sprawę, że od kilku miesięcy nie wyszłam z domu tak po prostu, bez dzieci, męża, jakiegoś ważnego celu. Byłam trochę ubezwłasnowolniona. – Liv przytaknęła, zerkając na nią.
- Tom był bardzo niepocieszony, że chcesz jechać sama – odpowiedziała.
- Martwi się i jest nadopiekuńczy, bo teraz wszystko kręci się wokół tej dwójki – poklepała swój brzuch.
- Jak już urodzisz, to przywrócę cię do życia – Liv uśmiechnęła się, mrugając do siostry. – Zrobię jakiś spóźniony wieczór panieński.
- Czy ty to sobie wyobrażasz? Georg chyba rozpłynie się ze szczęścia, kiedy powiesz mu, że chcesz ślubu.
- Powinniśmy to zrobić wcześniej. Już kilka miesięcy nosiłam w sobie ta myśl, ale nie pozwoliłam jej wyjść. Jak to ja – wzruszyła ramionami, na co Scarlett się uśmiechnęła. Jej szukająca wiatru w polu siostra wreszcie znalazła to, czego szukała.
- Musiałaś do tego dojrzeć.
- Całe szczęście, że to nie ma takich objawów jak dorastanie, bo dalej miałabym trądzik. – Westchnęła, zmieniając pas. – Czasem sama do siebie nie mam siły, a Georg ma. Z jakiegoś pokręconego powodu mnie kocha i jest jedynym facetem na świecie, z którym mogłabym wziąć ślub. To nie zmieni zbyt wiele dla mnie. Będę z nim do końca, bo wiem to i bez ślubu, ale dla niego to ważne, więc dla mnie też. za długo mi zeszło uświadomienie sobie tego.
- Jestem z ciebie dumna – powiedziała Scarlett, a Liv się rozpromieniła. Ten moment był dla niej ważny i Scarlett chciała wspomóc ją najbardziej, jak była w stanie.  – Wiesz, ostatnio mam dużo czasu na myślenie, kiedy już muszę tyle leżeć. Rozmyślałam sobie o nas; o matematyce, o śpiewaniu, zdjęciach, miłości. Ani mojego, ani twojego życia w żaden sposób nie można nazwać typowym, ale… - zawiesiła się na moment, szukając słów. Zbliżały się do celu. Scarlett już wiedziała, jaki butik Liv chciała odwiedzić. – Jestem mamą, żoną, gospodynią, ale nie do końca pamiętam, jak to jest być mną.
- Będę z tobą szczera, żeby uniknąć tobie i sobie zbędnego pieprzenia, dobrze? – zagadnęła starsza z sióstr, szukając miejsca parkingowego. Scarlett czekała na jakąś mądrość z jej strony, skoro na przemowę musiały aż zaparkować, choć nie sądziła, że siostra znajdzie radę dla niej tak szybko. – Odkąd zaszłaś z Nellie, jesteś mamą na pełen etat. Owszem, nagrywałaś muzykę. Owszem, udzielałaś się w mediach, a do tego prowadzisz swoje konta na portalach i dbasz o swoich ludzi, chociaż nie jesteś aktywna zawodowo. Jednak od waszej wielkiej trasy, czyli już prawie dziesięć lat, muzyka stała się tylko dodatkiem. Bo najpierw pojawiła się Nell, a zaraz po niej Nicole. Byłaś urobiona po pachy, przemęczona i jeszcze do tego walczyliście o Davida. Potem coś się zadziało, tu coś nagrałaś, tam byłaś trenerem i ci się to podobało, a potem bach. Znów pieluchy i to się ciągnie, aż do dziś. Nie myśl, że krytykuję twoje macierzyństwo. Nie wyobrażam sobie mieć szóstki dzieci na miarę Saoirse, ba - nie wyobrażam sobie dwójki na miarę mojej córki, a ty to masz. Jesteś moją bohaterką – zatrzymała się na moment, odwracając się przodem do siostry. Na tyle, na ile pozwalało im ograniczone miejsce w aucie. Liv spostrzegła to już dawno, ale wydawało jej się, że Scarlett dobrze czuła się w roli naczelnej karmicielki i rodzicielki rodu. – Ogarniasz to wszystko, jesteś herosem, ale Scarlett. Trochę ci to odebrało ciebie samą. Takie mam wrażenie. Jesteś wspaniała we wszystkim, co robisz, ale zabrakło w tym miejsca dla ciebie samej. Sądzę, że to jest problem.
- Niczego nie żałuję, Liv – zapewniła. – Wiodę najlepsze życie, jakie mogłam sobie wymarzyć, bo bycie karmicielką rodu, to jest coś, co kocham – uśmiechnęła się od ucha do ucha, a siostra jej zawtórowała. Wysiadły z auta i skierowały się do butiku, w którym można było dostać najpiękniejsze sukienki. Niekoniecznie ślubne. Scarlett przez chwilę delektowała się byciem w mieście, wyjściem z siostrą i tą przyjemną, chociaż ważną rozmową. Mijały witryny, pędzących ludzi, z spośród których kilkoro rozpoznało Scarlett. Zapozowała do zdjęć i podpisała kartki.
- To widać, nie sądzę, że jest inaczej – potwierdziła Liv, gdzieś pomiędzy zdjęciem a autografem.
- Tylko widzisz, w całym tym sielskim życiu brakuje mi trochę dreszczyku emocji – podjęła znów, gdy oddaliły się nieco od ulicznego tłoku. – Nie mówię tu o zbijaniu gorączki, kłótni o rachunek, czy inną bzdurę albo o wycieczce do wesołego miasteczka. Brakuje mi naszych wyskoków na miasto, dwóch dni w SPA, czy choćby babskim wieczorze u mamy. Wiesz, takich momentów, kiedy jestem tam tylko ja. Nie mama i żona, ale ja. To ta ciąża mnie tak usadziła -  na potwierdzenie swoich słów, poklepała swój ogromny brzuch. – Myślę, że będzie lepiej, kiedy dzieci już trochę odrosną i będę mogła znów wyrywać się z domu albo, chociaż zamknąć w piwnicy, żeby popracować.
- Bo wy wszystko próbujecie robić sami – stwierdziła, zatrzymując się przy cukierni. – Może coś zjemy, żeby nie kupować na głodniaka? – Scarlett nie trzeba było dwa razy mówić, więc rozsiadły się, zamówiły po ciastku i Liv podjęła temat. – Wiem, że chcielibyście mieć zwyczajny dom, zwyczajnie go prowadzić i sobie z tym radzić, ale sęk w tym, że nie jesteście zwyczajni. Jesteście Scarlett i Tomem Kaulitz. Macie działkę i dom na milion metrów, można rzec, że szóstkę dzieci, a do tego marzenia, które realizujecie szybciej, bądź wolniej. Świetnie, że Tom chce zająć się domem i cudownie, że ty chcesz wszystko ogarnąć, ale wydaje mi się, że to jest za dużo. Macie Silke i to było genialne posunięcie, bo nie masz na głowie sprzątania tego metrażu Macie ogrodnika, jak on miał? Manuel? – Scarlett przytaknęła. – Jeszcze lepiej, bo sama mówiłaś, że zajmuje się trawnikiem i drzewami, całą tą bujną roślinnością, co daje wam cenne godziny. Zwłaszcza odkąd jesteś znów w ciąży.
- Chyba wiem, do czego zmierzasz – powiedziała, kiedy Liv zatrzymała się na czas podania im zamówienia. Kelnerka uwinęła się szybko i dyskretnie. – Chcesz mi powiedzieć, że powinnam mieć pomoc do dzieci. – To temat, którego jeszcze nie poruszali z Tomem, ale niejednokrotnie pojawiał się podczas spotkań rodzinnych. Bardziej żartem, niż serio, ale proponowano im pomoc opiekunki. Scarlett broniła się przed obcymi w domu. Chciała być prawdziwą panią i gospodynią, ale prawda była taka, że ciężko jej było wyrobić się ze wszystkim, nawet gdy Tom pracował piętro niżej i to całkiem niewiele. Silke i Manuel byli cudowni, bardzo rzetelni w swojej pracy i chwaliła sobie ich pomoc. Jednak opiekunka do dzieci? Na samą myśl robiło jej się gorąco.
- Wcale nie będziesz złą mamą, jeśli kilka razy w tygodniu ktoś pomoże ci zająć się dziećmi. Wiem, że nie jestem ekspertem i nie powinnam udzielać ci rad, ale myślę, że mając dwójkę maluszków, przyda ci się pomoc przy dziewczynkach. Wykwalifikowana osoba zrobiłaby z nimi lekcje albo pobawiłaby się, kiedy ty karmiłabyś albo kąpała bobasy.
- Myślałam o tym, Liv. Przeraża mnie wizja zatrudnienia kogoś do dzieci, ale masz rację. Mamy pomogą nam przez te dwa-trzy miesiące, a potem? – westchnęła, dłubiąc w ciastku, nim je skosztowała. – Kiedy o tym myślę, czuję, jakbym zawiodła jako matka.
- Scarlett – westchnęła, odkładając widelczyk, żeby na moment porzucić ciastko. – Nie znam drugiej takiej mamuśki, jak ty. Jesteś mądra, serdeczna i kochająca. Dziewczynki świata poza tobą nie widzą. Jesteś taka… - zamyśliła się, rozglądając po lokalu, jakby to mogło pomóc jej znaleźć słowo. – Ciepła, troskliwa i całkiem papuśna, z każdego twojego poru bije miłość do dzieci, Toma i waszego życia. Jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zarzuci coś tobie jako matce, osobiście się z nim policzę, bo jesteś w tym dobra i wiem na pewno, że nie zaszkodzi tobie, Tomowi, ani dzieciom, jeśli zatrudnisz pomoc. Masz prawo do odpoczynku i czasu dla siebie, a jeśli będziesz miała te kilka godzin tygodniowo, to wszyscy na tym skorzystacie. Dzieci, bo będziesz zrelaksowana i zdystansowana, no i oczywiście Tom też, bo jego żoneczka znów zacznie żyć pełnią życia. Same plusy – Liv uśmiechnęła się szeroko i wróciła do zajadania swojego ciastka. Scarlett rozważała słowa siostry, masując bok brzucha.
- Wiesz, zamysł był taki, że wejdę do studia – podjęła po chwili. Przed Liv mogła być absolutnie szczera. – Zrobiłam już trochę; coś nagrałam, coś napisałam. Planowałam latem pojechać w jakąś niedużą trasę, ale zaszłam w ciążę – stwierdziła, a siostra przytaknęła. Ciąży absolutnie nie dało się przeoczyć. – Wiesz, Liv – westchnęła. – Nie chciałam już więcej dzieci. Czwórka to naprawdę spora gromadka. Miałam plany, chciałam znów wbić się w fajną kieckę i szpilki, ale widzisz. Wyszło inaczej.
- Pomyśl o tej opiekunce. Wtedy znów będziesz miała czas na bycie Scarlett, bo przecież bycie mamą i bycie Scarlett nie musi się wykluczać. Tak samo, jak bycie Liv pełnej świata i bycie mamą. Chyba w końcu spotkałyśmy we wspólnej rozterce – stwierdziła, mrugając do siostry, a ona roześmiała się, uświadamiając sobie, że to racja. W o wiele lepszym nastroju dokończyły jedzenie, gawędząc, a potem powoli pospacerowały do sklepu. Liv po krótce opowiedziała, czego szuka, a później zajęły się przeglądaniem zawartości wieszaków. Scarlett ani trochę nie dziwiła się, gdy jej siostra wykluczyła białą sukienkę. – Mam trzydzieści sześć lat, nastoletnią córkę, a w kościele pojawiam się na mszach za tatę i chrzcinach. To byłaby hipokryzja, gdybym poszła do ślubu w białej sukience, nawet, jeśli będzie cywilny – stwierdziła, gdy Scarlett podsunęła jej jedną białą kreację. Miała już z dziesięć sukienek, gdy poszła do przebieralni. Zza zasłonki dobiegały same niezadowolone pomruki i ciche przekleństwa. Szurał suwak i kolejne materiały.
- Może się wreszcie w jakiejś pokarzesz? – zaproponowała, siadając na sofie przed przebieralnią.
- Daj mi chwilę – odpowiedziała Liv, a Scarlett nie mogąc czekać, poprosiła ekspedientkę o wskazanie drogi do toalety. Niestety dzieci upodobały sobie miażdzenie dolnych partii jej ciała. Gdy wróciła zastała swoją siostrę w najpiękniejszej sukience, jaką kiedykolwiek miała na sobie. Liv już kilka lat wcześniej porzuciła rudość i nosiła dosyć krótką, blond fryzurę. Była ładnie opalona, co kontrastowało z włosami i sukienką. Piękną, chabrową, a może kablową koronką. Była w stylu lat sześćdziesiątych, co bardzo pasowało Liv. Była cała z koronki; mały rękawek, okrągły dekolt, za kolano. Bardzo dopasowana talia i mocno rozkloszowana spódnica w kolano. Liv wyglądała fenomenalnie.
- Wyglądasz zjawiskowo, ale zabraniam ci zakładać trampki – powiedziała, zajmując dawne miejsce. Jej siostra roześmiała się, kręcąc wokół własnej osi. Chyba się sobie podobała.
- To jest to! – pisnęła i znów zakręciła się w kółko.
- Widzę cię w czółenkach nude z trójkątnym noskiem i tiarą, ale jestem pewna, że jeśli mi się poszczęści założysz tylko te czółenka.
- Znasz mnie – westchnęła i dygnęła, nim zniknęła w przebieralni, a Scarlett rozsiadła się wygodnie, uznając misję za zakończoną. Liv miała sukienkę ślubną, a ona nie urodziła. Wilk syty i owca cała.
Dwie godziny później, kiedy wszystko zostało kupione, włącznie z wyprawką na podróż poślubną, a młodsza z sióstr została odstawiona do domu w jednym kawałku, Liv wróciła do domu, niosąc ze sobą tylko sukienkę. Żadne dźwięki nie sugerowały tego, co robili jej domownicy. Rzuciła klucze na pierwszy lepszy blat, a torebkę na fotel w pokoju. Georg siedział przy stole w kuchni i pracował w papierach. Zajrzała do niego i uśmiechnęła się, gdy ją dostrzegł. – Chodź na chwilkę – poprosiła, po czym wycofała się do salonu. Wyjęła sukienkę z opakowania. Była pięknie ułożona w pudełku i nakryta bibułką. Ostrożnie chwyciła ją tak, żeby Georg mógł ją obejrzeć. Uśmiechnął się z zadowoleniem, aprobująco kiwając głową. – Podoba ci się? – zagadnęła, a on znów potwierdził. – To świetnie, bo kiepsko by było, gdyby ci się nie podobała moja sukienka ślubna – odparła, wpatrując się w niego, bo za nic w świecie nie chciała przegapić jego miny. Jego wyraz twarzy, który najpierw zdziwiony przeobraził się w niedowierzanie był bezcenny.
- Co chcesz mi przez to powiedzieć? – zapytał podejrzliwie, zbliżając się o krok i zdejmując z nosa okulary. Odrzucił je na najbliżej znajdujący się fotel.
- Chcę wziąć z tobą ślub, jeśli nie zmieniłeś zdania – uśmiechnęła się szeroko, gdy jej przyszły mąż wyjął jej z dłoni sukienki i odłożył ją na oparcie również pierwszego lepszego mebla.
- Żartujesz sobie ze mnie? – zapytał znów, stojąc na wyciągnięcie rąk od Liv. Zaprzeczyła. – Chcesz wziąć ślub, stać się moją żoną, p r z y w i ą z a ć się? – zapytał spoglądając w jej spokojne oczy. Nie było w nich strachu, niepewności, czy czegokolwiek innego, co nie nazywałoby się miłością.
- Georg, wiesz dobrze, że jesteś opóźniona w rozwoju emocjonalnym. Nie sądziłam, że to się kiedykolwiek stanie, ale w tej chwili nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie wzięli ślubu. To nasz następny krok – jego twarz pokraśniała radością. Wziął ją w ramiona i przytulił. Bez żadnych szalonych porywów. Przytulił ją tak, jakby po wielu miesiącach nieobecności wróciła do niego, a przecież była z nim cały czas. – Kocham cię i chcę być twoją żoną. Jestem w pełni świadoma tego, że to bardzo mocno mnie do ciebie przywiąże, ale jesteś miłością mojego życia i chcę się przywiązać, bo jestem ciebie pewna bardziej, niż siebie samej.
- Liv Hannah O’Connor, czy ty przestaniesz mnie kiedyś zaskakiwać? – zapytał, spoglądając na nią raz jeszcze, a ona roześmiała się wzruszona. – To kiedy? – zapytał i dokładnie dziewięć dni później, w towarzystwie urzędnika i zupełnie anonimowych świadków przyrzekli sobie miłość na tle Niagary. Liv miała kobaltową sukienkę, a Georg grafitowy, sportowy garnitur, w którym wyglądał – jej zdaniem – jak milion dolarów. Polecieli sami, tak jak chciała Liv, a swój miodowy tydzień spędzili w Cancun. Jednak zakończyli swój pobyt wcześniej, bo szesnastego sierpnia, w Berlinie wydarzyły się inne, równie ważne rzeczy.   


16. sierpnia 2026.

Pierwsze bóle obudziły Scarlett około czwartej nad ranem. Przepowiadające pojawiały się już od kilku dni, więc mogła tylko typować, w który dzień dzieci przyjdą na świat. Doktor Hart zrobiła jej kontrolne KTG, dzięki czemu uspokoiła się i czekała. Tomowi powiedziała poprzedniego wieczoru. Bóle stały się bardziej regularne, więc bazując na pięciokrotnym doświadczeniu, uznała, że czas był bliski. Starała się jeszcze zasnąć, bo wiedziała, że popołudnie i wieczór, a nawet noc mogą być trudne. Lily rodziła się trzy godziny, Hannah czterdzieści minut, Nell niecałe dwie godziny, a Nicole siedem, więc mogło zdarzyć się wszystko. Siłą rzeczy musiała być na to przygotowana. Przespała się jeszcze niecałe dwie godziny, nim Tom wstał, żeby podać dzieciom śniadanie. Później zasnęła na kolejną godzinę, a gdy się obudziła dziewczynki były już u Billa i Rainie, a ona krwawiła. Po drodze do szpitala zjadła kilka sucharków, bo nie mogła być tak zupełnie na czczo. Starała się nie okazywać strachu, ale trudno było nie bać się porodu. Od ubiegłego wieczora dzieci były zupełnie spokojne. Ostatnie ruchy czuła późnym popołudniem, ale nie przejęła się tym zbyt mocno, bo to była cisza przed burzą.
Kiedy znalazła się już w swoim pokoju, badania i pomiary zostały wykonane, więc rozmawiali o głupotach, żeby mogła myśleć o czymś innym, niż to, że ją bolało. Krwawienie okazało się niegroźne, więc zostało im czekać. Tom nie odstępował jej na krok, pomagał, zagadywał i po prostu był. Około siedemnastej odeszły jej wody i wtedy zaczęła czuć, że to wszystko działo się naprawdę, że działo się już i tylko kilka godzin dzieliło ich od zobaczenia maluszków. Bóle nabrały mocy około dwudziestej. Gniotek nie pomagał. Tylko dłonie Toma nadawały się do ściskania. Spacerowała, siedziała, leżała i była przerażająco cicho. Nie lubił, kiedy tak zacinała się w sobie. Jednak do czasu. O dwudziestej trzeciej sześć, kiedy na świat przyszła ich córeczka, Scarlett już od dłuższego czasu krzyczała w niebogłosy. Jeszcze mocniej wydzierała się o dwudziestej trzeciej siedemnaście, kiedy urodził się Leo. O dwudziestej trzeciej dziewiętnaście rozpłakał się, dołączając do koncertu swojej siostry. Wtedy Scarlett rozpłakała się razem z nimi, wiedząc, że ich synek miał się dobrze. Tom też się wzruszył, ale stał obok głowy Scarlett i nikt nie zwracał na niego uwagi. Przytulił ją mocno, gdy wyciągnęła do niego ręce. Wtedy mógł płakać do woli.
Tom zostawił Scarlett, gdy dzieci zostały jej podane na kontakt „skóra do skóry”. Miał wrażenie, że cała trójka zasnęła, więc postanowił pojechać do domu przebrać się, bo jeszcze przed porodem ubrudził się jej krwią i prawdopodobnie wodami. Nie wiedział dokładnie, bo wszystko działo się szybko. Był oszołomiony i nieprzytomny, ale nie wyobrażał sobie zostać w domu do rana. Raz jeden przegapił narodziny swojego dziecka i od tego czasu nie popełnił już tego błędu. Był przy poczęciu, więc nie wyobrażał sobie, żeby nie być przy narodzinach. To było pięć momentów, które zmieniały jego życie. Rodzicielstwo miało swoje dobre i złe chwile, ale kiedy dziecko przychodziło na świat było jednym z najpiękniejszych wydarzeń w życiu. Był tak szczęśliwy, że aż nie czuł zmęczenia. Stres schodził z niego, ale myślał tylko o tym, żeby być ze Scarlett. Jego cudowna, dzielna żona. Zastał ją na pediatrii. Gdzie indziej mogłaby być kobieta, która właśnie urodziła? Tylko przy inkubatorze. Wystrojony w odzienie ochronne, dołączył do niej cicho, mijając kilkoro śpiących dzieci. Słysząc jego kroki odwróciła do niego z bardzo zmęczonym uśmiechem na ustach.
- Mogę cię przytulić? – zapytał, stając za nią, a ona w odpowiedzi oparła się o jego tors. Ledwo stała na nogach, ale przed spaniem musiała zobaczyć dzieci. Były piękne. Mieli to szczęście być rodzicami najpiękniejszych dzieci na świecie.
- Mogę tu być tylko chwilę – powiedziała, wtulając się w Toma. Wyglądała, jak obraz nędzy i rozpaczy, czego jej nigdy nie powie. Poprawiła tylko koka, który zniszczył się podczas porodu i założyła czystą koszulę i podomkę. Jej brzuszek wciąż wystawał i musiało ją mocno boleć, bo pochylała się do przodu. – Popatrz na nich – westchnęła. – Są cudowni.
- Leo Theodore i Mila Sophia Kaulitz – wypowiedział dumnie, patrząc na synka i córeczkę.
- Mila Sophia? – zdziwiła się i zerknęła na męża przez ramię. Przed porodem ustalili coś innego.
- Pomyślałem, że to będzie właściwe. Jadąc tutaj przypomniałem sobie, jaka wspaniała była twoja mama, kiedy rodził się Liam. Była silna, jasno myśląca i dobra. Wiem, że to twoja mama i zrobiła to, bo jesteś jej dzieckiem, ale mam cały czas jej obraz przed oczami. To silna kobieta. Jeśli nasza córka dostanie imię po takiej babci, na pewno poradzi sobie w życiu.
- Bardzo mi się podoba – powiedziała wzruszona. – Mila Sophia… - powtórzyła, uśmiechając się do Toma. Nie mając sił na więcej, wystawiła usta do pocałunku, a Tom pokonał resztę drogi. – Popatrz na nich – wskazała na śpiące obok siebie dzieci. Ich córeczka po urodzeniu ważyła dwa kilogramy czterysta sześćdziesiąt i nie musiała być inkubowana. Jednak lekarze zdecydowali się na to ze względu na chłopca. Ważył dwa kilogramy sześćdziesiąt, był taki drobny. Wprawdzie jego parametry nie wychodziły poza normę i dostał osiem na dziesięć punktów, nic też nie zapowiadało pogorszenia jego stanu, ale Scarlett chciała, żeby jej dzieci były razem. Karmiła już Milę, ale Leo nie mogła. Pomyślała, że siostra doda mu otuchy. I tak było. – Trzymają się za rączki – westchnęła wzruszona. Dzieci spały odwrócone buziami do siebie i niemalże trzymały się za ręce. – Ona walczy dla niego – szepnęła, chcąc zdławić płacz.
- Skarbie, patrząc na nich, jestem pewien, że im się uda – powiedział z przekonaniem. – Mila i Leo wyjdą z tego z tego cało. Będą zdrowymi, radosnymi dziećmi jak ich siostry, a wiesz dlaczego? – zagadnął, całując ją we włosy. Nie czekał na odpowiedź, a Scarlett nie umiała jej podać. – Bo mają siebie. Byli razem w twoim brzuchu i są razem teraz. Mila pomoże bratu nabrać sił, walczy dla niego. Mają też nas. Nie tylko mnie i ciebie, ale siostry też. Razem możemy wszystko. Razem nam się uda. Czy nie tego uczymy nasze dzieci?
- Masz rację – przyznała, kładąc dłoń na tafli inkubatora. – Razem nam się uda. Razem wyjdziemy z tego cało. Nasza rodzina jest jak mur. Nie do obalenia. Wiesz, czego nauczyłam się przez te lata z tobą i naszymi dziećmi? – zagadnęła, gdy tak stali nakrywając dłońmi inkubator, będąc dla swoich dzieci. Tym razem to Tom nie wiedział. – Nauczyłam się, że mur nie zawsze musi być obroną przez złem i bólem. Nie trzeba się za nim chować. Mur może być podstawą czegoś wspaniałego i właśnie tym jesteśmy. Ten mur nie runie – przyznała, uśmiechając się do córeczki, która odrobinę uchyliła jedno oko. Nie mogła jej widzieć, ale to nic. Mieli całe życie, żeby pokazać im świat.
- Dziękuję, Scarlett – szepnął Tom, łamiącym się głosem. Przytulił ją, a ona jego. Takich chwil się nie zapomina. – Dziękuję za nich.

Szczęśliwa rodzina to taka rodzina, gdzie mimo stu kłótni w ciągu jednego dnia i tak stoi się za sobą murem. Bo szczęśliwa rodzina to taki mur właśnie. Budowany przez lata na wzlotach i upadkach, na lepszych i gorszych chwilach, na wadach i zaletach, które się zna na wylot i ten mur właśnie jest nie do ruszenia2.
______________________________

1,2 To słowa autorstwa Katalin. Wypowiedziała je podczas jednej z naszych rozmów i nie mogłam ich nie używać. Fantastycznie oddają sens tego, co chciałam tu przekazać. Dedykacja to za mało, żebym mogła wyrazić moją wdzięczność za całe to wsparcie, które mi okazałaś nie tylko podczas pisania 130, ale każdej notki w ciągu minionych 7 lat. Jesteś Aniołem Stróżem Prinza i moim, Kaśku. Dziękuję <3

1 lipca 2016

129. Miłość ma też zwykłe dni. Banalne słowa: dziękuję, przepraszam, podziwiam. Miłość to też obiad zjedzony wspólnie, płacz dziecka, uśmiech, wędrówka plażą, kubek kawy zrobiony o świcie. Miłość to nie tylko oszlifowany diament. Ma swoje kanty i rysy, plamy i zadrapania. Miłość znosi ciężkie słowa i, przyczajona czeka cichutko na lepsze dni. Ciężko oddycha strudzona i rozkwita z każdym rokiem.

Tytuł: Gabriela Gargaś 
W plątaninie uczuć 
Maj 1987, RFN

Sophie stanęła na palcach i wyciągnęła ręce w górę, zupełnie jakby chciała sięgnąć nieba. Próbowała i próbowała, a kiedy się nie udało, roześmiała się zakręcając piruet. Jej włosy tańczyły wokół jej twarzy, a sukienka wokół nóg. Sophie cała tańczyła. Dla Nico Sophie była tańcem. Kręciła się w koło, niby to oddalając się i wiedział, że mogła tak w nieskończoność, bo z niewyjaśnionych przyczyn nigdy jej nie mdliło, ale wiedział też, że chciała, żeby ją znalazł. Stanął na jej drodze, a ona wpadła w jego ramiona. Objął ją mocno, bo dopiero, gdy się zatrzymała, poczuła jak bardzo wirowała. Kosmyki opadły na jej twarz. Zburzył je wiatr. A jej włosy tak łatwo było rozwiać, bo one kochały wiatr. Wystarczył podmuch, a włosy Sophie zaczynały tańczyć.
Niewiele było miejsc, w których ktoś nie pił albo nie dogorywał. Ogród O’Connorów wydawał się bezpiecznym miejscem, nawet jeśli Rico ciągle im przeszkadzał. Życie, miejsce, w jakim przyszło im dorastać nie oferowało zbyt wiele. Dlatego Sophie tańczyła i dzięki Bogu, on także. Życie po tej stronie muru dawało więcej, niż życie po drugiej, ale im wciąż czegoś było brak, więc pewnie dlatego ciągle dawali sobie siebie.
- Nico – westchnęła, dmuchnęła sobie w twarz i pokręciła nosem. Uśmiechnął się, bo jak nie śmiać się, gdy trzymał w ramionach najpiękniejszą dziewczynę na świecie. W niej wszystko było piękne i inne. Nie nosiła natapirowanych fryzur, ani krzykliwych sukienek. Miał piękne, jasnobrązowe włosy, które układały się w miękkie fale i nosiła pastelowe sukienki, takie w których zawsze mogła się kręcić. Jeśli ktoś zapytałby Nico, jak wygląda francuska elegancja w najbardziej niewinnym, w najpiękniejszym wydaniu, to wskazałby Sophie Durand. Jej siostry nie miały w sobie nic, co wszystko posiadała Sophie. Pocałowała go, a potem znów wymknęła się z jego ramion, żeby wirować i kręcić piruety. Jej bose stopy miękko zanurzały się w trawie, a dłonie uniesione ku niebu wydawały się dotykać chmur. – Czy my będziemy zawsze razem? – zatrzymała się nagle i popatrzyła na niego poważnie, przenikliwie, dojrzale. Nie jak szesnastolatka, którą było jeszcze sekundę temu. Podbiegł do niej, ciężko mu było znajdować się z dala, kiedy Sophie to piękno samo w sobie. Jej imię powinno oznaczać piękno.
- A gdzie mielibyśmy być? – zapytał, obejmując ją mocno i podnosząc do góry. Bez swoich ukochanych czółenek, tak potwornie wysokich, była bardzo malutka.
- No wiesz? Może znajdziesz inną, która pokochasz, która będzie ładniejsza, zdolniejsza, lepsza?
- Nie wiem, Sophie. Może ty znajdziesz takiego, co może dać ci pałac, a nie przedwojenny domek z dwoma pokojami. – W tym momencie popatrzyła na mocno zniszczony budynek, który rok później miał stać się jej domem na zawsze. Uśmiechnęła się czule i rozmarzona.
- Wolę jeden pokoik z tobą, niż pałac z kimś innym – odpowiedziała i to było najpiękniejsze „kocham cię”, jakie od niej usłyszał. Nie wiedział, jakim cudem stworzy godne dla niej życie. Nie wiedział, jak uda mu się zdobyć przychylność jej rodziców. Wiedział, że Sophie to jedna jedyna, że Sophie to miłość i życie. Wizja przyszłość w jednym pokoiku spodobała się Sophie, bo potem zaciągnęła go między drzewa, w ciemny zakątek krzaków, gdzie ani Rico, ani John nie mógł ich znaleźć i kochała go tak, jak tylko szesnastoletnia miłość potrafiła.

14. maja 2026, Berlin

Niespełna czterdzieści lat później, Sophie stała mniej więcej w tym samym miejscu, w ogrodzie O’Connorów. Dom nie miał już tylko dwóch pokoików z małą kuchnią, bez łazienki. Razem z Nico wyremontowali go i przystosowali dla rodziny. Przez kilka lat jedli głównie bezmięsną zupę ziemniaczaną, ale udało się. Mieli swoje miejsce. Godne ich rodziny. Kolejnego remontu dokonała sama. Już bez Nico. Za pieniądze, które miały zadośćuczynić im wszystkie krzywdy. Może mogłyby spłacić długi i zaleczyć rany, gdyby Nico był z nią. Jednak to wszystko stało się, gdy jego już nie było. Jego odejście wprawiło w ruch machinę powrotów i początków. Odzyskała syna, matkę i należne miejsce w rodzinie, ale ceną była utrata Nico, który ginąc ściągnął ich do niej. Nico skończyłby pięćdziesiąt osiem lat. Byłby dziadkiem, pewnie dawno przestałby jeździć. Miałby bardziej bezpieczną pracę. Żyliby w pięknym, wygodnym domu pełni wszystkiego, co zawsze mieli nawet w jednym pokoju. Byłby dumny ze Scarlett. Kochał Liv równo, ale wiedział, że to Scarlett miała dłuższą drogę do przebycia. Nie miała pojęcia, ale Nico zawsze wiedział. Sophie czuła, że spotkawszy Toma raz, wiedział już, że zostanie jego zięciem. Ta jedna rozmowa była przytaczana wielokrotnie. Wiele znaczyła dla nich wszystkich, bo dawała kolejne wspomnienie o jej mężu. Sophie nie pogrążała się już w żałobie. Nie rozpaczała i nie wylewała łez co noc od bardzo wielu lat. Była wdową od siedemnastu lat. Niemalże dłużej, niż mężatką. Na co dzień nie patrzyła na ich ogród w ten sposób. Był po prostu ogrodem pełnym drzew owocowych, warzyw, miejsca na zabawę i odpoczynek. Rozważała, co trzeba posadzić, co przyciąć, a co usunąć. Ich chaszcze, ich kryjówka już dawno zostały wycięte. Nico pozbył się ich, gdy malutka Liv skręciła nogę spadając z gałęzi. Jednak stojąc w ich dawnym miejscu i patrząc tam, widziała je. Widziała miejsce, gdzie uciekali, gdzie w to upalne lato osiemdziesiątego siódmego poczęli Shie’a. Nikt o tym nie wiedział, dziewczynki nawet nie pamiętały tego miejsca, a ona o nim nie opowiadała, bo było jej.
Sophie miała Dominika, odkąd straciła Nico. To smutna zależność, ale jakoś mocno ugruntowała się w jej sercu i głowie. Miała go od siedemnastu lat, od ponad dziesięciu stanowili parę. On nigdy nie dał jej pierścionka, który miałby to wyjątkowe znaczenie, choć podarował jej ich wiele, a ona nigdy nie pragnęła usłyszeć tego pytania. Mogła być tylko żoną Nico i zostanie nią do końca. A gdzie mielibyśmy być? Odpowiedział pytaniem, kiedy zapytała go o to, czy będą zawsze razem. Całe szczęście, że nie złożył jej wtedy żadnej obietnicy. Szkoda byłoby, gdyby ją złamał. Sophie kochała Dominika, trwał przy niej przez wiele lat, czując coś, gdy ona wciąż nie była gotowa, żeby pozwolić sobie na to czucie. Był wspaniałym, dobrym mężczyzną, który miał za sobą wystarczająco dużo złych chwil, żeby zrozumieć jej smutek. Miłość do Dominika była dobra, pewna i bezpieczna. W żaden sposób szaleńcza i porywająca serce. Jednak teraz, po latach Sophie nie wyobrażała sobie innej, którą mogłaby czuć. Miłość do Nico wypełniała jej w płuca, pozwalała żyć. Miłość Dominika pozwoliła jej wrócić do życia i nauczyć się, że można oddychać powietrzem, którym on już nie oddychał. Dominik dał jej coś na rodzaj drugiej młodości. Wystawne randki, wyjazdy, prezenty – bardzo dojrzałe zaloty, a przede wszystkim wielkie wsparcie. Obecność. Obecność była tym, co mógł jej podarować, a co ona mogła przyjść, żeby go pokochać. Sophie była szczęśliwa. Nauczyła się szczęścia bez Nico, bo przecież ona wciąż żyła i musiała się nażyć za nich oboje, żeby później, gdzieś po drugiej stronie mu o tym wszystkim opowiedzieć. Musiała przeżyć drugą miłość z Dominikiem, żeby zaznać tego, na co z Nico nigdy nie mogli sobie pozwolić. Wymarzone wakacje we Włoszech i Hiszpanii, poszukiwanie irlandzkich korzeni, w miejscu gdzie kiedyś mogli mieszkać jego dziadkowie i pradziadkowie, narty w Alpach, zdobycie Kilimandżaro, karnawał w Rio i flamenco, w czerwonej sukience, na którą nigdy wcześniej nie mogła sobie pozwolić. Nigdy nie nikomu tego nie mówiła, ale zawsze robiła więcej, widziała więcej i chłonęła więcej, żeby wystarczyło też dla Nico, żeby wyrazić wdzięczność za to, co dał jej żyjąc i z czym zostawił ją, umierając. Bo zadbał o nią, nawet, gdy odchodził. Wierzyła, że to on podetknął jej pod nos Dominika, to on natchnął Shie’a na poszukiwania, to on doprowadził do tego, że nie zostały we trzy z Liv i Scarlett. Mieli wspaniałą, wielką rodzinę. Były kochane i miały wszystko, o czym mogły marzyć. Miały wszystko, poza nim. Jednak to wystarczająco wiele, żeby przeżyć dobre życie. Sophie objęła się ramionami i potarła je, czując nagły chłód. Słoneczko grzało przyjemnie, wiał lekki wiaterek, jednak jej zrobiło się zimno. Spojrzała jeszcze raz tam, gdzie kiedyś kryli się przed światem i uśmiechnęła się do siebie. Mieli dobre życie. Ona też miała dobre życie.
- Dziękuję, skarbie – szepnęła, wciągając nosem zapach wiosny. Bo Nico był jak wiosna. Za sobą usłyszała kroki. Nie musiała odwracać się, żeby wiedzieć, że to Dominik. Pojawiał się zawsze, gdy go potrzebowała. Objął ją z tyłu i pocałował w skroń.
- Dlaczego wpatrujesz się w żywopłot? Czyżbyś znów gdzieś odpłynęła? – Sophie uśmiechnęła się do swojej słodkiej tajemnicy.
- Wspominałam, rano byłam na mszy za Nico i myślałam o nim trochę.
- Przyjechała Scarlett ze swoją spółką, mówiła, że Liv też jest w drodze. Chyba córki wyczuły twoją nostalgię i przybyły z odsieczą – powiedział, uśmiechając się. Dominik szanował pamięć o Nico i za to Sophie też go kochała. Odwróciła się przodem do niego i objęła go rękoma w pasie. Zadarła głowę i popatrzyła mu w twarz.
- Cieszę się, że jestem tu z tobą – powiedziała, a Dominik przytulił ją mocniej w odpowiedzi. Wiedział, że nie musiał nic dodawać, bo Sophie w ten sposób wybierała stronę, po której chciała zostać. Wybierała życie, jak każdego dnia.
*

4. czerwca 2016

Tak, jak Tom obiecał, tak słowa dotrzymał. Na kolację urodzinową Jess zamówił catering, więc Scarlett nie musiała nawet kiwnąć palcem w kuchni, a Sophie zajęła się przygotowaniem domu, gdy Jessica wraz z Candy zostały oddelegowane do kina, skoro Jessica miała wyjechać następnego dnia wieczorem. Gdy dom był przygotowywany do świętowania urodzin, Scarlett wzięła letnią kąpiel, bo niestety do czasu rozwiązania nie mogła korzystać z gorącej wody. Pogoda zapowiadała rychłe lato, więc założyła niedawno nabytą sukienkę; białą, sięgającą za kolano, dopasowaną, ale niebyt ciasną, odsłaniała ramiona, ale zakrywała cały dekolt, z tyłu wiązana na sznureczki, które to w fikuśny sposób przeplatały się na plecach, aż do pasa. Była frywolna, jak na ciążową sukienkę, ale całkowicie adekwatna do okazji. Skoro nie pomagała w przygotowaniach, chciała chociaż ładnie wyglądać. Nim opuściła sypialnię, sprawdziła, czy prezenty były odpowiednio zapakowane. Kupili Jess piękne złote pióro na zakończenie studiów i na urodziny komplet biżuterii z białego złota ze szmaragdem. Wyprasowała koszulę dla Toma i zeszła na dół, gdzie wszystko było niemal gotowe. Ich pokój jadalny przypominał wielkością stołówkę. Zdecydowali się na zburzenie ściany łączącej dwa pokoje przylegające do kuchni. Korytarz wychodzący z niej na całej swojej długości miał panoramiczne okna usytułowane, co dwa metry, natomiast jadalnia, znajdująca się w środku domu, bez dostępu do okien była otwarta na ten korytarz dzięki potrójnemu, łukowemu wejściu. Poradzili sobie w ten sposób z owymi dwoma ślepymi pomieszczeniami. Podłoga była tam ciemniejsza, bardziej elegancka. Ściany w kolorze przyprószonego różu, stół i krzesła z wiśniowego drewna, z bordowymi siedziskami, pięknie zdobiony żyrandol wisiał dosyć nisko nad stołem, a całość doświetlały kinkiety. Było to piękne i stylowe pomieszczenie. Idealne na wyszukane okazje. Tom bardzo się postarał i zadbał o pyszne jedzenie, muzykę i nawet urodzinowe ozdoby, ale to dzięki czuwającej mamie obrus został wyprasowany i położony na stół właściwą stroną, a catering nie zdemolował kuchni. Chcieli zaprosić całą rodzinę, bo tak rzadko ostatnio spotykali się wszyscy razem, ale koniec końców miało pojawić się tylko rodzeństwo i oczywiście mama. Luka pracował, jako dziennikarz sportowy dla jednej z niemieckich stacji i przebywał za granicą, gdzie robił program na temat jakiegoś sportowca. Jego narzeczona Céline była tam z nim. Mąż Kitty też nie mógł przyjść ze względu na pracę. Był dźwiękowcem w telewizji. Kitty poznała go przez Lucę, bo pracowali w jednej stacji. Ona sama też odmówiła przyjścia ze względu na przeziębienie córeczki. Margo i Gustav też mieli jakieś swoje sprawy, więc uznali, że spotkają się w wąskim gronie, które po przeliczeniu wszystkich sztuk, okazywało się całkiem spore.
Tom kończył odbierać zamówienie, mama ogarniała to logistycznie, żeby zaraz poprzekładać jedzenie na półmiski. David podjechał pod dom, bo był odebrać tort i ciasta, a Rainie wystrojona w białą sukienkę w czerwone maki, niosła dwie patery z muffinkami, za którymi szalały dzieci. Bill maszerował za nią, niosąc kilka butelek wina. Od kilku lat stał się smakoszem i ich piwniczka przybrała zdumiewające rozmiary. Otworzyła im szerzej drzwi, żeby mogli swobodnie przejść.
- Trafiłem na korek i miałem wrażenie, że jadę z bombą atomową, już nigdy nie odbieram ciast sam – zawyrokował David, wchodząc zaraz za Rainie i Billem, po czym zaniósł pakunek do kuchni. Scarlett pomasowała brzuszek i zajrzała do małego salonu, gdzie było mnóstwo balonów, serpentyn, trąbek i innych akcesoriów urodzinowych, a stolik kawowy zastawiony był przysmakami dla dzieci. Na tarasie z tyłu domu Tom i David podłączyli sprzęt grający, skąd dobiegało aktualnie Acapulco w jakiejś zremiksowanej wersji. To David odpowiadał za muzykę i w tym momencie Scarlett była już bardzo zaciekawiona resztą playlisty. Ustawili tam też trampolinę i zabawki ogrodowe, których dotąd nie wyjęli po zimie. Wszystko zapowiadało się na miłe spotkanie rodzinne, ale najważniejszą atrakcją był Theo, który wedle doniesień Toma, ulokował się już w hotelu i czekał na swój moment. Zajrzała do kuchni, gdzie królowała mama, a Rainie sprawnie jej pomagała. Wydawało się, że miały dużo pracy, więc nie przeszkadzała im i przeszła do jadalni, gdzie byli Tom i Bill. Stanęła przy nich, a Tom pocałował ją i pogładził brzuszek.
- Pięknie wyglądasz, kochanie – powiedział, gdy obrzucił ją zadowolonym spojrzeniem. Przez te wszystkie lata prawili sobie dużo komplementów, doceniali choćby najmniejsze rzeczy i podkreślali wartość tego, co robili razem i dla siebie. Może to jeden z powodów, dla których tak dobrze im szło życie razem.
- Świetnie wszystko przygotowałeś – pochwaliła, a Tom aż kipiał z dumy. Pierwszy raz zabrał się za coś takiego prawie całkiem samodzielnie. Miał minę, jakby dostał medal z kartofla.
- Candy mi napisała, że będą po dziewiętnastej – powiedziała Rainie, stawiając dwie sałatki na stole.
- Świetnie, bo zaraz powinni być Listingowie. Jak się jeszcze szykowałam to, dostałam smsa od Liv, że jadą – dodała Scarlett.
- A jak Theo? – zapytał Bill.
- Mam przeczucie, że zrobi Jess niespodziankę – odparł z tajemniczą miną Tom.
- Nico mi napisał, że mam otwierać bramę, więc pewnie już są – poinformował David, przechodząc przez jadalnię. Był ostatnimi czasy dosyć roztargniony, zamyślony i wiecznie nieobecny. Nie powiedział nikomu, o co chodziło. Jednak nie naciskali na niego. Wciąż był nastolatkiem, któremu zdarzało się mieć chwile buntu. Bill i Rainie rozpłynęli się w różnych kierunkach – Bill poszedł za Davidem, a Rainie zniknęła w kuchni.
- To był długi dzień – stwierdził Tom, przytulając żonę, a ona z westchnieniem ulgi zapadła się w jego ramionach.
- Cieszę się z tej kolacji, choć też jestem zmęczona już i wolałabym mieć większy wkład – odparła. Ciąża uniemożliwiała Scarlett czynny udział w życiu domowym, co mocno ją frustrowało. Planowany termin rozwiązania to dwudziesty drugi sierpnia i choć to niemal całe trzy miesiące, Scarlett już czuła się tak, jak na ostatnich nogach. Podwójny bagaż robił swoje. – Też za tobą tęskniłam – uśmiechnęła się, zadzierając głowę. – Pełne szaleństwo.
- Jess tak nam pomaga, już przywykłem do jej obecności, było mi dużo wygodnej – powiedział szeptem, a Scarlett zaśmiała się pod nosem. Kiedy Jessica zajmowała się dziewczynkami, on miał więcej wolnego, a ona mogła odpoczywać bez wyrzutów sumienia albo po prostu towarzyszyć im przy zabawie.
- W lipcu Nellie i Nikki jadą na obóz, a z Hannah i Lily jakoś sobie poradzimy. Potem sprzedamy je babci - jednej albo drugiej, bo ja będę już tak wielka, że nie zmieszczę się w futrynie, żeby wejść do ich pokoi.
- Boli cię coś dzisiaj? – zmartwił się.
- Ciąża mnie boli – westchnęła. – Czuję, że nogi mi puchną, dzieci się rozciągają, boli mnie kręgosłup i dół brzucha. Jest gorąco i jestem taka rozpaćkana. Nienawidzę tego uczucia – marudziła, tuląc się do męża, który masując jej krzyże aż nader często zahaczał o pośladki, co trochę ją rozśmieszyło. – Ale ładnie wyglądam. Może i jestem wielka jak słonica, ale sukienkę mam fantastyczną. Myślę, że to Darcy ją wybierała – odparła ponownie zadzierając głowę i spoglądając na Toma.
- Maleńka, jesteś najpiękniejszą słonicą jaką w życiu widziałem i gdyby każda słonia była tak ponętna jak ty, to świat byłby pełen małych słoniątek.
- To tłumaczy tą mnogość rodu Kaulitzów – uśmiechnęła się od ucha do ucha, a Tom jej zawtórował. – Nic dziś nie zrobiłam poza przygotowaniem siebie, a czuję się jak po maratonie. Jesteś pewien, że wszystko gotowe? Sprawnie ci poszło przygotowanie jadalni – postarała się uśmiechnąć i wykrzesać z siebie entuzjazm. Pech chciał, że było naprawdę duszno i gorąco.
- Muszę się tylko przebrać, mama też, ale myślę, że zaraz wszystko będzie gotowe. Biorąc pod uwagę fakt, że przygotowujemy tą kolację na wariackich papierach, to całkiem nieźle nam poszło. Mama z zimną krwią zapanowała nad każdym kryzysem, jak na panią prezes przystało – Scarlett uśmiechnęła się, odsuwając od Toma i rozmasowała podbrzusze. To nie najlepsza pora na gimnastykę, ale ich dzieci miały swoje widzimisię.
- Wyprasowałam ci koszulę, mężu – powiedziała tylko, uśmiechając się delikatnie i nadstawiając usta do pocałunku. Z korytarza dobiegało coraz więcej głosów, stawały się coraz donośniejsze, więc Tom ulotnił się na piętro, a Scarlett wyszła przywitać gości. W granicach dziewiętnastej wszyscy byli w komplecie: Shie, Julie, Roxie, Lexie, Max, Nico, Liv, Georg, Saoirse, David, Sophie, Bill, Rainie, Tom i Scarlett. O przyjęciu nie wiedziała tylko Jessica. Samochody zostały zaparkowane u Rainie i Billa, więc nie zauważyła niczego podejrzanego, gdy parkowała przed domem. Weszła do domu rozmawiając wesoło z dziewczynkami, a za nimi Candy z Alanem i Brianem. Nell zwabiła ją do pokoju, gdzie przeżyła ciężki szok, gdy na jej widok rozbrzmiało Sto lat, finezyjnie zakończone przez Scarlett. Po fali życzeń, łez i gromkich wyznań, Jessica dostała dziesięć minut na przebranie się w sukienkę, którą na ta okazję przygotowała dla niej Scarlett. Była piękna – w bardzo jasnym odcieniu zieleni, wykonana na szydełku, na cienkiej podszewce. Miała małe krótkie rękawki i dekolt w łódkę. Prezent od niej i Toma świetnie pasował do tej sukienki. Lexie ekspresowo podpięła jej włosy, a Roxie wymalowała rzęsy. Dzieci również zmieniły stroje, na mniej upaćkane słodyczami. A kiedy Jess wróciła do jadalni w towarzystwie kuzynek, obok jej krzesła czekał Theo z przepięknym bukietem kwiatów. Choć mieli spotkać się następnego dnia, niemal popłakała się na jego widok. Nie widzieli się niecałe dwa tygodnie, odkąd był u nich ostatnio, a sposób, w jaki na nią patrzył, upewnił Scarlett, że oddała swoją dziewczynkę w dobre ręce.
Tort był przepyszny, kolacja też. Dzieci bawiły się w ogrodzie, grały na konsoli i tańczyły w rytm starych piosenek. W repertuarze pojawiło się nie tylko Acapulco, ale też Macarena, YMCA, Believe, czy Coco jumbo. Dorośli gawędzili, zupełnie jakby nie widzieli się od lat. Scarlett spoglądała na wszystkich ze swojego miejsca na „ciążowym tronie”, czyli wygodnym i solidnym krześle z podpórkami, miękko wyściełanym i przynoszącym tyle komfortu, ile się tylko dało. Obok niej, Tom rozmawiał z Billem, a kilka miejsc dalej Jessica i Theo robili do siebie słodkie oczka. Liv wróciła do pokoju i podchwyciła spojrzenie siostry, siadając na swoim miejscu.
- Scarlett, co powiedział ten lekarz ze Szwajcarii? – zagadnęła. Tom natychmiast przerwał rozmowę z bratem i przesunął się w jej stronę. Inne rozmowy też ucichły. To był temat, o którym wszyscy chcieli wiedzieć wszystko. Dzieci bawiły się w ogrodzie pod opieką starszych kuzynek, więc mogli swobodnie porozmawiać.
- To dziewczynka i chłopiec, co już wiecie. Nasza córeczka jest o niemal jedną piątą większa od swojego braciszka, a jej serduszko bije zdecydowanie mocniej. To też wiemy na pewno. Podstawowy zestaw badań nie wykrył żadnych nieprawidłowości u obojga. Wyniki tych bardziej szczegółowych badań, które miałam w poniedziałek, będą dopiero po niedzieli. Znaczy wyniki będą szybciej, ale doktor Stuart chce je przedyskutować ze swoim kolegą z Polski, który jeśli wierzyć Googlowi, uratował wiele dzieci. Ten lekarz, doktor Zawadzki, przyleci na spotkanie z nami w poniedziałek. Wtedy poznamy dokładną diagnozę. Na chwilę obecną, nasz chłopiec nie ma żadnych medycznych wad, chorób, czy jakichś genetycznych zawikłań. Jest po prostu mniejszy i słabszy od siostry. – Głos Scarlett, kiedy to mówiła, wydawał się dochodzić z drugiego dna beczki. Była spokojna i opanowana, jak to ona, ale ślepy dostrzegłby, jak bardzo martwiła się o swoje maleństwa i o siebie też, bo bardzo często powtarzała, że miała jeszcze cztery córki do wychowania. Była tykającą bombą, bo nikt tak do końca nie mógł stwierdzić, co w niej siedziało i jak to rozbroić.
- Ja myślę – zaczął Tom, wiedząc, że Scarlett już więcej nie doda. Pod stołem położył rękę na jej nodze, a ona mocno ją ścisnęła. – Myślę, że nasza dziewczynka pomoże swojemu bratu. Wierzę, że ona jest tam z nim po to, żeby mu pomóc. Urodzą się zdrowi, oboje. Nieważne, co mówią lekarze. Ona walczy dla niego. Może jego serce bije słabiej, ale nasz chłopiec stara się, wytrzymuje i walczy o każde uderzenie serca. Wiem, że im się uda, że nam się uda – zakończył pewnie, spoglądając na żonę, jakby to właśnie ją starał się przekonać, że wszystko będzie dobrze. Może siebie też musiał upewnić w tej wierze? Nie rozmawiali o tym, co byłoby gdyby. Przechodzili przez każdy dzień, najlepiej jak mogli.
- Nie może być inaczej – podsumowała Rainie, która była doświadczona w traceniu równie mocno, jak oni. – My tyle razy próbowaliśmy i mamy tych naszych urwisów, którzy jakoś dziwnie przypominają mi bliźniaków, których już skądś znam – dodała z uśmiechem, co trochę rozładowało atmosferę, a Bill jak zwykle, gdy była mowa o ich synkach, napuchł dumą.
- Jest mi przykro, że nie będę z wami przez te ostatnie tygodnie, ale tak sobie myślę, że przylecę na początku sierpnia, żeby wam trochę pomóc. No i nie przeżyłabym, gdybym nie zobaczyła od razu tych szkrabów – uśmiechnęła się ciepło do Scarlett, która w odpowiedzi posłała Jess kilka całusów. Była jej wdzięczna, bo Jessica mogła wygodnie uczyć się do obrony w swoim mieszkaniu, ale wybrała pomoc im.
- Chciałaś powiedzieć, że przylecimy – poprawił ją Theo, który od samego wejścia wydawał się lekko spięty. Wysunął krzesło, wstał, wyprostował się i w tym momencie chyba już wszyscy wiedzieli, co zamierzał zrobić. – To chyba właściwy moment – odchrząknął i popatrzył na Scarlett i Toma. – Ładnych kilka lat temu przyjęliście mnie do rodziny, akceptując ten niełatwy układ, który mieliśmy z Jess. Wyobrażam sobie, że to musiało być trudne, żeby zaufać siedem lat starszemu facetowi, który deklaruje miłość do szesnastolatki. Dziękuję wam za ten kredyt zaufania, bez waszego wsparcia byłoby nam trudniej, bo nie wyobrażam sobie życia bez tej wspaniałej kobiety, która w jednej sekundzie ukradła moje serce i życie – Scarlett i Tom trzymali się za ręce z szczęśliwymi uśmiechami na ustach. Ciężka atmosfera ulotniła się momentalnie. Zerkali na siebie raz po raz, ale najdłużej spoglądali na Jessicę, która właśnie dotarła do kolejnego kamienia milowego w swoim życiu. Byli dumni, że mogli towarzyszyć jej w tej drodze.
- Skarbie, nie możesz mówić, że ukradłam twoje serce, bo jeszcze ktoś pomyśli, że pogardziłam tym, które dostałam – Jessica zupełnie zszokowana zamiarami Theo, chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co mówiła, jednak to wystarczyło, żeby jej chłopak nieco się rozluźnił. Patrzył na niż z taką czułością i uwielbieniem, że to skruszyłoby każde serce. Ukląkł przed nią na jedno kolano, wyjmując z kieszeni bordowe pudełeczko. Zawsze czujna Liv ustawiła się z aparatem w odpowiednim miejscu i uwieczniała już tą chwilę.
- Chciałem cię zabrać na egzotyczne wakacje albo na jakąś romantyczną kolację i zadać ci to pytanie w jakimś wspaniałym miejscu, ale lecąc tutaj zdałem sobie sprawę, że miejscem, które najbardziej kochasz jest twój dom i żaden zachód słońca, ani wykwintne dania nie będą lepsze od tego – uśmiechnął się i chwycił ją za rękę.
- Masz rację, chociaż mój dom jest już tutaj – dotknęła jego serca ich splecionymi dłońmi. Theo rozpłynął się w uśmiechu. Ucałował jej dłoń.
- Obiecuję dać ci najpiękniejsze i najpełniejsze życie. Postaram się sprawić, aby każdy nasz dzień był nową wspaniałą przygodą. Obiecuję, że stworzymy pełen miłości, szczęśliwy dom. Obiecuję dać ci wszystko, czego tylko zapragniesz, ale zacznę od siebie. Jessico Emanuelle Hoff, miłości mojego życia, czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną? – nie mając pewności, czy powinna przytakiwać, czy mówić, robiła jedno i drugie, przy okazji zalewając się łzami. Theo wsunął na jej palec przepiękny pierścionek z brylantem, bo bał się, że zaraz wpadnie mu pod stół albo w tych nerwach zrobi z nim coś jeszcze gorszego. Jessica padła mu w ramiona, gdy podnosił się z klęczek, a wszyscy bliscy bili im brawo. Przez krótką chwilę sukienka Jess zmarszczyła się przy dekolcie, ukazując kawałek jasnej blizny, która była znamieniem jej nowego życia. Ponad dziesięć lat po operacji, nie mogła być szczęśliwsza i piękniejsza.
*

22. czerwca 2026

Margo przycinała kwiaty, które dostała w prezencie od męża. Gustav od samego rana zaskakiwał ją czymś miłym. W końcu raz w życiu kończy się czterdzieści lat. Zaczęło się od przyjemnej pobudki, którą jej zaserwował, nim wstały dzieci. Później pomógł im wyszykować się do szkoły, a nim Adam i Rosie wyszli, wpadli do niej z życzeniami, laurkami i prezentem, który sami wykonali – ramką z ich wspólnym zdjęciem, pięknie ozdobioną i pomalowaną. Gustav zaparzył jej kawę i nakazał odpoczywać, a gdy wrócił, przygotował królewskie śniadanie do łóżka i dał jej prezent – komplet biżuterii z różowego złota. Wewnątrz bransoletki wygrawerowany był napis: 22.06.2014 – dzień, który zmienił wszystko, czyli dzień, w którym oświadczyła się Gustavowi. Na odwrocie wisiorka widniało: 2011, czyli rok, w którym się poznali, bo żadne z nich nie potrafiło powiedzieć, jaki to był miesiąc. Wewnątrz kolczyków widniały daty urodzin dzieci: 24.10.2015 i 30.08.2018. A w pierścionku z białym kamieniem szlachetnym widniało zwykłe serduszko. Do tego dnia nie sądziła, że komplet biżuterii może być aż tak niezwykłym prezentem. Gustav zapowiedział też, że kiedy zaczną się wakacje i dzieci wyjadą do jego mamy, to on zabierze Margo na urodzinową wycieczkę. Innym razem widziała, jak przeglądał jakąś stronę dotyczącą Hawajów, więc przypuszczała, że może wrócą na Maui, bo tak się złożyło, że nie wrócili tam od podróży poślubnej. W drugiej połowie lipca zaplanowali wyjazd z dziećmi, więc już cieszyła się na te wakacje. Postanowiła przygotować spaghetti na obiad, bo Rosie i Adam bardzo lubili to danie. Gustav lubił wszystko, ale dodatkowo chłodziła już wino na wieczór i do obiadu. Kwiaty pięknie prezentowały się w wazonie. Zaniosła je do salonu i przy okazji zerknęła na obraz uwieczniający ją i Gustava, sprzed dwunastu lat. Jak bardzo była szalona, że poprosiła go, żeby się z nią ożenił? Uśmiechnęła się pod nosem i otworzyła okna, chcąc wpuścić trochę świeżego powietrza. Włączyła muzykę, jedną ze swoich ulubionych płyt Red Hot Chilli Peppers i wróciła do kuchni, żeby przygotować obiad. Kiedy kroiła cebulę wzruszyła się, jak zawsze. Jednak tym razem popłakała się nie tylko dlatego, że warzywo miało ostry zapach. Popłakała się głównie dlatego, że uświadomiła sobie, jaka była szczęśliwa. Gdy jako dwudziestopięciolatka wyobrażająca sobie siebie jako czterdziestolatkę, widziała samotność. Przez swoją bezpłodność czuła się gorsza, nie wyobrażała sobie, żeby ktoś mógł chcieć z nią być dla niej samej. Pogodziła się ze świadomością, że nie założy rodziny, ale miała swoją sztukę i plan na przyszłość, o który walczyła. A potem pojawił się Gustav i wszystko uległo zmianie. Jednak nawet w najśmielszych snach nie marzyła o tym, co dostała od życia. Wspaniały mąż, radosne,  choć czasem niepokorne dzieci, praca wynikająca z pasji, wspaniały dom i rodzina, bliscy, na których mogła liczyć. To życie z jej najskrytszych marzeń i warto było przejść przez każdy trud, żeby dotrzeć do momentu, w którym była. Kiedyś powiedziała Gustavowi, że jeśli spotka kobietę, którą pokocha albo, jeśli uzna, że to małżeństwo na wariackich papierach nie było dla niego, to miał przyjść i powiedzieć jej o tym, żeby mogli godnie zakończyć swoją historię. Jednak pomimo trudności, znaleźli swój złoty środek i okazało się, że wcale nie kochali się tak trochę i z rozsądku. Okazało się, że ich miłość ukorzeniła się w przyjaźni, zaufaniu, wzajemnej wierze i poczuciu stabilizacji. Wyrosła mocna i rozkrzewiła się tak bardzo, że otulała ich z każdej strony, obrosła ich dom, ich serca, ich życie. Kochali się przeogromnie. Gustav, co roku dwudziestego drugiego czerwca albo czternastego lipca, w zależności od jego inwencji, prosił ją rękę, o to żeby spędziła z nim życie. A ona zawsze się godziła i czuła się najszczęśliwszą i najbardziej spełnioną kobietą, jaka stąpała po całej kuli ziemskiej. Mieli dobre życie. Gustav zajął się prowadzeniem baru, a później dwóch i trzech. Nagle okazało się, że miał smykałkę do interesów. Realizował się i to odzwierciedlało się w jego ojcostwie, jego małżeństwie, w jego domu. Był wspaniały. Nim przygotowała obiad, zdążyła odebrać kilka telefonów z życzeniami, co opóźniło jej działania. Dlatego gdy Gustav wjechał na podwórko, dopiero nakrywała do stołu. Adam pierwszy wpadł do domu.
- Ale pachnie! – rzucił plecak i cały zgrzany przytulił ją na powitanie. Jeszcze chciał się przytulać, dlatego korzystała z tej sposobności, nim jej słodki chłopiec stanie się zbuntowanym nastolatkiem. Jego bujne loki zmierzwiły się, więc przygładziła je ręką. – Mamo, ty masz urodziny, a robisz nasz ulubiony obiad – zauważył.
- Bo ja chcę, żebyśmy wszyscy byli zadowoleni w moje urodziny – odpowiedziała, a Adam zadowolony z tego, co usłyszał, pobiegł do łazienki. Rosalie, nie spiesząc się, z gracją księżniczki weszło do domu z tatą, trzymając go za rękę. Gustav niósł jej plecak, a ona dzierżyła w ręce różdżkę, którą sama wykonała na zajęciach plastycznych. Poprzedniego popołudnia kupowały w sklepie kolorowy papier i inne potrzebne przybory. Dobieranie kolorów było bardzo ważne dla Rosalie.
- Mamusiu, patrz! – pokazała swoje dzieło i zatoczyła różdżką kilka kręgów, jakby rzucała zaklęcie.
- Czy ta różdżka czaruje? – zapytała Margo, kucając przed córką i oglądając jej dzieło.
- To jest bardzo magicznie czarująca różdżka – stwierdził Gustav. – Zmieniła światło na zielone.
- Naprawdę? Niesamowite! – zadziwiła się, odkładając ten przedmiot magiczny na szafkę z największą ostrożnością. – Później razem coś wyczarujemy, a teraz zapraszam was na magiczny obiad. – Wskazała na stół, prezentując odświętne nakrycie. Mieli jadalnię, ale gdy byli sami jedli w kuchni, bo nigdzie nie było tak wspaniałej atmosfery, jak tam. To ich miejsce spotkań, jak chyba w każdym domu. W ciągu kilku minut ręce zostały umyte, a Margo zdążyła podać na stół wszystkie przysmaki. Dla siebie i Gustava wybrała wino, a dzieciom podała sok porzeczkowy. Zarówno Gustav, jak też Rosie i Adam, pałaszowali, aż im się uszy trzęsły. Z uśmiechem na ustach delektowała się tym pięknym dniem, cudowną chwilą.
- Zastanowiłaś się nad imprezą? – zapytał ją mąż, gdy już pierwszy głód został zaspokojony. Margo skinęła głową, zdążyła już zarezerwować lokal. Wprawdzie ten pomysł powstał rano, podczas rozmowy z Francie i od razu zajęła się wcielaniem go w życie.
- Zarezerwowałam klub nad jeziorem Wannsee. My zrelaksujemy się w pięknym miejscu, a oni zapewniają mnóstwo atrakcji dla dzieci. Idealne rozwiązanie dla nas i Kaulitzów, a młodzież będzie mogła się opalać do woli na plaży.
- Na kiedy? – zainteresował się.
- Dziesiąty-jedenasty lipca. Przygotują przyjęcie, my tam musimy tylko być – odpowiedziała zadowolona. W przeciwieństwie do Scarlett i Julie, Margo należała do wygodnych gospodyń domowych i kiedy tylko mogła, w organizacji wszelkich uroczystości wyręczała się lokalami lub cateringiem. Zamiast stać przy garnkach wolała coś namalować.
- Jak zwykle myślisz o wszystkim – odparł z uśmiechem.
- Mamo? – zagadnęła Rosalie, gdy kończyła już swoją porcję. Miała buzię umazaną sosem, a gdy piła sok, upaćkała się aż do policzka.
- Słucham? – podała córce serwetkę, którą dziewczynka bardzo niechętnie wykorzystała.
- Dziś w szkole mówiliśmy o rodzinie, bo w piątek będzie dzień sportu i rodziny. Przyjdziecie? – zapytała z nadzieją, spoglądając na mamę i tatę swoimi ślicznymi brązowymi oczami.
- No pewnie – odparł Gustav.
- A zagrasz ze mną w meczu, tato? Bo będą rozgrywki synów z ojcami albo mamami, jak kto woli.
- Rozniesiemy ich – odpowiedział, unosząc zaciśniętą pięść w zwycięskim geście, a Adam uśmiechnął się od ucha do ucha. – Ale Rosie, ty miałaś coś powiedzieć – skupił się znów na córce.
- No, więc rozmawialiśmy o rodzinie i pani nas pytała, z kim mieszkamy, jakie są nasze rodziny.
- Co odpowiedziałaś? - zainteresowała się Margo.
- Kiedy przyszła moja kolej powiedziałam, że mieszkam z mamusią Margo, tatusiem Gustavem i bratem Adamem, bo mieliśmy podać imiona. No i pani pytała się każdego, co uważa za wyjątkowe w jego rodzinie, a ja powiedziałam, że w naszej rodzinie wyjątkowe jest to, jak bardzo się kochamy i dzieci zaczęły się śmiać, bo przecież każdy kocha swoje dzieci, a dzieci rodziców – opowiadała z przejęciem.
- Ale nie powinni śmiać się z tego, co mówiłaś. Przecież trzeba szanować uczucia innych – wtrąciła Margo.
- Pani tak powiedziała, a ja dodałam, że w naszej rodzinie wyjątkowe jest to, jak bardzo się kochamy, bo ja i Adam nie jesteśmy waszymi dziećmi z brzuszka, tylko z serduszka i wyjaśniłam pani, tak jak ty mi zawsze tłumaczysz, że my z Adamem nie urośliśmy w twoim brzuszku, jak inne dzieci u swoich mam. Urośliśmy w brzuszku innej mamy, która poszła do nieba, a wy nas wzięliście i pokochaliście, więc rośniemy w waszych serduszkach. Pani się popłakała – zakończyła nieco zaskoczona reakcją swojej pani, ale gdy popatrzyła na swoją mamę, uznała, że to coś mądrego i ważnego, co powiedziała, bo Margo też była wzruszona. Uśmiechnęła się do córki i pochylając się nad stołem, pocałowała ją w czoło.
- W mojej klasie jest Ernest, który też jest adoptowany, ale jego wzięła ciocia, jak jego mama zginęła w wypadku. Czy nasza mama też zginęła w wypadku? – zapytał Adam.
- Tak naprawdę nikt nie wie, co się stało z waszą mamą. Wiadomo, że umarła, bo została znaleziona w parku, niedaleko mieszkania, w którym byliście wy. Może szła do sklepu po jedzenie dla was? Może musiała coś załatwić? To na pewno było coś pilnego, skoro zostaliście wtedy sami – wyjaśnił Gustav, pomijając fakt, że ich mama zarabiała na jedzenie ciałem i istniało duże prawdopodobieństwo, że zabił ją niezadowolony klient. Pracowała w domu, obok pokoju, w którym spały jej dzieci. Margo i Gustav dowiedzieli się jedynie, że Adam i Rosalie prawdopodobnie mieli innych ojców, co wyjaśniało też nikłe podobieństwo. Jednak, gdy zostali znalezieni, byli czyści i najedzeni. W ich krwi wykryto ślady środka nasennego, więc policja i opieka społeczna domniemywała, że ich mama w ten sposób zapewniała sobie ciszę i spokój na całą noc. Tak, aby mogła pracować. Jednak na te nowiny byli wciąż za mali. Gustav i Margo obiecali sobie, że gdy dzieci będą chciały i potrzebowały tego, to poznają miejsce jej pochówku. Nie musieli tego robić, ale opłacali osobę, która dbała o jej nagrobek. To w końcu biologiczna matka ich dzieci. Byli jej to winni, za ten cenny dar, który od niej otrzymali. Marina Sonntag zasługiwała na godny pochówek. Bez względu na to, jakie wiodła życie.
- Tak naprawdę, to ty jesteś naszą mamą – stwierdził Adam, spoglądając na Margo. – Nie pamiętam tamtej, nie wiem nic o niej. To was kocham, bo to wy byliście zawsze z nami – dodał, a Rosie zerwała się z krzesła i okrążywszy stół, wskrobała się tacie na kolana. Czy mogła chcieć lepszego prezentu urodzinowego, niż takie wyznania od swoich dzieci? Popatrzyła na Gustava ponad głową Rosie. On czuł tak samo.
*

3. lipca 2026

Mamo, gorąco mi. Mamo, Lily mi dokucza. Mamo, Nikki wciąż śpiewa mi nad uchem! Mamo, weź je wszystkie proszę, bo jestem najstarsza i chcę mieć spokój! Mamo, Hannah bierze moje zabawki bez pozwolenia. Mamo, Nell rozwaliła moją budowlę! Mamo, ja nie chcę mieć sióstr! Mamo, czemu Lily płacze, ona nie chce stąd wyjść. Mamo, Hannah mnie bije! Mamo, Nicole zabrała mi mój rysunek i chce go podrzeć! Mamo, Nell jest niemiła i mówi na mnie kulfon! Mamo, Lily mówi na mnie chorela i dupa! Mamo, chce mi się pić. Mamo, roztopił mi się lód i wylał na sukienkę. Mamo, dlaczego Nikki i Nellie nie bawią się ze mną? Mamo, kiedy przyjedzie tata? Obiecał, że weźmie nas do basenu! Ale mamo!

I tak od samego rana. A może od miesiąca? Albo od dziesięciu lat? Scarlett starała się być mamą, która nie krzyczy, ale tłumaczy. Na palcach jednej ręki mogła policzyć awantury spowodowane zachowaniem dzieci. Pojawiały się szlabany, kary, czy reprymendy, ale przede wszystkim - rozmawiali ze sobą. Starała się być wyrozumiała, tolerancyjna i stanowcza. Jednak w momencie, kiedy zaczynała ósmy miesiąc ciąży, te jazgoty, krzyki i bijatyki, były ponad jej siły. Dziewczynki jak na złość wstały już po siódmej. Tom robił im śniadanie i szukał zajęcia, ale już przed dziewiątą musiał wyjść do biura, bo w ostatnim czasie produkował dwa albumy, które zanosiły się na wielki sukces. Starał się być w domu, jak najwięcej, ale potrzebowali go w pracy. Wschodząca gwiazda – Alexandra, która powierzyła mu cały swój album i uczestnik DSDS, który odpadł tuż przed finałem, gdy byli w jury – Rocky Franco. Nagrał już trzy płyty, które były całkiem niezłe, ale potrzebował czegoś, co go wybije i Tom ze swoimi magicznymi zdolnościami, wydobył to z niego. Przed momentem dostała od niego wiadomość, że wróci nie wcześniej niż o osiemnastej, a była dopiero piętnasta. Dziewczynki marudziły, snuły się po domu i nieustannie broiły.
- Mamo, mamo, mamo! – do kuchni wpadła Hannah i przerwała, tą jedną z niewielu chwil ciszy. – Nikki wchodzi do basenu! – zaalarmowała, więc chcąc nie chcąc, Scarlett odstawiła szklankę soku i ruszyła do ogrodu, czując, że bardzo natychmiast powinna wstąpić do toalety. Brzuch jej ciążył, skóra była napięta, jakby miała zaraz wystrzelić, a dzieci rozciągały się na długość, bo nie miały już zbyt wiele miejsca w jej brzuchu. Któreś z nich musiało forsować pęcherz, ale chcąc nie chcąc, ratowanie dziecka było w tej chwili ważniejsze. Włączyła swój tryb ekspresowy, w którym musiała wyglądać, jak Bańka-Wstańka. Przemknęła przez chłody hol i wyszła na to skwarzące słońce. Pierwszym, co zauważyła, była Nell próbująca odciągnąć Nicole od wody. Na szczęście do ich basenu wchodziło się jak do jeziora, czyli po spadzie. Jednak to nie zmieniało faktu, że córki miały absolutny zakaz wchodzenia do wody bez opieki dorosłego.
- Co tu się dzieje? – zapytała nieco podniesionym głosem. Nell i Nicole dalej szarpały się na brzegu.
- Mamo, ona chce wejść do wody! – krzyknęła starsza z sióstr.
- Mamo, ona mnie ciągnie! – zawyła młodsza, już całkiem bliska płaczu. Nikki ciągnęła siostrę za warkocza, a Nell biła ją po rękach, próbując się uwolnić. Były skupione na wyzywaniu się od głupich i dup, co obecnie stało na pierwszym miejscu w słowniku kilkulatek. Szarpały się, ciągnęły za włosy i chlapały wodą. Mało brakowało, a mogły się przewrócić. – Dziewczynki! – powiedziała głośniej, łapiąc je za ramiona i próbując od siebie odciągnąć. Nicole stała już w wodzie prawie po kostki. – Spokój! – zagrzmiała i dopiero to wytrąciło je z transu. – Co tu się dzieje? – chwyciła je obie za ręce i wyprowadziła na trawę. – Mówiłam, że macie siedzieć na tarasie albo w altanie, skoro chcecie być na dworze. Wyszłam tylko się napić, co to ma znaczyć? Słońce jest jeszcze zbyt mocne, a wy nie macie czapek, dlaczego mnie nie słuchacie? – Kilka kroków dalej, stała Lily, która obserwowała wszystko i dramatycznie się rozpłakała. Hannah starała się ją uspokoić, ale też oberwała, bo najmłodsza z dziewczynek wyszarpnęła się i uciekła od niej. Tym razem największy łobuz ratował sytuację. – Nellie? – zapytała Scarlett. Zawsze w takich sytuacjach opowiadały swoje wersje według starszeństwa, żeby nie spierały się o brak sprawiedliwości.
- Bo ona chciała wejść do wody, a nie można, więc próbowałam ją wyciągnąć i mnie uderzyła – opowiedziała naburmuszona. Zniszczony warkocz i potargane włosy, świadczyły o tym, że walka była zacięta.
- Nik?
- Bo mi się nudziło i chciałam wejść do kostek, no może do kolanek, ale nie dalej! – oburzyła się. – A Nellie i Hannah wszystko zepsuły – obrażona splotła ręce na piersi.
- Han?
- Ja się bawiłam z Lily w altance – wskazała na rozłożone lalki i kubeczki. – I zobaczyłam, jak one się szarpią i pobiegłam po ciebie. – Lily dalej szlochała, więc Scarlett ustawiła dwie starsze w pewnym oddaleniu od siebie nawzajem i przywołała najmłodszą, która natychmiast przylgnęła do jej nogi.
- Mama – jęknęła tylko i płakała dalej. Scarlett westchnęła ciężko, gładząc głowę córeczki.
- Jest upał, wszystkim nam jest ciężko. Tata nie może urwać się z pracy. Prosiłam was tylko o chwilkę spokoju – powiedziała zrezygnowana. – Nicole – zwróciła się do dziewczynki, która wpatrywała się w nią z udręczoną miną. – Złamałaś zakaz bezpieczeństwa, więc ominie cię następne wejście do basenu – dziewczynka rozpłakała się, beznadziejnie zwieszając głowę. – Jest mi przykro, ale łamanie zakazów bezpieczeństwa, to najgorsze, co możecie zrobić, bo nie chodzi tylko o to, że mnie nie słuchacie, ale o to, że zagrażacie swojemu zdrowiu.
- Mamo! – zawyła Nicole, upadając na kolana i wpadając w szloch. Basen latem był najbardziej wyczekanym elementem dnia dla każdej z nich. W każde popołudnie wchodziły do wody z Tomem lub Davidem. Basen znajdował się w takim położeniu, że ciężko było go odgrodzić, więc stosowali surowe kary, kiedy dziewczynki wchodziły do wody samowolnie. Nie wychodziły same do ogrodu, no i zawsze ktoś ich pilnował. Jednego roku mieli płotek, ale niewiele pomógł, a tylko utrudniał przemieszczanie się po terenie.
- Hannah, brawo za twoją reakcję – uśmiechnęła się do zadowolonej z siebie dziewczynki. – Nell, cieszę się, że próbowałaś powstrzymać siostrę, ale niepotrzebnie wdałaś się w bójkę, mogłaś zawołać mnie – upomniała.
- Wiem, mamo, ale się wystraszyłam – odpowiedziała. – Nie chciałam się bić, ale Nicole nie słuchała, jak prosiłam, żeby wyszła, no i tak…- wzruszyła ramionami, spuszczając głowę. Miała znacznie więcej pokory i odpowiedzialności w sobie niż siostra. Były zupełnie różne. Nicole działała impulsywnie i zupełnie bez przemyślenia, nawet w takim stopniu, jakiego można oczekiwać od ośmiolatki.
- Wyszłam na pięć minut, żeby się napić. Obiecałyście, że będziecie w altance i przypilnujecie Lily. Na przyszły raz was nie zostawię i będziemy wszędzie chodzić razem – w tym momencie pomyślała o toalecie i zawzięła się w sobie, żeby nie doszło do katastrofy. – Musimy popracować nad dotrzymywaniem słowa, a teraz zapraszam was wszystkie do domu.
- Ale dlaczego? – zbuntowała się Hannah. – To Nikki była niegrzeczna – odpowiedziała z wyrzutem.
- Jest ponad trzydzieści stopni, widzę, że nawet w altance jest za gorąco. Fatalnie się czuję i nie jestem w stanie was upilnować tutaj na dworze. Przepraszam, ale musicie poczekać na tatę albo Davida – westchnęła ciężko, coraz bardziej rozdrażniona.
- To może pójdziemy pobawić się z Alanem i Brianem? – zaproponowała Nell. – U cioci i wujka basen jest odgrodzony – dodała, uznając to za swoją kartę przetargową. Scarlett odsapnęła. Słońce piekło ją w kark, czuła, jak spała spływała potem. Chciało jej się siusiu i miała ochotę zamknąć swoje córki w pokojach, żeby dostać chwilę spokoju, ale przecież nie były winne temu, że się źle czuła.
- Pobiegnij do cioci i zapytaj czy możecie przyjść, a my siadamy na ganku i czekamy na Nellie – zarządziła, a córeczki gęsiego powędrowały po schodkach i przysiadły na ławce. Scarlett też usiadła i ulga jaką jej to przyniosło, była tak wielka, że miała wrażenie, że już nie wstanie z tego fotela. Nell wróciła w błyskawicznym tempie, a za nią przyszła Rainie. Popatrzyła zatroskana na Scarlett. – Przepraszam, że zrzucam ci je na głowę, ale potwornie się nudzą, Toma nie ma, a wspólne oglądanie bajek i planszówki znudziły im się już około jedenastej – wyjaśniła.
- Trzeba było je wysłać do mnie już wcześniej – powiedziała Rainie. – Billa nie ma, ale jestem z Candy, więc opanujemy te żywioły – dodała, puszczając oczko do Hannah, która wpatrywała się w ciocię uszczęśliwiona.
- Dziękuję – odpowiedziała Scarlett po długim westchnieniu. – Myślę, że dziś będzie burza z piorunami, sądząc po zachowaniu niektórych członków tej rodziny – uśmiechnęła się bezradnie i przytuliła Lily, która wsunęła się pod jej ramię, jak zwykle niepostrzeżenie.
- Wrócą po kolacji – zarządziła Rainie. – Odpocznij sobie, bo blada jesteś – poradziła, a Scarlett zaczęła zastanawiać się, jak to możliwe, żeby była blada w taki upał. Pocałowała Lily w czubek głowy, nim wysmyknęła się z jej objęć i pobiegła za siostrami. Nicole ruszyła jako ostatnia, zatrzymała się przy Scarlett i popatrzyła na nią oczami, które złudnie przypominały jej własne.
- Przepraszam, mamusiu. Nie chciałam sprawić ci przykrości, tylko się pobawić – powiedziała, rysując palcem wzorki po kolanie Scarlett.
- Nie gniewam się na ciebie, chodzi mi tylko o twoje bezpieczeństwo. Gdybyś weszła za głęboko i zaczęła się topić, mogłabym nie być w stanie cię uratować z tym brzuszkiem – wyjaśniła wskazując na swój pękaty brzuch. – Ten zakaz jest po to, żeby nie stała ci się krzywda, rozumiesz? – dziewczynka pokiwała głową. – Chodź tu – wyciągnęła ręce, a Nicole przytuliła się mocno. Przygładziła jej włosy i wtedy przypomniało się jej, że Nell poszła się bawić z zupełnie rozczochraną fryzurą. Mogła mieć tylko nadzieję, że ktoś nad tym zapanuje. Nicole pobiegła za siostrami, a Scarlett ociężale podniosła się z siedziska i podreptała do łazienki, gdzie jak się okazało musiała posprzątać, bo któraś z dziewczynek zachlapała podłogę mydlinami. Odetchnęła i policzyła do dziesięciu. Sprzątnie nie wchodziło w grę. Przetarła podłogę mopem i uznała, że musiało wystarczyć do przyjścia Silke, czyli ściśle ujmując – ich pomocy domowej. Silke pomagała im już od kilku lat. Była to pani przed pięćdziesiątką, która ze względu na swoją sytuację rodzinną do czterdziestki nie mogła pracować, a później już musiała, dlatego nie miała zbyt wielkiego pola do popisu w wybieraniu zawodu. Była doświadczoną gospodynią, więc fenomenalnie sprawdzała się w swojej pracy. Silke raz w tygodniu gruntownie sprzątała ich dom, robiła większe pranie albo pomagała w kuchni. Była zadowolona za swojej pracy, bo Scarlett i Tom dbali o to, żeby wynagrodzenie było odpowiednie dla trudu, który wkładała w porządek w ich domu, a ona odwdzięczała się nie tylko dobrą pracą, ale też dyskrecją, co było dla nich bardzo ważne. Scarlett starała się, żeby dziewczynki uczyły się porządku i miały wyznaczane drobne zadania do wykonania, ale nawet jeśli starały się sprzątać swoje pokoje i pomagać, to wciąż były to starania kilkulatek i wciąż potrzebowali pomocy kogoś z doświadczeniem. Najtrudniej rzecz jasna było z Lily i Hannah. Nicole była wielką bałaganiarą i nakłonienie jej do sprzątania, często wiązało się z spazmami płaczu i wielkim dramatem. Oczywiście w wykonaniu Nikki. Scarlett długo wzbraniała się przed zatrudnieniem kogoś. Mając Nell i Nicole jakoś radziła sobie z pomocą mamy, siostry albo innej pomocnej duszy, ale kiedy na świat przyszła Hannah, a gdzieś pomiędzy pojawiły się zobowiązania zawodowe, musiała odpuścić. Nie mogła być we wszystkim dobra i ogarnąć wszystkiego perfekcyjnie. Chciała być świetną mamą, żoną, gospodynią i do tego wybitną piosenkarką, ale niestety tak się nie da w realnym życiu. Poszła na kompromis i na przestrzeni czasu uznała, że to świetna decyzja. Zwłaszcza teraz, bo prawda była taka, że gotowanie, czy inne drobne czynności, które wykonywała, na przykład nakrywanie do stołu, czyszczenie toalety, zmywanie talerzy, czy nawet zbieranie malin na deser, męczyły Scarlett. Musiała odpoczywać po przejściu z jednego końca domu na drugi, a gdzie tu myśleć o prowadzeniu go? Nie chciała stać się zupełnie bezużyteczna i tylko wydawać poleceń, ale sytuacja zmuszała ją do tego. Starała się dbać o dom i robiła wszystko, co mogła, żeby dziewczynki bardzo nie odczuły jej wycofania. Do tej pory każde przyjęcie wychodziło spod jej rąk. Piekła, gotowała albo przynajmniej tworzyła jadłospis, nakrywała do stołów, dobierała zastawę, muzykę – robiła wszystko i czuła się dumna ze swoich dzieł. Bo tak naprawdę starała się żyć tak, by każdy dzień ich wspólnego życia był arcydziełem. A teraz mogła jedynie poddać się biegowi zdarzeń i próbować nie urodzić zbyt wcześnie. To trochę upokarzające dla niezależnej kobiety, ale i tą lekcję przyjęła niechętnie. Pomoc mamy w tym wszystkim stała się nieoceniona. Nie potrafiła zliczyć, ile razy Nico wpadł z gotowym obiadem na następny dzień albo jak Shie przyjeżdżał po dziewczynki i zabierał je na cały dzień, czy nawet weekend, żeby mogła odpoczywać. Jednak najbardziej nieoceniony w tym wszystkim był Tom. Stał się tato-mamą. Nauczył się odrabiania lekcji, wymierzania odpowiedniej ilości płatków w miseczce, dobierania skarpet i zaplatania warkoczy. Robił wiele z tych czynności wcześniej, tak po prostu, jednak w ciągu ostatnich kilku miesięcy stały się jego codziennością. Nie narzekał, tylko połączył swoją pracę z podwojonym etatem w domu. Dla niego też starała się podwójnie. Warstwa kurzu, nieumyta podłoga, czy niedoprasowana bluzka jeszcze nikomu nie zaszkodziły, jednak Scarlett była pewna, że ich życie dalej działało całkiem sprawnie dzięki pełnej mobilizacji najbliższych. Pokrzepiona tą myślą przygotowała dla siebie koktajl z borówek i malin, które Tom kupił rano, uruchomiła nawiew, rozsiadła się wygodnie w salonie, położyła nogi na pufcik i włączyła sobie Pamiętnik. Tak można było żyć w lipcowe upały. 
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo