14 kwietnia 2009

11. Czas, którego wciąż mamy za mało.

Wenn nichts mehr geht 

Werd ich ein engel sein - für dich allein.

Kocham Cię bardzo mocno.
*

Drzwi skrzypnęły cichutko, gdy Nico zamykał je za sobą, wchodząc do pokoju Scarlett. Spowijał go jeszcze półmrok, dzień dopiero leniwie budził się brzaskiem. Stawiając ostrożne kroki, podszedł do łóżka Brunetki i przysiadł na skraju materaca. Scarlett spała pozwijana we wszelkie możliwe sposoby, po uszy zakopana pierzynie. Gdy siadał, westchnęła przez sen i jeszcze mocniej schowała się pod przykryciem. Uśmiechnął się. Najdelikatniej, jak potrafił, odgarnął z jej buzi niesforne kosmyki i przyjrzał się jej dokładnie. Coraz częściej zastanawiał się, kiedy minęły te wszystkie lata, kiedy jego malutkie córeczki dorosły i stały się tak bardzo samodzielne. Scarlett nadal zdawała się być tą kruchą, nieśmiałą, nader wrażliwą i delikatną dziewczynką, której trudno było samodzielnie zrobić cokolwiek. Zawsze bała się nowego. Obawiała się iść do przodu, stawiać czoła życiu. Kiedyś się bała, kiedyś nie potrafiła radzić sobie sama, kiedyś po prostu bez słów wypłakiwała mu się w rękaw, kiedyś uciekała przed życiem. Teraz pod osłoną tej niewinnej buzi, kryła się ogromna siła. Nie raz zastanawiał się, jak dokonała się w niej ta zmiana. Choć był przy niej cały czas, gdy bycie dużą ją przerastało, choć wydawało mu się, że wiedział, to nie uchwycił dnia, w którym tamta Scarlett zniknęła. Nikt nie miał pojęcia gdzie. Na jej miejscu pojawiła odważna, bojowa i pewna siebie dziewczyna, która bez cackania brała życie za kołnierz i bez mrugnięcia okiem rozprawiała się z nim. Parła do przodu, wytyczając swoją ścieżkę. Już nie pozwalała nikomu, robić tego za nią. Pomimo że była taka dzielna, odważna i samodzielna, co nie do końca mu się podobało, to nadal oglądali po raz enty te same filmy, wypijali litry kakao, objadali się lodami bakaliowymi, albo toffi, kłócili się o kubek, który oboje najbardziej lubili, albo kręcili nosem na zupę pomidorową, a wtedy Sophie wypominała mu, że nauczył dziecko wybrzydzania. Swoją drogą, Soph była słodka, gdy się oburzała. Pili taką samą kawę, słodzili tyle samo, mieli wciąż swoje, też równe nawyki, nawet tak banalne rzeczy, jak ulubiony dżem, wypieczenie grzanek, programy w telewizji, czy ten nieszczęsny kubek, w którym wszystko było najsmaczniejsze. Jednak to te banalne rzeczy wyróżniały to, co ich łączyło, bo to coś było zupełnie inne między nim, a Liv, a nim i Scarlett. Od zawsze było tak, że Liv trzymała się bardziej Sophie, a Scarlett jego. Miał do niej całkowitą słabość. Nigdy nie potrafił jej, ani strofować, ani tym bardziej ukarać, co też nie podobało się Soph. Zawsze uważała, że rozpieszczał Scarlett i miała rację. Rozpieścił ją tak, że bardziej już się chyba nie dało, ale wcale tego nie żałował. Lettsy kręciła nim, jak chciała. Może to dlatego, że usposobienie miała, jak Sophie? Tak samo uparta, tak samo zadziorna i tak pewna swego, jak matka. Może to właśnie, dlatego tak było, że z nim dogadywała się bez słów, a z mamą darła koty. Potrafiła ze słodkim uśmiechem wyprowadzić go z równowagi i jednocześnie uraczyć takim spojrzeniem, że był w stanie tylko machnąć ręką. Oczy miała za nim, zdecydowanie. Tęczówki Sophie były soczyście zielone. Scarlett potrafiła magnetyzować spojrzeniem. Miało w sobie niezrównaną siłę. Jednak to już raczej nie po nim. Znów się uśmiechnął, tym razem do własnych myśli. Wygładził kołdrę, którą była przykryta i jeszcze raz uważnie przyjrzał się jej. Musiało mu to wystarczyć na całą wieczność. Tak, dwa tygodnie zdecydowanie zdawały się być dla niego wiecznością. Spojrzał na zegarek i westchnął zrezygnowany. Już czas. Scarlett poruszyła się na posłaniu i równie ciężko, jak on westchnęła przez sen. Uśmiechnął się do siebie. Odgarnął z jej czoła, kilka kosmyków i pochylając się nad nią, ucałował ją w nie. Niechętnie wstał z posłania i rzuciwszy Scarlett ostatnie spojrzenie, cicho wyszedł z pokoju. Musiał zostawić swoją małą dziewczynkę na pastwę wielkich problemów. Wciąż powtarzał sobie, że to tylko dwa tygodnie, że ona i tak radziłaby sobie sama, nawet, gdyby był w domu. Tak było i przed jego ostatnią trasą i przed przedostatnią, ale teraz było mu wyjątkowo ciężko. Tłumaczył to sobie wydarzeniami minionego wieczoru, to dwa tygodnie zmarnowanego czasu. Czekała ich wszystkich poważna rozmowa. Właściwie to kontynuacja tego, co zapoczątkowali z Sophie w rytm piosenki Scarlett. Dziewczynkom należały się wyjaśnienia, on chciał im je dać i Soph też już chciała. Jednak nie został im dany czas, którego do szczęścia brakowało tak niewiele. W dodatku teraz, gdy w ich życiu szykowało się tyle zmian, on musiał się z niego wyłączyć. Liv była jakaś zamyślona, Soph pół nocy mówiła mu o tym, ile muszą zmienić, a Scarlett? W jej życiu pojawił się Tom. Do tej pory nie miał pojęcia o jego istnieniu. Nie wiedział czy lubi go, bo go lubi, czy... Pchnął drzwi sypialni. Jego mała dziewczynka była już duża. Musiał się z tym pogodzić, bynajmniej do chwili, gdy ją znów zobaczy. Choć obawiał się o to, czy nie pogubi się w wielkim świecie, to ufał jej, światu nie, ale jej całym sercem.

Otworzyła szeroko oczy. W pierwszej chwili ujrzała tylko ciemność, która stopniowo rozmywała się pod wpływem budzącego się dnia. Minęło kilka chwil zanim doszła do siebie. Miała wrażenie, że śniła. To musiał być bardzo realny sen. Śnił jej się tata, dlatego nie rozumiała, dlaczego serce waliło jej, jak oszalałe. Ogarnęło ją tak bardzo nieprzyjemne, wręcz przerażające poczucie, nieznanego, swojego rodzaju lęku, który lękiem do końca nie był. Spojrzała na zegarek. Szósta siedem. Tata jej się nie śnił, był u niej naprawdę. Musiał właśnie wychodzić z domu, albo przygotowywać się do wyjścia. Coś ścisnęło jej żołądek. Nie rozumiała tego, co nią zawładnęło. Bezmyślnie zerwała się z łóżka, zaplątując się w pierzynie i o mało co, nie spadając na podłogę. Mamrocząc pod nosem, wyplątała się z kołdry i na oślep dorwała się do drzwi. Otworzyła je i poraził ją strumień ostrego światła. Miała niebotycznie silne wrażenie, że nie mogła ojcu pozwolić odjechać bez pożegnania. Przed każdym wyjazdem taty w trasę, Scarlett niezmiennie miała obawy, jednak teraz to poczucie było wybitnie silne. Przeszywało ją na wskroś, do tego stopnia, że wydawało się jej, jakby ktoś wykręcał jej żołądek, niczym mokrą ściereczkę. Zmrużyła mocno oczy i wspierając się ścian, prawie po omacku doszła do schodów. Dopiero tam zdecydowała się podnieść powieki, bo panował na nich kojący półmrok. Spojrzała w dół. Rodzice stali przy drzwiach, tata tulił do siebie mamę, szepcząc jej coś na ucho. Nie mogła im przeszkodzić. Choć rwała się, by zbiec do niego, chciała poczekać, ta chwila była ich. Ona swoją własną też miała dostać. Zacisnęła dłoń na poręczy. Tata ucałował mamę w czoło i jeszcze raz mocno do siebie przytulił. Rzadko, kiedy zwracała uwagę na to, jak rodzice odnoszą się do siebie, nie przykuwała uwagi do tych wszystkich czułości, których sobie nie skąpili. Przez głowę przemknęło jej, dlaczego? Odpowiedź była w zasadzie prosta. Rodzice kochali się w każdym słowie, geście czy spojrzeniu. Nie wychwytywała pojedynczych chwil, bo ich uczucie kwitło nieustannie. Oni nawet kłócąc się, okazywali sobie uczucia, wyrażali troskę i zaangażowanie. Była nieobiektywna, wiedziała to, ale nie mogła powstrzymać się przed stwierdzeniem, że miała najlepszych rodziców, choć czasem bywało tak bardzo trudno. Westchnęła. Nico niechętnie wypuścił Soph ze swoich objęć i chwycił torbę. Coś znów się w niej ścisnęło. Scarlett momentalnie ruszyła z miejsca, błyskawicznie zbiegając w dół i mało, co nie potykając się na ostatnim stopniu. Nico nieco zdziwiony, upuścił torbę i odwrócił się w stronę córki. - Tato! - Wpadła wprost w silne ramiona ojca i wtuliła się w niego najmocniej jak mogła. Otoczył rękoma drżące ciało dziewczyny i jedną ręką delikatnie gładził ją po plecach. Scarlett ufnie przyłożyła głowę do jego klatki piersiowej. Spokojny rytm serca taty, pozwolił jej odrobinę się wyciszyć. Choć tkwiła w jego objęciach obawa nie zniknęła. Coś pochłaniało ją od wewnątrz, przyprawiając o ten potworny skurcz żołądka i kłucie w sercu. Mocniej się w niego wtuliła. Obecność taty zawsze napawała ją spokojem, tak bardzo nie chciała, by wyjeżdżał. Wiedziała, że się mazgaiła. Wiedziała, że utrudniała mu opuszczenie domu, ale wiedziała też, że gdyby została w łóżku i nie pożegnała się z tatą, to ten potworny niepokój męczyłby ją przez cały czas trwania tej trasy.
- Co jest, Lettsy? - Zadrżała mocniej, gdy otulił ją ciepły szept taty. Lubiła, gdy czytał jej bajki na dobranoc. Jego melodyjny głos zawsze koił wszystkie smutki. Lubiła, gdy mówił. Lubiła, gdy był.
- Już myślałam, że nie zdążę. - Jeszcze mocniej przylgnęła do klatki piersiowej Nico, dotykając policzkiem jego miękkiego swetra. Był tak miło wełniany i tak przyjemnie pachniał tatą. Prawie całkowicie schowała się w jego objęciach. - Nie chcę, żebyś jechał. Wiem, że teraz cię ranię. Wiem, że ci utrudniam. Wiem, że powinnam siedzieć cicho. Wiem, że to niczego nie zmieni. Wiem, że tak musi być... Wiem, ale ja tak bardzo nie chcę. Chciałabym tupnąć, krzyknąć, albo nawet poprosić, bylebyś tylko mógł zostać.
- Moja mała dziewczynka. - Nico uśmiechnął się pod nosem, całując Scarlett w czubek głowy. - Moja mała, duża dziewczynka. - Pogładził ją jeszcze raz po głowie i delikatnie odsunął od siebie, by móc spojrzeć jej w tęczówki. Miała lekko opuchniętą buzię i zaspane oczy. Pobudka o tej porze musiała być dla Scarlett nie lada wyczynem. Pogłaskał ją po policzku i uśmiechnął się ciepło. - Jesteś dzielna, córeczko. Jesteś silna, bo potrafisz brać życie na swoje braki bez zająknięcia. Jesteś dzielna, bo idziesz do przodu, nie zważając na przeszkody. Jesteś dzielna i silna, bo masz w sobie odwagę, by wierzyć i uparcie dążyć do celu. Jesteś już duża. Radzisz sobie ze wszystkim sama bez względu na to, czy jestem przy tobie czy nie. - Puścił jej oczko. - To tylko kolejne dwa tygodnie, takie jak poprzednie i następne i jeszcze następne. Myślę, że zostawiam cię pod dobą opieką, ale o Liv i mamę też się nie martwię, bo zostawiam je z tobą.
- Mazgaję się. - Wzruszyła ramionami, wydymając dolną wargę i spoglądając na tatę, tymi swoimi sarnimi oczami. - Powinnam dać ci kopniaka na drogę, żebyś szybciej wrócił. - Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że tata tego potrzebował. Po swojej przemowie musiała załagodzić to zwątpienie, które w nim zasiała. Znów mocno przytuliła się do niego. Wolała, by ich dwójki tylko jej było ciężko.
- Mówiłem, że jesteś dzielna. Te dwa tygodnie miną raz, dwa, a jeśli uda mi się wykonać zlecenie szybciej, to zjadę wcześniej.
- A będę mogła pojeździć z tobą tirem? - Uśmiechnęła się szeroko, nie odrywając głowy od jego klatki piersiowej.
- Gdzie tylko chcesz.
- To możesz już jechać. - Cała trójka roześmiała się cicho. Scarlett niechętnie oderwała się od taty i spojrzała mu w oczy. - Ale ostrożnie.
- Jak zawsze. - Westchnął i po raz ostatni przytulił Scarlett. Ufnie zatonęła w jego ramionach i okoliwszy Nico rękoma, przycisnęła go do siebie. Chciała zapamiętać ten uścisk najdłużej, jak się dało. Chciała czuć jego specyficzny zapach. Chciała słyszeć jego głos. Chciała pamiętać, jaka bezpieczna była w jego obecności. Liczyła, że to uczucie minie. Na próżno. Powinna była już przywyknąć. Od zawsze źle znosiła wyjazdy taty. Od zawsze bała się o niego. Powinna nie dramatyzować. Powinna pogodzić się z tym, bo przecież jego wyjazd był nieunikniony. Poświęcał się dla nich wszystkich. Nabrała do płuc powietrza przesyconego jego zapachem. Siłą woli wyswobodziła się z jego uścisku i uśmiechając się delikatnie, spojrzała tacie w oczy. To zanim jej tęczówki miały tak bardzo niebieski odcień. To za nim fluoryzowały, a ich barwa rozpościerała się od niebiańskiego błękitu po morski turkus. Jej tata miał takie przyjemne spojrzenie; dobroduszne i pełne ciepła.
- Będę na ciebie czekała, tatuś.
- Pamiętaj, że będę przy tobie cały czas, bez względu na to gdzie się znajdę. - Nico chwycił rączkę torby, posłał Scarlett ciepły uśmiech i pogładził ją po policzku, sprawiając, że też się uśmiechnęła. Nie miał pojęcia, ile kosztował ją ten uśmiech. Odwrócił się do Sophie i ucałował ją czule w czoło. – Utulcie, ucałujcie i wyściskajcie ode mnie Liv, jak u niej byłem, to spała, jak zabita. Obie. Trzymajcie się, dziewczyny. - Wyszedł, a z każdym jego kolejnym krokiem, paskudne uczucie w sercu Scarlett wzrastało, świdrując je pod każdym możliwym kątem i siejąc w nim, coraz większą burzę niepokoju. Stały tak jeszcze chwile, zawzięcie milcząc, póki Sophie nie odezwała się, spoglądając na zamyśloną Scarlett. To nie był czas na refleksje, ale brutalnie dotarło do niej, że nie miała przed sobą już naiwnej dziewczynki, że stała przed nią prawie dorosła kobieta, a wszystko co łączyło je obie, koncertowo przegapiła.
- Chodźmy spać, jest jeszcze wcześnie. - Ruszyła pierwsza w kierunku schodów, jednak zatrzymała się, zrobiwszy kilka kroków. Chyba chciała coś zmienić, ale inne coś ją blokowało. Zdawało się, że odrobinę zapomniała o sile swojej matczynej miłości, która nie zwiodła jej dopóty sama jej na to nie pozwoliła.  - Scarlett, ja też się o niego boję, jak zawsze, gdy wyjeżdża. – Nabrała powietrza do płuc, mocno zaciskając dłoń na poręczy. - Powiedział ci, że jesteś dzielna, bo bierzesz życie, jakim jest i nie przejmujesz się kaprysami losu.. Pokaż mu, że się nie mylił. – Uśmiechnęła się blado. Nie potrafiła inaczej. Przeczesała włosy palcami i powoli ruszyła schodami w górę. Scarlett spojrzała na znikającą na piętrze postać matki. Pierwszy raz od dawna musiała przyznać jej rację. Zagryzła dolną wargę i zadrżała. Tym razem z zimna. Dopiero teraz poczuła gęsią skórkę na ciele i chłód, który coraz ciaśniej ją otulał. Rzuciła tęskne spojrzenie na drzwi i poszła w ślady mamy. Droga na piętro wydawała jej się niemiłosiernie długa, a schody wysokie. Niewyspanie powoli brało nad nią górę, a powieki na powrót robiły się ciężkie. Choć lęk nie mijał, wiedziała już jedno, nie mogła zacząć się rozczulać, nie mogła gdybać, nie mogła oczekiwać niedoczekanego. Nie była słaba. Była przecież silna. Sama radziła sobie ze wszystkim, więc skąd pomysł, że teraz mogło być inaczej? Ona to wiedziała i tata to wiedział. Była twarda i nie marudziła. Nigdy tego nie robiła. Zawsze stawiała czoła życiu i nie cofała się, choćby o krok, nawet, gdyby ktoś lub coś usiłowało zmusić ją do tego. - Nie zawiodę cię, tatusiu. - Wyszeptała, wchodząc do swojego pokoju. 
*

Siedział sztywno na krześle wpatrując się w parę unoszącą się nad jego kawą. W głowie mieszało mu niewyspanie i resztki wspomnień minionej nocy. Czuł się nieco skołowany, można powiedzieć nawet, że nie wiedział co myśleć o tym, co widział, co czuł, czego doświadczył. On Georg, który nigdy nie brał niczego do siebie, teraz zagarnął aż nazbyt wiele. Ubzdurał sobie coś, wyimaginował zupełnie nierealną przyszłość. Zechciał niemożliwego. Scarlett była oryginałem, zasmakował tego na imprezie, gdy poznał ją i to, w jaki sposób ona poznała bliźniaków. W tym przekonaniu utwierdził się minionej nocy. Była nietuzinkowa, ale wrażenie, jakie wywarła na nim jej siostra, przebijało ją przynajmniej dziesięć razy. Zdawały się być zupełnie niepodobne, a jednak takie same. Skrajne przeciwieństwa. Scarlett pewna siebie, niezłomna i odważna, kryła w sobie tą delikatność, którą jakoś wydobył z niej Tom. Tak, widział to dokładnie. Słabo znał tą Brunetkę, ale to było, aż nader widoczne, co Kaulitz z nią wyrabiał. Natomiast Liv przeciwnie, krucha i delikatna z zewnątrz, dusiła w sobie siłę. Nie miał pojęcia skąd wysnuł ten wniosek, ale był tego wręcz pewien. Liv miała w sobie nieprzeciętny urok. Była najładniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek widział. Chodzący ideał! W dodatku nie była jedną z tych, które dadzą się pokroić za kawałek różowej szminki. Nie miał nic do różu, no, ale.. Była ekscentryczna, nietypowa, inna niż dziewczyny, które widział w tym klubie. Wyróżniała się na ich tle nieprzeciętnie. Ogromnie spodobało mu się to, w jaki sposób była; naturalnie, przeciwko modom. Najbardziej jego uwagę przykuły jej trampki, tak trampki, w połączeniu z małą czarną. Tak mu się wydawało, że to się tak nazywało. Obserwował ją cały wieczór. Facet, z którym tam przyszła, zdominował ją zupełnie i jeżeli miała w sobie taką moc, jaką emanowała Scarlett, to musiała bardzo go kochać, skoro mu na to pozwalała. Tutaj zaczynały się schody. Kochała. Zupełnie mu się to nie podobało, bo skoro z nim była, to musiała go kochać, nie? Ta świadomość podziałała na niego, niczym kubeł zimnej wody. Czy on zawsze musiał sięgać tam, gdzie było dla niego za wysoko? Liv była taka... taka wspaniała, a ten cały Paul, czy jak mu tam było, zdawał się wcale tego nie dostrzegać. Jak mógł nie widzieć, tych pięknych oczu, przygaszonych smutkiem, tego uroczego uśmiechu, który zdawał się nie być do końca szczery, tego, jak reagowała na jego osobę, tego, jak patrzyła na niego i tego, jak nieszczęśliwa zdawała się być. Choć wydawało mu się, że bardzo mocno usiłowała to ukryć. Miał straszną ochotę walnąć pięścią w stół, ale szybko przypomniał sobie, gdzie się znajdował. Powiódł wzrokiem po zamyślonych kumplach i westchnąwszy cicho do swojego odbicia w czarnej cieczy, upił z niej spory łyk.
Gustav był zdecydowanie najbardziej nieobecny z całej czwórki. Bynajmniej nie z powodu niewyspania. Wczesna pora nie stanowiła dla niego żadnego problemu. Tkwił myślami w swoim małym świecie, wspominając ich pierwsze walentynki. Tak niezapomniane i tak dobre w każdym, najmniejszym calu. Caroline tak doskonale wiedziała, czego potrzebował, czego pragnął od życia. Potrafiła dawać mu to zawsze, nawet zupełnie nieświadomie. Przygotowała wszystko sama. Najpierw spacerowali po mieście, a na końcu, gdy było już ciemno, zaprowadziła go pod bramę brandenburską. Spojrzała mu w oczy i zaczęła drżeć. Jej kruche ciało, tak słabe i wątłe, drżało w jego ramionach. Jej ogromne szare oczy naszły łzami, przyprawiając go tym o skurcz żołądka. Patrzyła mu w oczy, a mroźny wiatr rozwiewał jej włosy. Nie pozwoliła mu zrobić czegokolwiek. Patrzyła, jakby chciała dokładnie zapamiętać jego obraz. Poddał się jej woli, mocno tuląc do siebie, a potem usłyszał słowa, których zamierzał nie zapomnieć nigdy. Słowa, które utwierdziły go w przekonaniu, że kochał, bezwarunkowo i po prostu.

- Gustav, spójrz w niebo.

Spojrzał.

- Policz gwiazdy.
- Nie da się, myszko.

Roześmiał się cicho, a ona zaniosła się szlochem. Nie potrafił znieść jej łez. Nie rozumiał, dlaczego. Jedną ręką mocniej przycisnął ją do siebie, a drugą chciał otrzeć jej łzy. Nie pozwoliła mu. Patrzyła na niego i usiłowała uśmiechać się przez łzy.

- Patrz w niebo, Gustav, a ja będę patrzeć na ciebie.

Zrobił to, o co prosiła. Patrzył w gwiazdy, mocno przyciskając ją do siebie. To było trudne, tak bardzo trudne, gdy ona płakała tak żałośnie.

- Nie da się policzyć gwiazd, tak samo, jak nie da się w żaden sposób zmierzyć tego, jak bardzo cię kocham. Moja miłość jest większa, niż wszystkie gwiazdy na niebie, niż ludzie na ziemi, niż pyłki na łące, niż... niż.. wszystko. Gustav, pamiętaj.

Wyswobodziła jedną rękę z jego uścisku i ujęła jego brodę, ciągnąc ją delikatnie w dół, by móc spojrzeć mu w oczy.

- Pamiętaj, obojętnie co, kocham cię.

Potem tak mocno wtuliła się w niego i szlochała jeszcze przez kilka chwil, które zdawały się trwać za długo. O niebo za długo, bo niosły za sobą ból. Nie potrafił wydusić z siebie słowa. Kołysał ją w swoich ramionach, nie mając pojęcia co zrobić z nią, ze sobą… Gdy się uspokoiła, złożyła na jego ustach czuły pocałunek i poprowadziła do domu. Nie wróciła już, ani razu do tego, co powiedziała, a on nie pytał, bo wiedział, że nie otrzymałby odpowiedzi. Wspomniała tylko, że była pewna jego miłości, pewna bardziej, niż siebie samej. Cały wieczór, wszystko, co działo się później, było, jak wyjęte z bajki, a on nie potrafił pojąć, jak wielkie spotkało go szczęście. Jednak, ‘obojętnie, co, kocham cię’, nie dawało mu spokoju,  ani gdy siedzieli w jej mieszaniu, ani gdy zasypiała w jego ramionach, ani gdy jechał na spotkanie z managerem. To nie było zwykłe wyznanie. Może niepotrzebnie, ale obawiał się, że ten sen minie, pęknie, jak bańka mydlana, Caroline zniknie, a on spadnie na ziemię z hukiem i bardzo się potłucze.
Bill z całych sił usiłował skupić na czymś uwagę, byleby nie pozwolić swoim powiekom opaść. Nie potrafił przywyknąć do takich pór wstawania. Ich platynowa płyta była mało interesującym obiektem i czuł, jak jego powieki niebezpiecznie grawitują. Potrząsnął głową i powiódł wzrokiem po kolegach. Gustav wpatrywał się w okno, w dodatku zdawał się w ogólne nie poruszać. Georg usiłował unicestwić spojrzeniem bogu ducha winny kubeczek, a Tom. Na nim zatrzymał swoje spojrzenie, bo było co pooglądać. Miał taką pyzowatą buzię, napuchniętą, niewyspaną, patrzył przed siebie i chyba całkowicie obojętne mu było, na co spoglądał, bo zapewne tego wcale nie widział. Był uśmiechnięty i jakiś taki rozmarzony, całkowicie kluchowaty, nie Tomowy, nie cwaniaczek, nienormalny! Przechylał głowę, raz w prawo, raz w lewo, a jego uśmiech zdawał się pogłębiać, a za chwilę zmniejszać i tak w kółko. Bill nie musiał długo dedukować, żeby wiedzieć, o kim myślał. Przyglądał mu się tak dobre pięć minut i przynajmniej dziesięć razy miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Nie poznawał własnego brata. W końcu do pokoju wparował David, mało co nie wyrywając drzwi z zawiasów.
- Witajcie panowie. Musieliście czekać, bo dogrywałem wam sesję, no i wywiad na wyłączność. Taki mały wstęp do tego, co zrobimy w niedalekiej przyszłości. Ostatnio mieliście zastój i teraz gazety biją się o nowinki o nowym krążku. – Ciskał słowami, jak kałasznikow nabojami,  rzucając na szklany blat plik kartek i wygodnie rozsiadł się w obrotowym fotelu na szczycie stołu, z zadowoleniem przyglądając się zespołowi. Po chwili mina mu zrzedła. Zmarszczył brwi. - Coś niemrawo wyglądacie, panowie.
- A jak mam wyglądać o siódmej rano, David? Wyciągasz nas tutaj w środku nocy i chcesz, żebyśmy ćwierkotali, jak skowronki w trakcie godów? Wybacz, ale to nie to gniazdo. - Bill posłał mu butne spojrzenie i dopił swoją kawę. Wstał i wyrzuciwszy pusty kubeczek, uruchomił ekspres.
- Ooooch. - Żachnął się. - No, wystarczy już lenistwa. Widzę, że muszę wziąć was w obroty. Udzielicie kilku wywiadów i zamykamy się w studiu. Mamy jeszcze sporo pracy, krążek się sam nie nagra.
- Lenistwa? - Bill zatrzymał kubeczek w połowie drogi do ust i zrobił minę, jakby wdepnął nie tam, gdzie powinien. - To ty przepraszam bardzo lenistwem nazywasz bieganie na te wszystkie bankiety, wywiady i sesje, szczerzenie zębów do kamery i tych wszystkich nadętych facetów, których górnolotnie nazywa się inwestorami?
- Nie dramatyzuj, Bill. Za bycie na topie się płaci.
- Okładki to nie wszystko, David. Czas, byś i ty sobie o tym przypomniał. - Tom wyrwawszy się z zamyślenia, gwałtownie wstał z krzesełka, gniewnie spoglądając na Davida. To co wcześniej wydawało mu się oczywiste; sesje, wywiady, bankiety, promocja pełną parą, podkręcanie popularności i te wszystkie sprawy, teraz napawały go niechęcią, bo przesłaniały muzykę. Zatęsknił, pierwszy raz od dawna, autentycznie zatęsknił i czuł się z tego powodu dumny. Od jakiegoś czasu, chwytając gitarę, nie czuł obowiązku, a pasję. Na nowo pasję, która była uśpiona w nim zbyt długo. - Widzimy się w studiu. - Rzucił, zakładając kurtkę.
- Nie skończyłem z wami.
- Ja z tobą tak. - Wyszedł, cicho trzaskając drzwiami i zostawiając za sobą zdziwioną resztę zespołu i zaciskającego zęby Davida. Znów pokazał mu, że nie był najważniejszy.
*
  
Ogromne płatki śniegu, leciały z nieba w zawrotnym tempie, z ogromną siłą bombardując szyby samochodu, chyba z każdej możliwej strony. Zamieć. W połowie lutego. W Berlinie. Anomalia. Wycieraczki pracowały zaciekle, a śnieg sypał i sypał, coraz mocniej, a Nico nie widział już prawie nic, poza białym puchem. To irytowało go jeszcze bardziej. Zaczynały się godziny szczytu, coraz więcej aut pojawiało się na drodze. Kierownik dzwonił do niego już dwa razy, a on w żaden sposób nie mógł przebić się przez miasto. Tkwił już w trzech korkach i minął dwa wypadki. Do tego ta fatalna pogoda! Wszystko waliło mu się na głowę, którą w dodatku zaprzątało jeszcze tyle myśli. Mocniej ściskał kierownicę, raz po raz, energicznie zmieniając biegi. Nie podobało mu się, że musiał wyjeżdżać z domu, kiedy nie wszystko do końca zostało wyjaśnione. Nie uśmiechało mu się wyjeżdżać w kraj, gdy pogoda psuła się z godziny na godzinę. Pędząc jedną z ulic, przed oczami miał swoje dziewczynki. Już tęsknił. Wyobrażał sobie, jak to będzie, gdy odrą przeszłość ze wszystkich tajemnic. Wtedy musiało już być dobrze. Wierzył, że Scarlett wreszcie pogodzi się z Soph i Liv będzie się częściej uśmiechała i znów będą szczęśliwą rodziną. Jak kiedyś. Z tą myślą łatwiej mu było odjeżdżać. To w końcu tylko dwa tygodnie. Czarny Opel szybo mknął po śliskim asfalcie. Przyspieszał, gdy miejscami, na drogach nie było prawie nikogo. Nadział się na kolejny korek. Skrzyżowanie. Czerwone światło. Zatrzymał się. Nerwowo stukając palcami o kierownicę, patrzył na mijające się przed nim auta. Pomarańczowe. Poprawił się w fotelu i mocniej schwycił kierownicę. Zielone. Wreszcie! Ruszając zmienił bieg, dociskając pedał gazu. Chciał jak najszybciej dojechać i pojechać w tą przeklęta trasę, by jak najszybciej wrócić. Ledwo ruszył z miejsca, a do jego uszu dotarł nieznośnie głośny dźwięk klaksonu. Spojrzał w lewo i jego ciało sparaliżował strach. Wprost na niego jechał rozpędzony tir. Nie był w stanie, ani się zatrzymać, ani dodać gazu. Wszystkie jego mięśnie spięły się nienaturalnie. Na skórze czuł lodowaty oddech śmierci. Muskała ją, przekornie, precyzyjnie, nader skrupulatnie, przyprawiając go o coś, co pojęcie strach nie opisywało nawet w jednej milionowej. Przed oczami przemknęły mu wizerunki jego dziewczynek. Wszystkie trzy, tak piękne i doskonałe. Od początku do końca jego. Najdłużej widział Sophie. Uśmiechała się do niego, jej długie, brązowe włosy spływały po jej ramionach, a szczupłe ciało odziane było w oliwkowozieloną sukienkę. Tą, w której lubił ją najbardziej. Widział ją nieustannie, tak bardzo wyraźnie, gdy jego ciało skuła fala nieopisanego bólu, gdy słyszał trzask własnych kości, a w ustach czuł smak krwi. Nieznośny, wręcz morderczy zgrzyt gniecionej karoserii, metal wpijający się w każdą część jego ciała i ten potworny, rozrywający ból, miały znaczenie tylko kilka sekund. Potem wszystko zdawało się ustępować. Sophie była przy nim, uśmiechając się słodko, gdy przestawał czuć cokolwiek. Scarlett i Liv trzymając się za ręce, dobiegły do niej, śmiejąc się radośnie. Spojrzały w jego stronę i uśmiechnęły się tajemniczo, jak gdyby to, że jeszcze do nich nie przyszedł było bardzo dziwne, a przerażający hałas cichł. Miał je przy sobie, gdy tonął w mroku.

Kilka sekund i nie było już nic.

Vectra zdawała się być pyłkiem dla nieopisanej siły z jaką wjechał w nią tir. Niesiona przez około dwadzieścia metrów, tarła o asfalt, stawiając bezsensowny opór. Zatrzymała się na samym środku skrzyżowania, całkowicie wgnieciona ciężarówkę. Przerażony kierowca kurczowo trzymał kierownicę, niewidząco patrząc przed siebie i zdawało się, że zapomniał, jak oddychać.

Ruch zamarł. Zaległa złowroga cisza. Przerażeni kierowcy wpatrywali się w rozmiażdżonego opla. Maska samochodu była doszczętnie zniszczona, a każdy najmniejszy kawałek szyby, skruszony w drobny mak. Potłuczone lampy, kawałki karoserii, dźwięk alarmu, który włączył się z niewiadomych przyczyn. I krew, zalegająca wszędzie, gdzie sięgnąć wzrokiem. W mozaice powyginanych blach, nie było nawet widać ciała. Auto zdawało się być prawie całkowicie wkomponowane w potężną maskę tira. Żaden kierowca nie odważył się ruszyć z miejsca, w ich uszach rozbrzmiewał jeszcze ten przerażający dźwięk miażdżonej karoserii, a przed oczami brutalnie stał obraz, wręcz namacalnej śmierci, która przemykała między nimi, by zabrawszy tego kogoś. Anonimowego w swojej rozpoznawalności.
Śnieg już nie padał, a niebo zasnuły czarne chmury. Całe to napięcie, jakby opadło, a powietrze przesycił zapach śmierci. Wozy strażackie, policyjne i karetki pogotowia nadjechały szybciej niż można było się tego spodziewać. Przygotowani na nie wiadomo jak wielką akcję, zastali jedynie tira, a w nim zszokowanego kierowcę i resztki czegoś, co kiedyś było samochodem, w otoczeniu wianuszka aut.
*

Słysząc dzwonek do drzwi, Sophie niechętnie podniosła się z fotela i odstawiwszy na ławę kubek parującej kawy, obrzuciła córki spojrzeniem ‘niech wam będzie, poświęcę się’. Dziewczyny spojrzały po sobie, wzruszając ramionami i szczelniej okrywszy się kocem, wróciły do oglądania programu typu ‘na dzień dobry’. Mama z własnej inicjatywy pozwoliła im zostać w domu. Szok po tej informacji był dla nich większy, niż gdyby dowiedziały się, że w ogródku miały schron przeciwpancerny, a w nim całą armię zbawienia. Sophie otworzyła drzwi, a jej ciało omiotło mroźne powietrze. Wstrząsnął nią dreszcz. Zachłannie nabrała powietrza do płuc. Zrobiło się jej nienaturalnie zimno. Jej oczom ukazali się dwaj policjanci. Obrzuciła ich pytającym spojrzeniem i odpowiadając na niemą prośbę, otworzyła szerzej drzwi, umożliwiając policjantom wejście do środka. Ogarnął ją niepokój.
- Porucznik Daniel Krause i stażysta Shie Durand. – Wyrecytował, kierując się w stronę salonu. Funkcjonariusz trzymał się prosto, jak strzała. Stawiał stanowcze kroki, idąc przed siebie, nie rozglądał się na boki. Za nim szedł młodszy, widać jeszcze uczeń, o czym świadczył choćby sam stopień. Jego krok nie był tak oficerski, delikatnie kolebał się na boki, a z twarzy nie zionęła obojętność, a swojego rodzaju przejęcie. Jednak nie to skupiło jej największą uwagę. Nazwisko. Możliwe, żeby los był, aż tak przewrotny? Możliwe, przez  próg jej domu przestąpił ten, który nigdy więcej nie miał się już nie pojawić w jej życiu? Obaj zatrzymali się tuż przy wnęce, stanowiącej wejście do salonu. W powietrzu zaległo złowrogie napięcie, nie rozumiała tego jeszcze. Chciała, by usiedli, jednak porucznik wyraźnie odmówił. Jego poważna mina napawała ją lękiem. Nie dopuszczała do siebie ewentualności, że mogli zjawić się ze względu na Nico. Cokolwiek by to mogło być, nie brała tego nawet pod uwagę. Mimo tego, fale zimna i gorąca i tak naprzemiennie zaczęły zalewać jej ciało. Nie umiała wytłumaczyć sobie, dlaczego zaczęła się tak po prostu bać. Wpatrywała się w nich, a oni wpatrywali się w nią, jakby wyczekując odpowiedniego momentu. Chciała, żeby wreszcie powiedzieli, co mieli powiedzieć i nie milczeli już dłużej. W końcu mandat to nic strasznego, bo oni przyszli z wezwaniem na komendę w sprawie mandatu, prawda? Poczuła, jak szczupła dłoń Liv ujmuje ją pod ramię. Spojrzała na nią, a potem znów na policjantów.
- Mogę wiedzieć, jaki jest cel wizyty, Panów? – Scarlett uważnym wzrokiem lustrowała przybyłych, stojąc oparta o tył sofy. Skurcz żołądka nasilił się z chwilą, gdy zobaczyła mundurowych. Nie podobała jej się ich wizyta. Nie podobało jej się to, że tak dziwnie się im przyglądali. Nie podobało jej się, że tak długo trzymali je w napięciu, jakby chcieli powiedzieć im cos strasznego, a oni nie mogli mówić im strasznych rzeczy. Nie mieli do tego prawa! Zacisnęła dłonie w piąstki, tak mocno, że aż pobielały od wewnątrz. Starała się płynnie oddychać. Milczenie policjantów doprowadzało ją do szału, a nieuzasadnione zdenerwowanie niepokoiło ją jeszcze bardziej, bo nie potrafiła określić powodu lęku, który wzrastał w niej z sekundy na sekundę. Krause odkaszlnął i obrzuciwszy spojrzeniem wszystkie trzy po kolei, zatrzymał go na Sophie. Scarlett mimowolnie zrobiła to samo. 
- Dziś po godzinie siódmej na głównym skrzyżowaniu zdarzył się wypadek. Doszło do zderzenia tira z Oplem Vectra. – Scarlett zamarła. Zapomniała, jak oddychać. Zawirowało jej w głowie i gdyby nie to, że opierała się o sofę, pewnie zachwiałaby się. Ogarnęła ją wewnętrzna panika, nie potrafiła myśleć racjonalnie. W jej umyśle rozhuczało milion pytań. Żadne z nich nie zarysowało się wyraźniej, a wszystkie razem stworzyły nieopisany mętlik. Kołomyję słów, niezwiązanych ze sobą niczym i zarazem tworzących całość. Nie mrugnęła nawet okiem. Choć wewnątrz niej rozpętała się burza, na zewnątrz była niczym skała. Wpatrywała się tępo w mężczyzn, a kolejne słowa, rozbijały się w jej czaszce z przerażającym łomotem. Z trudem pojmowała ich diaboliczne znaczenie, tak naprawdę nie chcąc dopuszczać do siebie jakiejkolwiek świadomości. –  Według tablic rejestracyjnych, jedno z aut należało do Nico O’Connora. Kierowca tira przeżył, jest w ogromnym szoku, jednak kierowca drugiego pojazdu… - Brunetka zdawała się nie wyczuwać, że policjant mimo siły woli, nie wyzbył się z głosu nutki współczucia. Nie zauważyła też pauzy jaką zrobił, ani zdawała się nie słyszeć zduszonego jęku mamy. – Zginął na miejscu. – Świat zaczął wirować. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Obraz funkcjonariuszy stał się jakby zamazany, a mama i Liv, jakby odgrodzone od Scarlett szklaną, dźwiękoszczelną szybą. Wszystko wokół przestało do niej docierać. Nie rozumiała kolejnych słów policjanta. Nie widziała współczujących spojrzeń. Żadne dźwięki do niej nie docierały, a i obrazy z ledwością. Stała się nienaturalnie wiotka, a nogi ugięły się pod nią. Czuła, jakby miała zaraz upaść, jednocześnie stojąc pewniej, niż kiedykolwiek. Było jej jakoś tak słabo, a te uprzykrzające fale zimna i gorąca, zmieniały się dziwnie szybko. Czuła, jakby brakowało jej powietrza, zarazem dusząc się tym, którym oddychała. Serce biło nierównym rytmem, tak jakby i ono miało zamiar przestać pracować. Jakby chciało się zatrzymać, gdy jego serce już nie biło. Zaczęło ją tak potwornie boleć, tak kłóć, tak dusić, tak ściskać. Jakby niewidzialna dłoń wykręcała je na wszystkie strony. Nie umiała ogarnąć rozumem tego co działo się z nią w tej chwili. W chwili, kiedy do jej świadomości docierał brutalny fakt, że to rzeczywistość, że to życie. Nie sen, nie koszmarny sen, a prawda, że jego życie dobiegło końca. Nie umiała, bo i jej umysł pod wpływem tych wszystkich strasznych emocji przestał funkcjonować, jak powinien. Nie kodował informacji, nie chciał wiedzieć. Nie chciał przyjąć zaistniałego faktu. Odrzucał go, jak wszystko, co działo się obok niej. Scarlett nie widziała histeryzującej matki, ani zanoszącej się szlochem Liv. Nie słyszała ich krzyków i zawodzeń. Nie widziała policjantów, bo ich już nie było. Zostały same ze swoim cierpieniem. Łzy cisnęły się do jej oczu, a ona nie umiała płakać. Coś ściskało jej gardło tak, że nie potrafiła wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku, choć tak bardzo chciała wybuchnąć i krzyczeć. Po prostu stała, pośrodku salonu, wspierając się na oparciu kanapy, zaciskała dłonie, z których krew odpłynęła już prawie całkowicie i niewidząco patrzyła przed siebie. Nie umiała wskrzesić z siebie niczego, nawet najmniejszego ruchu. Jej ciało, umysł i serce zalała fala zupełnego zobojętnienia. Mętlik w głowie ustąpił i pojawiła się w niej jedna, klarowna myśl. Tata nie żyje. Choć wszystko rwało ją od środka, niszczyło, wypalało, dając ból nie do zniesienia, ale nie potrafiła zrobić nic, bo poza tym cierpieniem nie było niczego. Czuła się pusta i wyprana z jakichkolwiek uczuć. Wydawało jej się, że z chwilą, w której dowiedziała się o śmierci taty i jej życie wyparowało gdzieś w nicość. Było jej tak trudno oddychać. Sercu brakowało sił by bić. Brakowało jej sił, by zacząć histeryzować, by płakać, by w jakikolwiek sposób dać ujście temu, co działo się w jej wnętrzu. Nie potrafiła. Nie było już niczego, nie było życia, nie było jej. Nie było, nie było, nie było… sensu? Wszechobecna, rozdzierająca serce pustka, była.

Mogło minąć dziesięć, piętnaście, może dwadzieścia minut, nikt nie mierzył czasu, gdy życie stawało w miejscu. Sophie nie potrafiła opanować łez, na przemian z Liv wybuchały spazmatycznym płaczem, jak mantrę powtarzając; on umarł, on umarł, on umarł, jakby sama świadomość to było mało. Sophie w jednej sekundzie zamarła. Momentalnie przestała płakać. Jakby całe to otumanienie wyparowało z niej zupełnie. Przestraszyła się, spojrzała zapłakanej Liv w oczy, wstrząsając nią delikatnie. – Scarlett. – Wyszeptała. Serce podeszło jej do gardła, zrobiło się nienaturalnie gorąco i tak jakoś jeszcze ciężej, choć wydawało się, że gorzej już być nie mogło. Jak mogła zapomnieć o własnym dziecku! W takiej chwili! Gwałtownie odwróciła się, a widok, który zastała, zwaliłby ją z nóg, gdyby Liv cały czas nie podtrzymywała jej pod ręce. Scarlett siedziała na brzeżku sofy, bez woli, bez ruchu, jakby beż życia, tępo wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Głowę lekko pochylała w bok, zawsze tak robiła, a dłonie splotła na kolanach i była taka, taka wiotka, w ogóle się nie poruszała, zdawała się nawet nie oddychać. Niczym mimoza, trzcina na wietrze, cudem zdawało się, że jako tako utrzymywała się w pionie. Jednak najgorsze w tym wszystkim było jej spojrzenie. Sophie tłumiąc okrzyk, przyłożyła dłoń do ust i wyswobodziwszy się z objęć Liv, podbiegła do Scarlett. Rozdzierały ją tak bardzo bolesne emocje, a uwieńczyło je nagłe poczucie winy, które zalało ją doszczętnie, gdy spojrzała na młodszą córkę. Poczuła jeszcze większy żal, do samej siebie też, bolało jeszcze mocniej, dotkliwiej uwierało każdy zmysł, każdą tkankę ciała. Ból na dobre rozpanoszył się w niej, głęboko zakotwiczając, wszędzie, gdzie tylko się dało. Tysiące impulsów kumulowało się, tworząc w jej głowie bombę, która zdawała się tykać coraz głośniej i szykować do wybuchu. Nie chciała wierzyć, że to prawda. To nie mogła być rzeczywistość. Nie mogła zostać sama. On nie mógł umrzeć. Nie mógł! Nico miał jej nigdy nie zostawić. Mieli zestarzeć się razem! Tak bardzo bolało. Tak bardzo bolało… Chciała płakać. Tak bardzo chciała wylać te wszystkie łzy, które zdawały się jeszcze bardziej obciążać jej serce. Pierwszy raz od dawna poczuła obowiązek na swych barkach. Cierpiąc tak mocno, miała świadomość, że nie mogła upaść. Nie mogła się poddać. Nie w tej chwili. Usiadłszy obok Scarlett, przytuliła ją do siebie z całych sił. Ciało dziewczyny, bez jakichkolwiek oporów poddało się jej woli. Sophie chciała posadzić ją sobie na kolanach i kołysać w ramionach, by choć odrobinę jej ulżyć, ale Scarlett nie była już małą dziewczynką. Najbardziej jak mogła, skryła ją w swoich objęciach i mocno tuliła, gładząc delikatnie włosy i plecy córki. Jak była mała bardzo to lubiła. Szeptała jej do ucha, chciała dać jej chociaż słowo, ale nie potrafiła, bo głos grzązł w gardle Sophie. Mijały chwile, a Brunetka tkwiła bezwładnie w ramionach matki, nie reagując na nic, ani na słowa, ani na gesty. Sophie nawet nie wyczuwała jej oddechu. Szeptała, prosiła, tuliła, a Scarlett dalej, jak zaklęta nie dawała najmniejszej oznaki życia. Liv beznamiętnie wpatrując się w nie, siedziała naprzeciw, szlochając w chusteczkę. Chciała się rozdwoić, utulić je obie, ale jeszcze bardziej chciała zniknąć, albo chociaż nie czuć. Pragnęła, by ten ból ustąpił, by ten koszmar stał się pomyłką, nieudanym żartem. Tak bardzo chciała, by ktoś się pomylił, a Nico śmiejąc się szeroko, wrócił do domu. Nie umiała pojąć, nie docierał do niej do końca fakt, że jego już nie będzie. On nie miał prawa nie żyć! Ona nie mogła zostać sama. Nigdy nie była sama dłużej, niż kilka tygodni. Nico był zawsze i wszystkim. Nico był, Nico jest jej światem, więc jak miała żyć, gdy jej świat umarł? Nie chciała przyjąć do świadomości ewentualności, że każdy kolejny poranek będzie zaczynała sama, że nie powie jej już nigdy, że ją kochał, że nie otoczy ramieniem i nie powie, że będzie dobrze, że już go nie będzie, ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani za miesiąc, ani za rok… w tym momencie to było pojęcie zbyt kosmicznych rozmiarów, by była w stanie uzmysłowić je sobie. Pękło jej serce, jedna z jego części odeszła razem z nim, a ta, która jeszcze biła, krwawiła strumieniami goryczy. Nie mogła znieść tego bólu. Nie była w stanie oprzeć się jego sile. Czuła się taka słaba, tak bezradna, bezwolna i tylko tkwiąca w jej ramionach Scarlett, uzmysławiała jej, że nie miała prawa się poddać. Spojrzała na Liv, ale ta choć twardo wpatrywała się w siostrę, zdawała się nic nie widzieć. Spojrzała na Scarlett. Tuliła ją do swego serca, a Brunetka skuta rozpaczą, nie wyrażała nic. Włosy zakryły jej buzię, ale zdawała się tego nie czuć, nie zauważać. Martwo wpatrywała się w wisiorek na szyi mamy. Jej błękitne tęczówki zaszły mgłą i tak złowrogo pociemniały. Były takie zimne, obce, nie jej. Zdawały się być pełne łez. Łez, które tkwiąc za niewidzialną barierą, miały nigdy nie wypłynąć. Sophie przerażało to spojrzenie. Było tak martwe, takie bez wyrazu, wyprane z całego blasku, którym zawsze promieniały. Nie było w nich nic. Nawet wrogości, która byłaby stokroć milsza. Nic, prócz przerażającej pustki. Sophie odgarnęła jedną ręką kosmyki z policzka Scarlett i pogładziła go delikatnie. Wszystko co je dzieliło, nie istniało w tej chwili. Uparcie szeptała do niej, ale Scarlett, jakby tego nie słyszała. Zaczęła się bać. Z jej dzieckiem zaczęło dziać się coś niedobrego. To nie było zwykłe milczenie. Scarlett zacięła się w sobie. Nie protestowała, nie krzyczała, nie manifestowała swojego cierpienia. Ona przestała żyć. Jej ciało jedynie funkcjonowało. Dusza, jakby się z niej ulotniła. Sophie uparcie mówiła do niej, coraz bardziej prosiła. Nic. Zero reakcji. Z trudem podniosła ją, sztywno sadzając przed sobą. Scarlett bez jakiegokolwiek protestu pozwoliła jej się podnieść. Zdawało się, że mogła z nią robić co chciała. Jak z lalką. To było takie trudne, Sophie też zaczynało brakować sił… ujęła ją za ramiona i twardo spoglądając w oczy, delikatnie nią wstrząsnęła. – Scarlett, mówię do ciebie, otrząśnij się. Powiedz coś. – Gdyby mówiła do szmacianki, jej reakcja byłaby taka sama, jak reakcja Brunetki. Zerowa. Westchnęła ciężko, miała taką wielką ochotę rozpłakać się, jak małe dziecko, zignorować problem i stłumić go strumieniem łez. Choć w gardle miała monstrualną gulę, choć głos jej drżał, choć nie potrafiła racjonalnie poukładać myśli w głowie, coś ją powstrzymywało przed ucieczką. Znów westchnęła, ujęła delikatnie dłonie córki i spojrzała jej w oczy. Zniesienie tego chłodu zionącego z nich było trudne, ale nie odwróciła wzroku. W końcu coś musiało do niej dotrzeć! – Scarlett, córeczko, spójrz na mnie. Scarlett, proszę. Nie można tak! Odezwij się, wreszcie! – Brunetka wyswobodziła dłonie z uścisku matki, wstała z sofy, odwróciła się na pięcie i szybko wyszła z pokoju. Sophie załamała ręce i załkała. Nie miała już sił. Łkanie, przerodziło się w szloch, a szloch w płacz. Gorzki płacz, którym zanosiła się boleśnie, który wstrząsał jej ciałem, niepohamowany, spazmatyczny, nie przyniósł ulgi.
*

W kuchni unosiły się przyjemne zapachy, a królowała im wanilia. Jej słodki zapach uderzał nozdrza, jeszcze zanim przekroczyło się próg pomieszczenia. A dźwięk drewnianej łyżki odbijającej się od ścianek miski, nadawał temu zapachowi dodatkowego uroku i gdyby nie sytuacja, mogłaby sobie wyobrazić, że nadchodziły święta. Liv przymknęła powieki, dając zmysłom chwilowe ukojenie. Ile dałaby, aby wraz z przymknięciem powiek, zniknęło całe to otaczające ją zło. Żyły w takim otępieniu już prawie trzy dni. Snuły się po domu, niczym cienie. Nie potrafiła poradzić sobie sama ze sobą. Nie umiała hamować łez, nie umiała normalnie funkcjonować. Jej organizm odmawiał posłuszeństwa. Mama, w malignie załatwiała te wszystkie okropne sprawy. Najgorsza była identyfikacja. O tych pięciu minutach pragnęła zapomnieć najbardziej w świecie. Nie odstępowała mamy na krok, woziła ją wszędzie, gdzie było trzeba. Choć zapanowanie nad samochodem kosztowało ją więcej, niż wszystko. Scarlett zamknęła się w swoim pokoju i nie wyścibiła z niego nosa, nawet na chwilę. Odcięła się od nich zupełnie. Odcięła się od wszystkiego, nawet od swojego życia. Dopiero, gdy wyszły z samego rana i wróciły po południu zastały ją w kuchni. Na szafkach porozstawiane były rozmaite słodkości, a ona zawzięcie preparowała je dalej. Nie odzywała się, nie spoglądała na nie, nie reagowała na cokolwiek. Tak, jakby świat zewnętrzny nie docierał do niej. A teraz, mogłaby przysiąc, że wieczorem widziała ją w tym samym miejscu. Kuchnia cała już zastawiona była najrozmaitszymi rzeczami, które wykonywała, aż nader dokładnie. Składniki wymierzała z większą precyzją, łączyła je bardziej pieczołowicie, podnosząc te prozaiczne czynności do miana celebracji. Wyglądała fatalnie. Wciąż miała na sobie jedynie dresy i powyciągany podkoszulek, a włosy związane w niedbały kucyk, wymykały się pasmami z niego i opadały jej na buzię. Zawsze była na to wyczulona. Nie lubiła, gdy pojedyncze kosmyki łaskotały ją w nos, a teraz zdawała się tego nie zauważać. Nosek i jeden policzek miała przybrudzone mąką. Beznamiętnie wpatrywała się w zawartość miski i mieszała powoli. Poranne słońce wkradało się do kuchni, padając wprost na jej buzię, a ona nawet nie zmrużyła oczu. Zdawała się być nieczuła na cokolwiek. Liv potarła zaczerwienione oczy i cicho weszła w głąb pomieszczenia. Scarlett nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Przekładała ciasto do małych foremek. Wyrównując dokładnie zawartość każdej z nich, by ładnie wyrosło. Ta jej precyzja była wręcz przerażająca. Liv podeszła bliżej i stanęła tuż przed nią. Scarlett robiła swoje, tak jakby siostry w ogóle tam nie było.
- Scarlett, spójrz na mnie. – Nic. Odczekała kilka sekund. – Scarlett, spójrz na mnie. – Znów nic. Brunetka zachowywała się, jak niepełna zmysłów. Zdawała się być otumaniona, nawet nie odległa myślami, a po prostu pijana cierpieniem. Czuła się całkowicie bezradna. Już od prawie trzech dni próbowały z mamą dotrzeć do niej w jakikolwiek sposób, zmusić ją do najmniejszej reakcji, z nijakim skutkiem. Traciła cierpliwość. Jak Scarlett mogła tak postępować! Wszystkie cierpiały, a ona wypięła się na nie ze swoim widzimisię! Nie dosyć, że miały tyle zmartwień z tymi wszystkimi formalnościami, musiały walczyć same ze sobą, a Scarlett miała gdzieś wszystko. – Scarlett, spójrz na mnie, do cholery! – Wyrwała jej miskę z rąk i mocną chwyciła ją za nadgarstki. Patrzyła na Brunetkę uparcie, potrząsając nimi lekko. – Co ty wyprawiasz? Myślisz, że jak obrazisz się na cały świat, to będzie bolało mniej? Nie ujmiesz tym sobie bólu, a zamiast tego dodasz go mamie i mnie. Myślisz, że to twoje milczenie jest dla nas obojętne? Scarlett, zacznij tupać, krzyczeć, wołać o pomstę do nieba. Zacznij płakać, cokolwiek, ale nie odchodź od nas. Śmierć taty zwaliła mnie z nóg, twojego odejścia nie byłabym w stanie znieść. Nie zostawiaj mnie samej. – Wyszeptała, uparcie wpatrując się w oczy siostry. Tak bardzo chciała dostrzec w nich cokolwiek, choć cień życia. Jakikolwiek blask, choćby goryczy, ale nie było w nich nic. Dudniła tylko pustka. Patrzyła tak na nią dobre kilka chwil, usilnie i najpewniej, na ile było ją stać w tej chwili, a Scarlett nawet nie drgnęła. Pozwalała Liv trzymać swoje nadgarstki, zdawało się, że patrzyła jej prosto w oczy. Dolna warga Liv zaczęła niebezpiecznie drgać. Bała się własnej siostry. Bała się tej obcości, która zionęła z jej rysów, z jej oczu. Z tych tęczówek, w których zawsze znajdowała spokój. Nie wytrzymała długo, oczy naszły jej łzami i wybuchając płaczem, puściła dłonie Scarlett i wybiegła z kuchni. Brunetka głośno wypuściła powietrze z płuc i oparła się plecami o lodówkę. Nie czuła nawet, jak nogi ugięły się pod nią i jak osunęła się bezwładnie na podłogę. Było jej zupełnie obojętne co się z nią działo, czy stała, czy siedziała, czy była sama czy z kimkolwiek. Miała wrażenie, jakby ktoś wyrwał jej serce i na jej oczach brutalnie rozdeptał je obcasem. Podkuliła nogi pod brodę i przyłożyła do nich czoło. Gorycz rozrywała ją od środka, jednak nie chciała i nie umiała zrobić nic, aby pozwolić jej wypłynąć na wierzch. Cierpienie paraliżowało jej ciało, umysł i miejsce, gdzie kiedyś biło jej serce. Czuła się niczym, tak bardzo słaba i nijaka, tak bardzo pusta, tak zawiedziona i skrzywdzona. Nie miała sił, by oddychać. Nie miała sił, by stawiać kolejne kroki. Nie chciała mieć sił, by żyć. Chciała zniknąć. Tak nie miało być. Tata miał pokazać jej jeszcze tyle rzeczy. Miał ją nauczyć prowadzić auto. Miał ją zabrać w tyle miejsc. Miał ją poprowadzić do ślubu. Miał bawić i rozpieszczać jej dzieci. Miał być zazdrosny o jej chłopaka. Miał być wybredny i zaborczy. Mieli obejrzeć razem jeszcze tyle filmów. Miał ją rozpieszczać i bronić przed światem. Miał być przy niej i dla niej, a ona dla niego.  Miła być! Po prostu być. Miał być zawsze! On jej tatuś i Ona jego córeczka. Było jej tak niewyobrażalnie ciężko. Oddech grzązł w jej płucach. Dławiła się każdym kolejnym, a pomimo tego, nadal żyła. Nadal musiała dźwigać to cierpienie, choć tak bardzo chciała się go pozbyć. Było jej tak bardzo źle. Całe ciało, każda tkanka odmawiały posłuszeństwa. Nie potrafiła się na niczym skupić. Nie potrafiła myśleć. Chciała umrzeć. Chciała iść do niego i znów czuć się bezpiecznie. Nie potrafiła wyobrazić sobie kolejnych dni, tygodni, lat bez niego. Nie mógł zostawić jej samej. Nie mógł zostawić ich samych. Nie wiedziała dlaczego przestała się odzywać. Nie wiedziała dlaczego była obojętna na słowa, mamy, Liv. Nie wiedziała dlaczego przysparzała im cierpienia, gdy nawet to nie pomagało jej samej. Wiedziała, że jej potrzebowały, że powinna być z nimi w każdej tej tragicznej chwili. Wiedziała, że nie mogła się poddać, bo to skrzywdziłoby i je. Wiedziała, że powinna iść do przodu z podniesioną głową i nie pozwolić emocjom zawładną sobą. Zawsze była silna. Zawsze stawiała czoła, nawet najgorszym sytuacjom, a teraz nie potrafiła udźwignąć własnego cierpienia. Bezwolnie oddawała mu się. Wolała zamknąć je szczelnie w sobie, stłamsić, nie pozwalając ujść na zewnątrz i przeczekać. Musiała podźwignąć dla nich, ale jeszcze nie teraz. Teraz musiały radzić sobie same i pozwolić jej topić się w swojej rozpaczy. Teraz ona była egoistką. Teraz potrzebowała czasu. Teraz nie miała sił na nic. Zwłaszcza na życie. Teraz oddała się swojej ciszy i nie miała zamiaru zmieniać czegokolwiek. Tak bardzo bolało, a tysiące myśli kłębiło się w jej głowie. Tłukły się w niej, nie dając chwili wytchnienia, a ona tak bardzo go potrzebowała. Nie umiała przyjąć do wiadomości, że zostały same. Nie wiedziała co ze sobą zrobić. Nie miała pojęcia co będzie z nimi,  z życiem. Nie wiedziała już niczego, ale czuła się zbyt słaba, by o tym myśleć. Była zmęczona, bardzo zmęczona. Przymknęła powieki.


Bez zastanowienia wparowała do pokoju Scarlett. Chwilę bezmyślnie przeszukiwała nieuporządkowane papiery, porozrzucane po całym biurku, aż w końcu znalazła wśród nich telefon Scarlett. Usiadła na łóżku i w książce telefonicznej odszukała numer. Mama, niczym posąg siedziała w swoim pokoju, w egipskich ciemnościach. Nieskora do jakiejkolwiek współpracy. Nie płakała już. Pewnie brakło jej łez. Dopadło ją zobojętnienie. Jej też już zaczynało brakować chęci do czegokolwiek, nieustanna walka z wiatrakami wymęczyła ją psychicznie. On był jej ostatnią deską ratunku, bo jeśli On nie wyciągnie Scarlett z tego otępienia, to… no właśnie co wtedy? Jęknęła i niewiele myśląc wdusiła zieloną słuchawkę. W tej chwili i o tej porze, myślenie było zbyt wyczynową dyscypliną sportu, by mogła się jej podjąć. Była zbyt zmęczona. Była zbyt sama w tym wszystkim. Poczuła, jak coś wykręcało jej żołądek i gdyby nie to, że po drugiej stronie usłyszała zaspany głos Billa, pewnie w żołądku miałaby supełek.
- Cześć, Czarnula. Ludzie czasem śpią, wiesz? – Liv spojrzała na wyświetlacz swojej komórki. Dwudziesta trzecia czterdzieści osiem. Idealne wyczucie, Liv.
- Cześć, Bill. Z tej strony, Liv. Przepraszam, że cię budzę. – Starała się, bardzo się starała, ale nie była w stanie opanować drżenia głosu. Nie miała w sobie już tyle woli, by panować nad sobą. Te trzy dni wyjęte z życiorysu, wyprały ją doszczętnie z wszelkich objawów samozaparcia.
- Liv? Co się stało? Ty płaczesz? – Jeszcze dziesięć sekund wcześniej nie płakała. – Coś ze Scarlett? – Pociągnęła nosem, zachłystując się powietrzem.
- Ze Scarlett, w tym rzecz, że… Bill, nasz tata umarł. – Zdawała sobie sprawę, że za moment nie będzie w stanie mu powiedzieć niczego, nie potrafiła się uspokoić. To też było ponad nią.
- Liv, co ty mówisz, jak to? Liv, uspokój się. Liv, weź głęboki oddech. Powiedz mi, pomogę ci. Jestem obok. Weź głęboki oddech. – Zanosząc się szlochem, mimo wszystko robiła tak, jak kazał. Tak bardzo potrzebowała kogoś, kto złapałby ją za rękę i pokazał gdzie miała iść. – No, oddychaj. Spokojnie. Jestem tu. – Bill miał taki miły głos. Nie potrafiła mu się nie poddać i choć był tak daleko, czuła, jakby znajdował się blisko niej. Wstrząsnął nią dreszcz. Wzięła głęboki oddech, tłumiąc kolejny napad płaczu. – Powiedz mi.
- Bill, bo… nasz tata umarł przed wczoraj. – Kolejny głęboki oddech. – Miał wypadek. I Scarlett. – Głośno wciągnęła powietrze. - Ona od tego czasu nie odzywa się do nikogo. Nie słucha, nie mówi, nie robi nic. Chwilami zastanawiam się czy ona nadal żyje. Nie chce jeść, nawet pić. Wygląda, jak chodząca śmierć. Za dużo już jej, Bill. Ja już nie mam siły. Ja też upadam. Nie potrafię, pomagać mamie, pilnować, by nie rozkleiła się całkowicie, usiłować zmusić Scarlett do życia i jeszcze sama jakoś się trzymać. To jest takie trudne, Bill. Czuję się taka słaba, taka bezsilna. Tak bardzo chciałabym się poddać, ale nawet na to jestem za słaba. Bill, ja nie wiem co robić. Nie miałam się do kogo zwrócić…
- Tylko nie płacz. Tylko nie płacz, Liv. Zaczekaj. – W słuchawce dało się słyszeć szuranie, skrzypnięcie drzwi, a później, jakieś głosy. Nie musiała się zastanawiać, by wiedzieć do kogo należał drugi. W końcu to w nim cała jej nadzieja. Nie minęła długa chwila, gdy trzaski w słuchawce nasiliły się i usłyszała w niej drugiego bliźniaka.
- Co z nią? – Wydawał się być naprawdę przejęty, a nawet wystraszony. O nią nikt się nie martwił. Zacisnęła dłoń na aparacie, a drugą na pościeli Brunetki. Odetchnęła głęboko.
- Tom, musisz mi pomóc. Jeżeli ty tego nie zrobisz, stracę nie tylko ojca, ale i siostrę. Nie jestem na to gotowa.
- Pomogę ci, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ulżyć tobie i jej, ale musisz mi opowiedzieć. Liv jeszcze troszkę, skup się.
- Ona… ona odcięła się od wszystkiego. Od nas, od domu, od świata, nawet od własnego życia. Nie reaguje, nie odpowiada, nie wiem nawet czy słucha, nie je, nie pije. Jest, ale tak jakby jej nie było. Zamknęła się w swoim świecie ze swoim cierpieniem i nie dopuszcza do niego nikogo. Już trzeci dzień tak. Najpierw zabarykadowała się w swoim pokoju, a teraz zamknęła się w kuchni i jak zaklęta piecze, cista, ciasteczka, babeczki, cukierki, co tylko się da. Dziwię się, że nie zabrakło produktów w domu. – Kolejny wdech. - Boję się o nią, Tom. Ona wygląda, jak… jak… jak obłąkana. Jakby coś nią zawładnęło, opętało. Nic do niej nie dociera. Pomóż mi, proszę. – Łzy napłynęły jej do oczu, obraz całkowicie się rozmazał, a ona znów chciała wybuchnąć. Mocniej ścisnęła palce na słuchawce i głęboko odetchnęła. - Scarlett zawsze była tą silną. To ona wytyczała ścieżki, zaciskała zęby, gdy było źle, rozprawiała się z problemami. Zawsze to ja szłam za nią, chociaż jestem starsza. Ona zawsze była przy mnie i doskonale radziła sobie ze wszystkim. A teraz to ja muszę wcielić się w jej rolę i nawet nie wiem, czy ona chce bym ją prowadziła, łagodziła ból, bo ona nie uroniła ani jednej łzy, ani nie pisnęła. Ona po prostu zniknęła, zostało tylko jej ciało, które marnieje w oczach… - Mówiła tak cicho, że nie była nawet pewna, czy Tom słyszał to co mówiła. Naglę zawładnęła nią nieopisana senność. Powieki stały się strasznie ciężkie, a wypowiadanie kolejnych słów, wymagało od niej nadludzkiej koncentracji. Gdy zamilkła, po drugiej stronie przez kilka sekund zaległa cisza.
- Będę za pół godziny. – Nie zważając na to, czy żegnał się z nią w jakiś sposób, czy mówił coś jeszcze, odsunęła słuchawkę od ucha i przerwawszy połączenie, położyła się na łóżku Scarlett i zwinęła w kłębek. Tylko kilka minut. Cisza otulająca ją zewsząd stawała się nie do zniesienia. Nieznośne myśli bombardowały jej umysł. Nieprzespane noce dawały jej się we znaki. Wszystko spadało na nią na raz. Wszystko wydawało jej się takie niebezpieczne i straszne. Wszystko wydawało się ogromne, a ona taka malutka. Najgorsze było to, że czuła się samotna. Sama w dźwiganiu cierpienia, sama w walce ze Scarlett, sama we wspieraniu mamy, sama ze sobą. Paul był w górach. Nie odbierał telefonu. W tej chwili miała ochotę już nigdy do niego nie zadzwonić, nie chciała go już nigdy więcej widzieć, bo nawet w takiej chwili liczył się tylko on. ale nie chciała być już sama. Poderwała się z materaca i ocierając łzy, poszła do sypialni mamy.


Cały czas zastanawiał się, co powinien zrobić, jak zareagować, co mówić, żeby jej nie spłoszyć.
Nie miał pojęcia co się w niej działo. Nie znał uczuć, które swoiście namacalną brutalnością, zabijały jej wnętrze. Nie umiał znaleźć słów, które dałby jej ukojenie. Nie potrafił ogarnąć rozumem tego, czego doświadczała. Jednak wiedział jedno; musiał być. Być po prostu. Być uparcie. Być przy niej. Być dla niej. Nigdy nie był w takiej sytuacji. Nigdy nie miał styczności ze śmiercią. Ludzie w koło umierali, albo sąsiedzi, albo daleka rodzina, ale on nigdy nie brał tego do siebie. Śmierć zawsze była obok niego, ale nigdy przy nim. Jeszcze kilka dni wcześniej rozmawiał z ojcem Scarlett, a teraz nagle dowiedział się, że jego już nie było. Nie potrafił sobie tego uzmysłowić i bał się w ogóle myśleć o tym, jak bardzo przeżywała to ona. Potrafiła być nieprzewidywalna, twarda, silna, odważna, a jeśli tak samo mocno potrafiła się bać, tak samo mocno cierpieć, to on lękał się tego. Obawiał się, że nie udźwignie jej smutku. Chciał być przy niej, jak najszybciej, by zrobić cokolwiek. Nie mógł znieść myśli, że dotykało ją cierpienie. Z drugiej strony nie miał pojęcia, co będzie, gdy już stanie naprzeciw niej. Uderzył ręką w kierownicę. Nie miał prawa tak myśleć. Nie miał prawa się obawiać. Ona złapała go, gdy upadał, więc on z całych sił musiał chronić ją przed nią samą. Zatrzymał się na podjeździe, wysiadł, podbiegł do domu. Coś ścisnęło go w żołądku, gdy miał przycisnąć dzwonek, mimo tego nie zawahał się. Było mu zimno, a ręce i tak pociły mu się obficiej, niż zwykle. Otworzyła mu Liv. Była blada, miała podkrążone oczy i bił z nich smutek. Kompletnie nie wiedział, co powiedzieć. Zdawał sobie sprawę, że to będzie trudne, ale nie miał pojęcia, że aż tak bardzo. W tej chwili pożałował, że nie wziął ze sobą Billa. On wiedziałby, co zrobić. Zamknął za sobą drzwi. Liv przez moment stała przed nim, wpatrując się w niego tępym spojrzeniem. Wydawała się być zmęczona. Chwycił Liv za rękę i przyciągnął do siebie, mocno przytulając. Słowa nie dawały ukojenia. Jej spięte mięśnie rozluźniły się dopiero po chwili. Wtedy ufnie przylgnęła do niego, wybuchając płaczem. Nie znał jej, widział ją może dwa razy w życiu, ale nie umiał przejść obojętnie obok tego, jak cierpiała i miał zupełnie gdzieś, czy ktoś powiedziałby, że Casanova wkroczył do akcji albo, czy wyszedł na lowelasa korzystającego z okazji, czy nie. Coś zakuło go koło serca, gdy tak szlochała na jego ramieniu. Westchnął i pogładził ją po plecach.
- Już dobrze, już. Nie jesteś sama. – Szepnął półgłosem, a Liv zachłysnęła się powietrzem i pociągając nosem, podniosła głowę. Spojrzała na Toma swoimi smutnymi, przekrwionymi oczami i w tej samej chwili poczuł, jak coś go znów ściskało. Położył ręce na jej ramionach i delikatnie pogłaskał je kciukami.
- Dziękuję, Tom. – Wyszeptała. – Naprawdę nie wiem, jak… nie znamy się prawie, a ty… ja…nie wiem, jak… ale nie miałam. My nie mamy nikogo.
- Nie płacz już więcej. Wystarczy. – W gardle poczuł chrypkę, odkaszlnął, a Liv, nie wiedział, czy świadomie czy nie, kiwnęła głową i wskazała głową na wieszak.
- To będzie trudne. Jak chcesz to tu są wieszaczki, zostaw kurtkę. – Zrobił, jak mówiła i patrząc na jej bose stopy, sam zdjął buty. Liv w tym czasie zbliżyła się do salonu, a gdy dołączył do niej, poprowadziła go do kuchni. Zatrzymała się przy drzwiach i uchyliła je. Próbował coś zobaczyć, ale nie dostrzegał niczego, prócz mnóstwa wypieków. Liv odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. – Wierzę w ciebie, Tom. Jeśli ty na nią nie wpłyniesz, to chyba już nikt… - Wyminęła go i miała już odejść, ale zatrzymała się i znów stanęła przed Tomem. –  Ona wstanie, jeśli tylko jej w tym pomożesz. Wierzę w to. - Odeszła powoli zostawiając go samego ze swoimi myślami i Scarlett, której jedyną oznaką bytności, był cichy dźwięk łyżki stukającej w ścianki miski. Przymknął powieki, a wzdłuż jego kręgosłupa przebiegł dreszcz. Wystarczyło, że pokonałby próg, zrobił kila kroków, a już byłby przy niej. Wystarczyło tak niewiele, a on nie był pewien czy miał w sobie tyle pewności, tyle sił i tyle odwagi, by stanąć z nią twarzą w twarz. Z jej cierpieniem, z jej słabością, z obliczem, którego w żaden sposób nie był w stanie przewidzieć. Tyle o ile reakcja na jej oburzenie, krzyki, pouczenia, albo słodkie oczy były łatwe do zaplanowania, o tyle teraz nie potrafił wymyślić nic. Gdybaniem nie mógł niczego wskórać, ale nogi zdawały mu się być strasznie ciężkie, wtopione w podłogę. Dłonie zacisnął w pięści i przekroczył próg. Rozejrzał się, a jego spojrzenie od razu napotkało Brunetkę. Była odwrócona do niego tyłem. Pochylała się delikatnie nad blatem szafki, posypywała czekoladą swój kolejny wyrób. Nawet się nie odwróciła, gdy wszedł. Zdawała się go nie widzieć. Zaschło mu w gardle. Z trudem przełknął ślinkę. Miał cichą nadzieję, że Liv przesadzała, że ze Scarlett wcale nie było tak źle. Podszedł odrobinę bliżej. Brunetka odwróciła się i idąc do stołu na moment spojrzała mu w oczy. Jakby z premedytacją przetrzymała jego spojrzenie o kilka sekund za długo. Liv nie wyolbrzymiła niczego ani o odrobinę. W porównaniu ze stanem Scarlett jaki zastał, ten opisany przez jej siostrę, był wcale niegroźny. Powyciągany i przybrudzony mąką strój nie miał znaczenia. Niedbale związane, lekko poczochrane włosy, też nie. Przeraziły go, jej przygarbiona sylwetka, te opadnięte ramiona, które były zawsze dumnie wyprostowane, umęczona buzia, na której malowała się nader wyraźnie każda nieprzespana godzina. I przede wszystkim oczy. To spojrzenie, którym uraczyła go, jakby specjalnie, podziałało na niego, jak siarczysty policzek. Scarlett zawsze można było rozgryźć po oczach. Miewał do czynienia z jej najróżniejszymi nastrojami, zaczęło się od furii, oburzenia, a kończyło tym słodkim rozmarzeniu. Piorunowała go spojrzeniem, karciła, strofowała, okazywała złość, zawód, żal, radość, rozbawienie, nawet rozmiękczenie, tak miała takie roziskrzone oczy, gdy tańczyli, a nawet śmiała się oczami. Jej tęczówki zdradzały jej nastrój, niezależnie od jej woli. Teraz te zawsze soczyście niebieskie, pełne blasku oczy były zupełnie puste. Tak, jakby jej spojrzenie tworzyły jedynie tkanki ciała, bez udziału jakichkolwiek uczuć. Nie widział w nich cienia emocji i to go przeraziło. Tak jak oczy, cała Scarlett zdawała się być z nich doszczętnie wyzuta. Nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, dalej zajmowała się swoimi składnikami, zawzięcie je ze sobą mieszając. Zdawała się być zupełnie odległa, nawet nie przytłoczona, a po prostu nieobecna. W jej ruchach nie było rozżalenia, pretensji, złości, niczego. Była najzupełniej opanowana, a jej gesty płynne. Liv miała rację, była, ale jakby jej nie było, jak towarzyszu mu jedynie jej ciało, a duch ulotnił się gdzieś. Ona nie była sobą, była marionetką, zaprogramowaną lalką, która nie myślała, nie czuła, nie rozumiała, a jedynie wykonywała lakoniczne ruchy. Podszedł bliżej. Stanął tak blisko, że prawie tykali się ciałami. Usiłował oddychać spokojnie, ale nie miał pojęcia, najmniejszego pojęcia co mógł jej powiedzieć. Cisza panująca w domu wwiercała się w jego myśli, rozrywała jego umysł na kawałeczki. Bał się, autentycznie bał się tego, co stało się z tą dziewczyną, którą znał. Bał się tego, co zrobiło z nią cierpienie.
- Scarlett, spójrz na mnie. – Nic, nie potrafiła zatrzymać rąk. Nie potrafiła przenieść na niego spojrzenia. Każdy ruch wykonywała machinalnie, poza swoją wolą. Wszystko zdawało się być poza nią, a ona nie kontrolowała upływającego czasu, ani mijających zdarzeń. Pojawienie się Toma, nie wywołało w niej żadnych emocji, choć była pewna, że nie zjawił się u nich przepadkiem, ale to było zupełnie nieważne. Wszystko było nieważnie, nie liczyło się. Było jej obojętne. Miała wrażenie, że nie panowała sama nad sobą. Jakby jakaś niezależna od niej siła kierowała nią. Czuła się bezwolna, ale to też nie miało znaczenia. Swoją drogą, dziwne, że każdy chciał, by na niego patrzyła, gdyby to miało coś zmienić. – Scarlett. – Niepewnie położył dłoń na jej ramieniu, ale tak jak przypuszczał, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Oddech Toma stał się ciężki. Miał wrażenie, że coś przygniatało mu klatkę piersiową, utrudniając łapanie tchu. Czuł się taki bezsilny! To jej zobojętnienie było takie przerażające. On, dorosły facet bał się czegoś… takiego? Nie wiedział, czy można było to tak określić, bo nie miał pojęcia, jak nazwać ten stan. Bał się. Bał się. Bał się o nią. Ten stan nie mógł tak dłużej trwać. Przecież Scarlett słaniała się na nogach. Była wyczerpana. Nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Z tego co mówiła Liv, dusiła w sobie wszystko, a to nie mogło jej daleko zaprowadzić. Przecież takie tłamszenie emocji… nie, musiał coś zrobić. Nie zamierzał pozwolić jej się bardziej oddalić. – Scarlett. Gdzie jesteś? Gdzie jesteś, Maleńka? – Wyszeptał, mocniej zaciskając dłoń na jej ramieniu. Nieznośna chrypka znów dawała mu się we znaki, utrudniając mówienie. Brunetka jeszcze kilka chwil uparcie mieszała ciasto, tak szybko i tak mocno, że aż drewniana łyżka wypadła z niej zmęczonej dłoni, zachlapując stół. Zamarła, wszystkie jej mięśnie napięły się nader mocno. Po kilku sekundach, które wlokły się w nieskończoność, niespodziewanie, energicznie odstawiła miskę, a ta kolebała się przez moment, mało co nie przewracając się. Trzymała przybrudzone mąką i zaczerwienione dłonie na blacie stołu. Uparcie wpatrując się w miskę. Naraz gwałtownie doszedł do niej zapach wanilii i pieczonego ciasta, nie czuła ich wcześniej. Tak, jakby ktoś zdjął jej z oczy klapki. Zrobiło się jej niedobrze. Dostrzegła te wszystkie rzeczy, które przygotowała. Poczuła, jak bardzo bolały ją ręce, a ciało zmęczone do granic możliwości, ledwo utrzymywało się na nogach. Wszystkie te bodźce zewnętrzne dotarły do niej z niebotycznym opóźnieniem, wcześniej tłumione czymś, czego zidentyfikować nie umiała. Zawładnęły jej ciałem z ogromną siłą, jak dzikie zwierzęta wypuszczone z klatek. Rozrywały ją od wewnątrz. Jej fizyczność zbudziła się z snu, ale dusza tkwiła w półśnie, konając w katuszach. Bezsilnie zwiesiła głowę. Była naprawdę zmęczona. Wcześniej zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy. Choć było jej ciężko tak stać, nie miała sił, żeby się poruszyć. Było jej tak niewyobrażalnie źle, nie tylko psychicznie, ale fizycznie. Odczuwała istnienie każdej najmniejszej tkanki. Bolało ją wszystko od czubka głowy, aż do stóp. Tom stał obok niej. Miała wrażenie, jakby to jego obecność otrząsnęła jej organizm z tego letargu. Poczuła się przez to dwa razy gorzej, ale jednocześnie, dzięki temu, że stał obok, było jej zarazem lżej. Wzięła głęboki oddech. Zdała sobie sprawę, jak trudno było jej oddychać. Przymknęła powieki i podniosła głowię, która stała się strasznie ciężka. Powoli i troszkę niepewnie odwróciła ją. Podniosła powieki i spojrzała na Toma. Wpatrywał się w nią uparcie i miał tak nieziemsko smutne oczy. Na ich widok, coś ścisnęło ją za gardło. Miała wrażanie, że łzy napływały jej do oczu, jednak ani jedna nie pojawiła się pod jej powiekami. Wpatrywała się w niego kilka chwil, chłonęła jego spojrzenie, tonęła w nim, z każdą chwilą stając się coraz słabszą. – Nie pozwolę ci zniknąć, Maleńka. Gdziekolwiek jesteś, obronię cię przed tym, co w tobie siedzi. – Jego miękki szept płynnie rozchodził się po jej organizmie, sprawiając, że robiła się jakaś taka wiotka. Jakby wszystkie mięśnie, wcześniej stawiające opór, rozluźniały się pod wpływem jego głosu. Nie była w stanie na nowo spiąć się, zamknąć w swojej ciszy w swoim małym świecie wielkiego bólu, bo każde jego kolejne jego słowo, topiło mur, którym odgrodziła się od świata, od świadomości, nawet od samej siebie, swoich potrzeb, sił i możliwości. Nie odrywając wzroku od Scarlett, puścił jej ramię i powolutku przeniósł dłoń na umorusany mąką policzek. Delikatnie starł z niego biały proszek. Przymknęła powieki pod wpływem jego dotyku. Tom miał takie miłe dłonie. Potem czuła je na swoim nosku i drugim policzku, a gdy jej buzia była już czysta znów gładził ją po tym pierwszym. Najdelikatniej jak potrafił, wodził po nim kciukiem i słysząc, jak z jej piersi wydobywa się ciche westchnienie, odważył się nawet delikatnie uśmiechnąć. Zbolała buzia Scarlett na moment się rozjaśniła. Oddychała spokojniej. Dotarła do niego cała złożoność prostoty Brunetki. Ona pragnęła i łaknęła czułości, niczym nie podsyconej i czystej, w pełni bezinteresownej. Pragnęła być zauważona, jako Scarlett pełna uczuć i sprzeczności, a nie lalka piękna i zupełnie pusta w środku. Dotarło do niego, dlaczego tak alergicznie reagowała na zaczepki i podryw pojedynczych jednostek, dlaczego tak gardziła rządzą ciał. Też znalazł sobie odpowiednią chwilę na takie przemyślenia! Prychnął w myślach. Scarlett mimowolnie przytuliła swój mekki policzek do dłoni Toma. Miała wrażenie, że odpływała. Ciało przestało całkowicie respektować jej wolę. Usiłowała skupić myśli na tym, by utrzymać się w pionie i zapamiętać przyjemny dotyk dłoni Toma, ale i to rozmywało się gdzieś we mgle. Było jej tak dobrze z tym jego dotykiem, działał na nią tak bardzo kojąco. Widząc, że było jej lżej, mógł tak i stać całą noc. Napięcie, które towarzyszyło mu z chwilą, gdy wchodził do kuchni, odrobinę ustąpiło, ale strach pozostał. Ledwo zdążył zarejestrować moment, gdy nogi się pod nią ugięły i wysmyknęła się jego dotykowi. Instynktownie złapał jej kruche ciało, chroniąc przed upadkiem, mocno przycisnął do siebie. Serce zabiło mu przynajmniej dwa razy mocniej, podchodząc do samego gardła. Zdezorientowany, spojrzał na jej nieprzytomną buzię. Leniwie otworzyła oczy, powoli, jakby to sprawiło jej trudność. Chociaż nawet, gdy to zrobiła z jej spojrzenia nie dało się wyczytać nic. Było tak samo puste, jak z chwilą, gdy tam przyszedł, tylko znacznie bardziej zmęczone. Liv mówiła, że Brunetka nie jadła, może i nie piła, a o spaniu w ogóle nie było mowy. Była skrajnie wyczerpana. Oddychała ciężko i płytko. Jedną ręką ujął ją pod plecami, na wysokości łopatek. Ostrożnie pozwolił jej ułożyć głowę na swoim ramieniu, a drugą chwycił ją pod kolanami. Nawet nie zaprotestowała. Zastanawiał się, czy cokolwiek docierało do niej. Szerzej otworzył drzwi nogą i wyszedł z kuchni. Zostawiając tam jej cierpienie zapieczone w cukrze i mące, pachnące wanilią. Nie zastanawiała się, gdzie mógł ją nieść. Spoczywając w silnym uścisku Toma, wszystko było jej obojętne. Na chwilę znów poczuła się bezpiecznie.

Dostawszy się jakimś cudem do pokoju Scarlett, prawie po omacku, skierował się w stronę łóżka, łudząc się, że nie zachciało jej się niczego zostawiać na podłodze. W pomieszczeniu panowały egipskie ciemności, nie docierała tam nawet poświata księżyca, bo okno było szczelnie zasłonięte. Wyczuwając przy sobie miękki materac, uklęknął na nim jedną nogą i ostrożnie ułożył Scarlett. Włączył lampkę nocną i szczelnie okrył ją pierzyną. Usiadł na brzegu łóżka i poprawił rąbek przy jej buzi. Patrzyła przed siebie, leżąc nieruchomo, tak jak ją pozostawił. Jej niewinna buzia miała taki lodowaty wyraz. Westchnął i odgarnął do tyłu jej włosy. Pogładził ją po głowie i wpatrywał się w nią, licząc, że choćby spojrzy na niego. – Kiedy do mnie wrócisz, Maleńka? Nie wierzę, że samej jest tam ci dobrze. Podziel się, że mną swoim smutkiem. Będzie ci lżej. Gdybym mógł, wziąłbym wszystko, ale nie da rady. Powiedz coś do mnie, Scarlett. Zawsze tak dużo mówisz, a teraz nawet nie nakrzyczałaś na mnie, jak dotknąłem cię zupełnie samowolnie. Wiesz, chyba chciałbym, żebyś na mnie nakrzyczała, a jeszcze bardziej to chciałbym, żebyś powiedziała o wszystkim, co cię boli. Wszyscy chcemy posłuchać o tym. Wszyscy chcemy, żebyś poczuła się lepiej. Powiedz coś do mnie, Maleńka. – Delikatnie, systematycznie głaskał ją po głowie, starając się, by chrypka nie wróciła. Było mu bardzo ciężko znosić jej ciszę. Było mu bardzo ciężko wiedzieć, że dzierżyła ją sama, a on w żaden sposób nie był w stanie pomóc jej ją dźwigać. Czuł się bezradny wobec siebie, wobec niej, wobec tego całego złego świata. – Wiem, że nic nie jadłaś, ani nie piłaś. Pójdę po coś specjalnie dla ciebie i ani mi się waż stąd ruszać. – Silił się na weselszy ton, ale nie wyszło mu to, tak jak sobie zaplanował. Wstał i powoli wyszedł z pokoju. Nie miała pojęcia ile czasu minęło. Nie wiedziała czy nie było Toma krótko, czy długo. Nie rejestrowała mijającego czasu. Zdawała sobie sprawę tylko z tego niemiłosiernego pieczenia w środku i zmęczenia, które zawładnęło nią całą.

Nim wszedł z powrotem do pokoju Scarlett, zatrzymał się tuż przed nim i wziął głęboki oddech. To wszystko było stanowczo za trudne. Łokciem nacisnął klamkę i wszedł do środka. Scarlett nie zmieniła pozycji, ani odrobinę. Odstawił kubek i talerz na stolik. Odkrył pierzynę i ująwszy ją pod paszkami, podniósł Brunetkę do pozycji półsiedzącej. W głębi ducha liczył, że zacznie się opędzać od niego, zabraniać mu się dotykać, cokolwiek, a ona nawet nie spojrzała na Toma, gdy podnosił ją, poprawiał poduszkę i znów okrywał kołdrą. Usiadł wygodniej i nieco bliżej Scarlett. Wziął z szafki kubek i nabrawszy na łyżeczkę trochę herbaty, podmuchał ją lekko. – Pewnie chce ci się pić, co? – Nie zareagowała. Scarlett nie chciała sprawiać Tomowi przykrości, ona po prostu nie była w stanie, zrobić czegokolwiek. Chciała zasnąć, czuła, jak powieki jej ciążą i jak bardzo chciały opaść. Z trudem skupiła uwagę na łyżeczce. Gdyby miała siłę, uśmiechnęłaby się. Tom wyglądał słodko z tym kubkiem, studząc dla niej herbatę. Jej zapach wydawał się Scarlett nader intensywny. Tak dawno nic nie piła. – Scarlett, mam nadzieję, że nie zrobisz mi żadnego numeru i nie zabunkrujesz się przed jedzeniem i piciem. Ja zamierzam cię nakarmić i napoić, czy ci się to podoba czy nie. Mnie kiedyś groziło zostanie sopelkiem, a tobie teraz grozi zostanie orzeszkiem, jak tak dalej pójdzie. Byłby z nas niezły duet, orzeszek i sopelek. Ale, że ty uniemożliwiłaś mi przemianę w sopelka, teraz ja przeszkodzę ci w zasuszeniu się w orzeszka. Teraz ładnie otwórz buzię. – Bez większych oporów uchyliła wargi i pozwoliła Tomowi napoić się herbatą. Była słodka, z sokiem malinowym. Taką lubiła. Tom cierpliwie podawał jej łyżeczkę za łyżeczką, studząc ją najpierw, by się nie poparzyła. Scarlett z minuty na minutę zdawała się rozluźniać. Nie leżała już tak sztywno, splotła ręce pod klatką piersiową i spoglądała na Toma. Jej spojrzenie już nie raniło chłodem, zalało je zmęczenie. W pewnej chwili odstawił do połowy opróżniony kubek i chwycił talerz. Spojrzał najpierw na kanapki, a potem na Scarlett. – Damy radę, Maleńka. – Na talerzu spoczywały dwie kanapki z serem. Na obu pieczołowicie wykonał keczupowy wzorek. Nie wydawało mu się, aby to było w stanie coś zmienić, ale wolał dbać o szczegóły. Na jeden narysował keczupową buzię chłopca z nastroszonymi kilkoma włosami, które w pierwotnym planie miały wyglądać jak dredy i podpisał ją Tom, a na drugiej dziewczęcą z bujnymi kucykami i podpisał ją literką ‘S’. Uznał, że całe imię Brunetki nie zmieściłoby się. Przez moment przypatrywał się obu, nie mogąc zdecydować się, którą wybrać. – Którą zjemy najpierw? Nie powiesz mi. To wybiorę sam. Zjemy mnie. Będziesz miała możliwość, pogryźć mnie bardzo dokładnie za wszystko, czym ci podpadłem. – Podsunął kanapkę pod usta Scarlett, zachęcająco kiwając głową. Przez moment wahała się. Nawet nie zastanawiała się nad tym, co robiła. Pod wpływem spojrzenia Toma, mimowolnie uchyliła usta i ugryzła kęs. Przeżuwanie przychodziło jej z trudem. Bolała ją nawet szczęka. Tom pogładził ją po policzku. – Grzeczna Dziewczynka. – Potem podał jej kolejny kęs i następny i następny, aż cała buzia keczupowej dziewczynki została zjedzona. Gdy kanapka znów znalazła się przy jej ustach, nieznacznie pokręciła głową. Choć nie zjadła prawie nic, czuła się pełna jak nigdy. Tom odstawił talerzyk i znów napełnił łyżeczkę herbatą i podał Scarlett. Opiekowanie się nią sprawiało mu taką nieuzasadnioną przyjemność. Karmienie jej, pojenie, okrywanie, nigdy nie miał styczności z taką formą zainteresowania, ale… to było lepsze niż ostry seks z napaloną blondyną! Potrząsnął głową, jak zwykle miał myśli nieadekwatne do sytuacji! Scarlett cały czas spoglądała na niego, a jej spojrzenie było coraz bardziej mętne. – No, to teraz lulu. Była kolacyjka, teraz czas spać. – Jakby na spełnienie jego polecenia, oparła głowę na poduszce i przymknęła powieki. – Jeszcze chwilunia, pomogę ci. – Pomógł, a w zasadzie zsunął Brunetkę niżej, poprawił poduszkę i ułożył ją na boczku. Nie podobało mu się, że nie protestowała, bo to oznaczało, że było z nią naprawdę źle. Postanowił zrobić wszystko, by w końcu się ocknęła z tego koszmaru. Najdelikatniej, jak umiał przesunął Scarlett na lewą stronę łóżka i jeszcze szczelniej opatulił ją kołdrą. Będąc pewnym, że poduszka była odpowiednio strzepnięta, że było jej ciepło i wygodnie, że z każdej strony okrywała ją kołdra, odetchnął cicho. Klęczał na jej materacu i przyglądał się Scarlett. Powieki miała uchylone, oczy tak samo zmęczono i nieruchome, jak kilka chwil wcześniej. Mógłby zawiązać z niej supełek, a ona nie zwróciłaby na to uwagi. Ostrożnie pochylił się odrobinę i zgasił lampkę. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby nie uszkodzić jej przy tym. No, ale taka gruba pierzyna musiała być wystarczającą amortyzacją. W pokoju zapanowała ciemność. Wyjął z kieszeni telefon i spojrzał na godzinę; trzecia za siedem. Westchnął ciężko. To była ciężka noc. Zmęczenie zaczynało dawać mu się we znaki. Odrobinę niepewnie usiadł na materacu i jeszcze raz obrzucił ją spojrzeniem. Wiedział, że Scarlett nie spała i zastanawiał się, czy była w stanie w ogóle zasnąć. Nie myśląc wiele, położył się na boku obok Brunetki. Nawet nie drgnęła. Zdjął czapkę i frotę spinającą dredy. Niedbale rzucił je na podłogę. Podłożył jedną rękę sobie pod głowę, a drugą objął jej przykryte ciało, subtelnie, acz stanowczo. By czuła, że cały czas był obok. Oblizał spierzchnięte wargi. Bała się. Czuł to. Jej lęk był bardziej namacalny, niźli ciemność dookoła. A on nie mógł ukoić jej strachu w żaden znany sobie sposób. Był tak silny, że paraliżował ją. Całkowicie mu się poddała. Była  zupełnie bezbronna wobec jego siły.

Scarlett.
Ta silna. Ta odważna. Ta niezłomna.
Ta pewna siebie. Ta znająca swą wartość i swą władzę.
Ta biorąca się z życiem pod boki.
Ta niezważająca na nikogo i na nic.
Ta nieustraszona.
Ta dziarska. Ta bojowa. Ta buntownicza.
Drżała.
Silna swą lęku mocą.
Bała się.


Scarlett
Ta delikatna. Ta krucha. Ta subtelna.
Ta słodka. Ta śliczna. Ta zmysłowa.
Ta niewinna. Ta dziecinna.
Ta Księżniczka.
Drżała.
Zagubiona w swej lęku mocy.
Bała się.


- Będę przy tobie, gdy twój świat będzie podnosił się z upadku.


Wyszeptał i wiedział, że słyszała, a potem gładził ją czule po ramieniu, póki nie przekonał się, że zasnęła spokojnie.
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo