31 sierpnia 2012

76. Un-break my heart.

Kaśkowi,
za kolejny 31. sierpnia,
za pięć lat cudownej przyjaźni,
za Twój spokój i cierpliwość dla mnie i moich niekończących się wywodów na wiadomy temat,
za każdą minutę Twojej obecności,
za miniony i przyszły rok,
za to, że choćby inni zniknęli, Ty zawsze będziesz.

Za wszystko, przyjaciółko.
*


25. miesiąc od rozstania; 10. listopada 2013r.

W tle grało Un-break my heart Toni Braxton, a Scarlett cichutko nuciła razem z nią. Składała przy tym kolejne ubrania w równiutką kosteczkę i pakowała je do pudła. Zrobiła bardzo odważny krok i dokonała gruntownego przeglądu swoich rzeczy. Wszystkich. Magazynowała je, odkąd wyprowadziła się od mamy. Spora część była na nią za wąska, a inne za duże. Podpisała odpowiednio kartony i zajęła się sortowaniem. Doktor Bähr poleciła jej uporządkować nawet drobiazgi, by przestała stać jedną nogą w starym i jedną w nowym życiu. Nie sądziła, by to mogło wiele zmienić, ale okazało się, że po raz kolejny się myliła. Kiedy pozbyła się niepotrzebnych rzeczy, kiedy uporządkowała pozostałe, poczuła się lekka. W jej garderobie zwolniło się sporo miejsca, zupełnie jak w życiu.
Gdy sięgała do szafy po kolejną rzecz, do rąk wpadła jej sukienka. Ta sukienka.

Słysząc dzwonek do drzwi, prędko zdjęła fartuszek i wygładziła sukienkę. Wyprostowała się i ruszając ku drzwiom, odrzuciła do tyłu włosy, które wdzięcznie zakołysały się przy jej plecach. Nim otworzyła, wzięła głęboki oddech. Denerwowała się, jakby miała zobaczyć się z nim po raz pierwszy. Otworzywszy, uśmiechnęła się spostrzegając, że taksował ją spojrzeniem. Oniemiały powiódł wzrokiem, począwszy od małych stóp odzianych w sandałki na wysokiej koturnie, poprzez zgrabne nogi ozłocone delikatną opalenizną ii wreszcie krótką sukienkę, która wprawiła go w jeszcze większe osłupienie. Była zwiewna, rozszerzana ku dołowi i odkrywała ramiona, a pod linią piersi przewiązana była tasiemką. Co najważniejsze, nie była czarna, a ciemno turkusowa. Jego tęczówki zakończyły swą wędrówkę na kraśniejącej radością buzi Scarlett. Lazurowe oczy śmiały się do niego. Widząc reakcję Toma, starała się jak najbardziej ukryć swoją. Nie mogła powiedzieć mu przecież, że chciała, by zaniemówił z wrażenia. Najważniejsze, że się udało. Posyłając mu niewinny uśmiech, otworzyła szerzej drzwi skłaniając go, by wreszcie wszedł do środka. […]

- Koooooooooooochaaaaaaam cię! - wykrzyknął biorąc ją w ramiona i śmiejąc się głośno kręcił się wokół własnej osi. Jej perlisty śmiech wtórował mu, a drobne dłonie mocno zacisnęły się na jego karku. Turkusowa sukienka falowała w powietrzu. Kiedy wreszcie zatrzymał się, łapiąc oddech, nieco chwiejnie postawił Scarlett na podłodze. Świat wirował, a ona razem z nim. Uczyniła kilka nieporadnych kroków i opadła na miękką pościel. - Wariat - sapnęła, wybuchając kolejną salwą śmiechu, gdy Tom znalazłszy się tuż obok niej, przygniótł ją swoim ciałem prawie całkowicie. 
- Coś mówiłaś? - spytał z szatańskim uśmiechem na twarzy, przypierając brunetkę do materaca. Ich twarze dzieliły zaledwie centymetry, przyspieszone oddechy mieszały się ze sobą, a w oczach igrały ognie.
- Ni mniej ni więcej, jak to, że cię kocham - szepnęła z niewinnym uśmiechem.1

Uśmiechnęła się smutno na to wspomnienie. Obiecała mu wtedy, że będzie jej pierwszym, ostatnim i jedynym, a teraz zdała sobie sprawę z tego jakie to było naiwne. Oni byli naiwni. Pięknie mówili o miłości, wciąż ją sobie wyznawali, a kiedy przyszło na to, by potwierdzić prawdziwość tych wszystkich głębokich słów, nie zrobili nawet połowy tego, co powinni, by przetrwać. Czasem myślała, że to było obłudne, ale kiedy przypominała sobie, co wtedy czuła, uświadamiała sobie, że to był ich sposób na uzewnętrznienie tych wszystkich nowych uczuć. Była po raz pierwszy tak naprawdę zakochana i to wydawało jej się właściwe. Później na własnej skórze przekonała się, że słowa są niczym, gdy nie poprze się ich czynami, choć przecież od zawsze doskonale o tym wiedziała. 
Zrzuciła T-shirt i getry, po czym wciągnęła na siebie tą sukienkę. Suwak zapięła jedynie do linii biustu, ale poza tym znów się w niej mieściła. Odrzuciła warkocz do tyłu i okręciła się wokół własnej osi. Wydawałoby się, że niemal nic nie zmieniło się od tamtego wieczoru. Spojrzała w swoje odbicie i ujrzała dziewczynę, która nie mogła do końca zdecydować, gdzie żyła. Jej niepewność zdradzały jej oczy. To spojrzenie, z którego dało się czytać jak z otwartej książki. Nie była do końca pewna, czy żyła już w teraźniejszości, czy może wciąż we wspomnieniach. Ten niedopięty suwak w sukience skojarzył jej się ze zmianą, której jeszcze nie była w stanie w zupełności dokonać.  Kojarzył jej się z przeszłością, która wciąż wkradała się w jej życie w momentach, kiedy zupełnie nie była na to gotowa. Zadziwiające, jakie skojarzenia może wzbudzać jeden niedopięty zamek błyskawiczny. Zdjęła prędko sukienkę i złożywszy ją w kostkę, ułożyła ją w kartonie. Tam gdzie jej miejsce. Spojrzała jeszcze raz na siebie, na swój warkocz, który spływał po jej ramieniu aż do bioder i poczuła, że musi coś z nim zrobić. Tom uwielbiał jej długie loki. Powtarzał, że żadna dziewczyna, jaką znał, nie miała tak cudownych włosów. I chyba naprawdę je lubił, bo wciąż je dotykał, wąchał i wtulał się w nie. Dlatego z nimi też musiała zrobić porządek. Czas najwyższy. Czasami bolała ją głowa od dźwigania ich, gdy spinała je w koki czy upinając jakkolwiek inaczej. Pobiegła po nożyczki i stając przed lustrem po środku garderoby, ucięła przynajmniej dwadzieścia centymetrów. Kawałek warkocza upadł na podłogę, a jej włosy zaczęły się rozplątywać. Kiedy przeczesała je palcami i potrząsnęła głową, by rozsypały się na dobre, już nie zakrywały jej pośladków. To była niewielka zmiana, ale bardzo poprawiła jej samopoczucie. Dzięki temu, że jej włosy wciąż mocno się kręciły, nie było widać nierówności. Podniosła obciętą kitkę i włożywszy ją w foliówki, rzuciła ją do kartonu z resztą rzeczy. To było to, czego potrzebowała. Popatrzyła znów w swoje odbicie i uśmiechnęła się. Postanowiła wybrać się do fryzjera i to nie tylko na wyrównanie końcówek. Przymierzyła kilka kolejnych rzeczy, zdziwiła się znajdując dwie ciążowe sukienki. Wszystko segregowała tak, aby później móc się połapać, co było za małe, a co za duże. Uznała, że te drugie przydadzą jej się jeszcze. Niewiele myślała o wspomnieniach, które wiązały się z niektórymi ubraniami. Nawet nie przychodziło jej to do głowy. Okres katowania się wspomnieniami, miała już za sobą. Może troszkę przykro zrobiło jej się, kiedy znalazła wśród swoich rzeczy skarpetki Tima. Ich rozstanie nastąpiło szybciej, niż kiedykolwiek mogłaby przypuszczać. Rozstali się jak ludzie, którzy się lubili i miło spędzili razem czas, bez dram i łez. W sumie, ona płakała, ale z zupełnie innych względów. To stało się kilka dni po rozmowie z Tomem, o ile tą wymianę żali można było nazwać rozmową. Sytuacja była klasyczna, prawie jak z filmu. Ona się nie odzywała, on się martwił. Przyszedł, zastał ją zalaną łzami wśród zdjęć i z filmem nagranym przez Liv, gdy Liam miał niespełna dwa miesiące. Z głośników umieszczonych niemal w całym salonie dobiegał jego śmiech i czułe słowa wypowiadane przez nią i Toma. Ta fonia była chyba gorsza niż wizja, niż ich szczęśliwe twarze. Te przepełnione miłością głosy rozszarpywały jej serce po raz kolejny i następny. Była w totalnej rozsypce. Tim patrzył na nią długą chwilę, po czym powiedział, że nie musi nic mówić, że domyślał się od jakiegoś czasu, że zabierze swoje rzeczy i wyjdzie. Pocałował ją w czoło, a on uciekła do łazienki. Nigdy więcej go nie widziała. Kilka miesięcy temu nagrała mu wiadomość na sekretarce. Oczywiście na służbowym numerze i po godzinach pracy, bo nie miała tyle odwagi, by z nim porozmawiać. Przeprosiła go i podziękowała mu za wszystko, co jej ofiarował. I tak oto etap opatrzony imieniem Tim został na stałe zamknięty.
W jednym z pudełek znalazła grubą kopertę. Nie pamiętała, by wkładała ją doniego, bo to było właśnie TO pudełko, w którym znajdowały się wszystkie jej skarby. Czytając napis: Moja Maleńka w Roxy, od razu domyśliła się, kto to zrobił. Była tam też płyta z nagranym występem. Przejrzała kilka zdjęć. Wywracała oczami, widząc swoje niezbyt fortunne miny na niektórych fotografiach. Kontrolowanie mimiki podczas występów nie było jej mocną stroną.

Właśnie jej twarz. Kiedy śpiewała, mówiła wszystko. Upadła na kolana, kuląc się niemal zupełnie. Na jej rumianej twarzy malowała się autentyczna rozpacz. Zacisnęła dłoń w piąstkę, przyciskając ją do skroni i powoli przesuwała w dół, by zatrzymać ją na sercu. 2

Przypominając sobie o e-mailu od producentów, znów zamknęła kopertę i położyła ją we właściwym miejscu, wraz z innymi zdjęciami. Wciągnąwszy na siebie jeden ze swetrów, poszła do sypialni i usadowiwszy się na łóżku, zalogowała się na pocztę. Miała zjawić się na MTV Europe Music Awards, przespacerować się po czerwonym dywanie w jakiejś wystrzałowej sukience i otworzyć imprezę. E-maila dostała trzy tygodnie wcześniej. Od tego czasu też milion ponagleń i telefonów, których też nie odebrała, bo nie przyszło jej do głowy, że ten zastrzeżony numer mógł pochodzić od kogoś z wytwórni. Odkąd przestała mieć menagera, trochę się zaniedbała. W ciągu tego roku tylko raz była w The Today Show, raz u Ellen DeGeneres i udzieliła kilku wywiadów. Jakby nie było, miała mały zastój medialny, ale nie przejmowała się tym, bo materiał na płytę był niemal gotowy. Pilnowała Twittera i odpowiadała na maile fanów, więc nie uważała, aby to był zmarnowany czas. Może gala EMA to był odpowiedni moment, żeby wrócić na scenę?
Nie myślała o tym do tej pory, ale to chyba był właściwy moment. Zeszła do kuchni i podgrzała w mikrofali zapiekankę, o której zupełnie zapomniała, że miała ją zjeść. Dłubiąc w jedzeniu rozmyślała o smaku sosu czosnkowego i o tym, że powinna umyć okno w kuchni. A kończąc posiłek, przyłapała się na tym, że zjadła go w spokoju bez ścisku żołądka i odruchu wymiotnego. Zdała sobie też sprawę z tego, że to nie był pierwszy taki posiłek. Jedzenie od jakiegoś czasu znów stawało się dla niej przyjemnością, a nie tylko przymusem, by utrzymać się przy życiu. Zmyła talerz i wróciła do garderoby. Pozamykała zapełnione pudła i rozejrzała się za rzeczami, które powinna jeszcze wynieść. Przemykając spojrzeniem po kolejnych półkach, na ułamek sekundy zatrzymała się na swoim lustrzanym odbiciu. Powiodła wzrokiem dalej, ale coś w środku kazało jej znów na siebie spojrzeć. Wzięła głęboki oddech i już wiedziała. Odszukawszy telefon, zarezerwowała sobie najbliższy lot do Los Angeles.
*

Sacramento, Kalifornia

Do małego mieszkania przy Carrie Street wkradały się delikatne promienie słońca. India Woods, bo właśnie nią teraz była Rainie, stała przy oknie wpatrując się w miejski krajobraz. Miały ładny widok z okna –  na stadion, boisko czy czymkolwiek to było. Często biegały tam razem z Candy, a właściwie to Candice. Kiedy jej córka usłyszała swoje nowe imię, odetchnęła z ulgą. Brzmiało niemal jak jej własne, co stanowiło małą osłodę przy kolejnej przeprowadzce. W Sacramento mieszkają od połowy sierpnia. Dzięki temu Candy nie musiała przenosić się po początku roku szkolnego. Już jakiś czas temu obie przestały mieć nadzieję, że kolejna przeprowadzka będzie ostatnią. Póki jej była teściowa żyła, nie było szans na to, by miały spokój. Powinna zrozumieć to już dawno i zakończyć tą nieskończoną ucieczkę. Westchnęła i sięgnęła po swoją wystudzoną już kawę. W tym momencie do kuchni weszła zaspana Candy. Czasem ciężko jej było uwierzyć w to, że jej mała dziewczyna miała już dwanaście lat, że z dziecka przeobrażała się w nastolatkę. Dla niej wciąż była maleństwem. Czasem ją to przerażało. Bo ona jako dwunastolatka żyła jeszcze w niewiedzy, w dziecinnym świecie, w którym zło zawsze przegrywało. A Candy doświadczała go od dnia narodzin. Ona nigdy nie trwała w dziecięcej nieświadomości. Jej dzieciństwo kończyło się zbyt szybko. Interesowała się już chłopcami, lalki dawno odstawiła w kąt. Słuchała dorosłej muzyki i już rzadko kiedy oglądała bajki. Być może, gdyby żyły w Niemczech, to stałoby się później. Ameryka dała Candy namiastkę swobody, normalności, ale odebrała jej też ostatki dziecięctwa jakie jej się należały. Rainie nie uważała, aby z jej córką działo się coś złego. Candy była bardzo roztropna i dojrzała ponad swój wiek. Po prostu martwiło ją to, że musiała dojrzeć tak szybko.
- Zjesz coś, Cukiereczku? – przynajmniej to pozostało niezmienne. Candy wciąż była jej Cukiereczkiem. Uśmiechnęła się, gdy córka przytuliła się do jej pleców.
- Bill mi się śnił, mamuś.
- Ostatnio często ci się śni – odparła siląc się na zwyczajny ton.
- Jestem przekonana, że ściąga nas myślami – Rainie zaśmiała się, choć nie było w tym wesołości.
- Raczej ty ściągnęłaś jego.
- Może trochę – ucałowała mamę w policzek i porwała jej kubek z kawą. Skrzywiła się, kiedy okazała się zimna. – Fuuuj! – odstawiła go szybko.
- To za karę. Jesteś za młoda na kawę – powiedziała z udawaną powagą.
- Wcale nie chcę kawy. Sprawdzałam, kiedy wstałaś. Znowu nie mogłaś spać i zerwałaś się o świcie, bo jakby było inaczej, kawę miałabyś jeszcze ciepłą. Znam cię, mamo. Lepiej mi powiedz, czym się martwisz – Candy włączyła czajnik elektryczny i usiadła przy stoliku, naprzeciw Rainie.
- Niczym nowym, nie masz się czym przejmować – uśmiechnęła się do córki i podeszła do lodówki. – Zjemy razem, co?
- Okej. Pójdę się ubrać – Candy wyszła z kuchni, ale zaraz zrobiła w tył zwrot i z powrotem stała obok mamy. – Wiesz, co? Obie byłybyśmy szczęśliwsze, jakbyśmy spakowały walizki i wróciły do Berlina. Tak czy siak wciąż uciekamy, a tam są ludzie, których kochamy i którzy kochają nas. Byłoby łatwiej – zostawiła mamę samą z tymi słowami i zniknęła w swoim pokoju. To był jeden z tych momentów, kiedy Candy zachowywała się jak dojrzała kobieta, a nie dwunastolatka. Czasem Rainie wolałaby, żeby jej córka nie potrafiła tak bezbłędnie odczytywać jej nastrojów. Lata czytania z twarzy i bezgłośnych rozmów zrobiły swoje. A ona czuła się przyparta do ściany, bo jej córka miała rację. Hans siedział zakładzie, jego ojciec nie żył, a one wciąż uciekały. Miały odzyskać spokój, a tylko czekały na wiadomość, że muszą prędko pakować swoje rzeczy i przenosić się do innego miasta. Co to za życie? Po tym wszystkim, co usłyszała od Candy. Po tym, o czym sama myślała, zaczęła tęsknić do czegoś, do czego przecież nie miała prawa. Zaczęła chcieć tego, czego przecież zrobić nie mogła. A jednak bardzo tego zapragnęła. Zapragnęła powrotu.
*


Los Angeles, 11. listopada 2013r.
Rano

Po impulsywnej decyzji o podróży do LA, podczas losu miała sporo czasu na przemyślenie strategii. Choć większość czasu spała, to co postanowiła, wydawało jej się najlepszym wyjściem i ani przez chwilę nie przyszło jej na myśl, że być może ta spontaniczność okaże się niewłaściwa. Wręcz przeciwnie. Była pełna energii i zadowolona, co stanowiło miłą odmianę od znużenia, które towarzyszyło jej do tej pory. Stając przed przeszklonymi dwuskrzydłowymi drzwiami zatrzymała się na sekundkę, by obrzucić się ostatnim krytycznym spojrzeniem. Botki od Louboutin’a jak zwykle na niepoprawnie wysokim słupku, wąskie spodnie podkreślające jej wszystkie kształty, nabijana nitami ramoneska, ciemne okulary i jak zwykle rozpuszczone włosy, którymi teraz zabawiał się wiatr. No i mocny makijaż. To wszystko udało jej się zrobić tuż po przylocie. Znów była Scarlett. Chciałoby się powiedzieć: dawną Scarlett, lecz to nie byłaby prawda. Po tych wszystkich wzlotach i upadkach stała w miejscu, w którym z czystym sumienie mogła powiedzieć, że wróciła do siebie. Po tym jak życie wielokrotnie powaliło ją na kolana. Po tym, jak podźwignęła się po śmierci ojca, stracie dzieci, złamanym sercu. Po tym wszystkim, co pchnęło ją w przepaść, teraz pewnie stała na nogach. Wreszcie pewnie stała na nogach i nie bała się nosić wysoko podniesionej głowy. Momentami łapała się na tym, że wydawało jej się, że to niemożliwe, że nauczyła się żyć bez Toma, że bez niego też wszystko mogło być dobrze. Pchnęła podwójne drzwi, przekraczając próg budynku. Zsunęła z nosa okulary i założyła je na czubek głowy. Szła pewnie i prosto do celu. Skinęła recepcjonistce i uśmiechnęła się do ochroniarza, racząc go przy tym leniwym spojrzeniem. Mijając go jedynie miękko odrzekła: David. Rozpięła kurtkę, ukazując przy tym wydatny dekolt prostej, dzianinowej bluzki. Odetchnęła i uśmiechnęła się zniewalająco mijając dwóch chłopców, którzy wyglądali jej na czyichś asystentów. Jeden z nich poczerwieniał, a drugiemu puściła oczko. W odpowiedzi posłał jej równie znaczący uśmiech. Widząc spojrzenia innych ślizgające się po jej ciele, kiedy tak zmierzała tym niekończącym się korytarzem, uznała, że wciąż potrafiła czarować. Związek z Tomem, macierzyństwo i wyjście z wprawy nie nadszarpnęły jej uroku osobistego. Kiedy w końcu odnalazła drzwi opatrzone tabliczką David Jost, weszła do środka, nie trudząc się pukaniem.
- Cześć David. Musimy pogadać – mężczyzna zaskoczony jej nagłym wtargnięciem, poderwał się z miejsca, a jego gość obrzucił Scarlett spojrzeniem pełnym dezaprobaty.
- Mam spotkanie. Musisz poczekać. Pan jest przedstawicielem braci Caten, omawiamy dalszą współpracę Billa – Scarlett uśmiechnęła się serdecznie do gościa Josta.
- Jestem pewna, że za bardzo uwielbiacie Billa, żeby się na mnie obrazić. Pozwoli pan – dygnęła i ruszyła do wyjścia. – Davidzie – odparła dystyngowanie, jej buzię rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy Jost wznosząc ręce ku niebu obszedł biurko i podążył za nią, przepraszając owego mężczyznę. Scarlett weszła do jednej z sal konferencyjnych i przysiadłszy na stole, skrzyżowała nogi. Jost zamknął za sobą drzwi.
- Wiem, że uważasz, że masz mnie na wyłączność i wszelkie inne sprawy poza twoimi nie mają znaczenia, ale przesadziłaś – dziewczyna wzruszyła ramionami, nie siląc się na komentarz. – Boże, już zapomniałem, jaka potrafisz być absorbująca – pokręcił bezradnie głową i przysiadł na jednym z krzeseł. – Co cię do mnie sprowadza Scarlett? Przyznaję, że prędzej spodziewałbym się tutaj Papieża niż ciebie.
- Jesteś aktualnie moim menagerem, prawda? Nie zmieniłeś zdania? – upewniła się, co zupełnie zbiło Josta z machu.
- Chyba zaczynam się bać – Scarlett uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Kiedy widział ją ostatni raz była w wyraźnie kiepskiej formie, a dziś kipiała energią. Znów stała się generałem w spódnicy, gotowa poprzestawiać całą wytwórnię, jeśli musiałaby to zrobić, aby dostosować ją do swoich planów. Gwiazda sceny wróciła. Ciekaw był jakim sposobem.
- Pewnie wiesz, że otrzymałam zaproszenie na EMA? – Jost potwierdził skinieniem. – Zapewne wiesz też, że ich olałam. Jednak wczoraj stwierdziłam, że chcę tam być. Chcę otworzyć tą galę, chcę zaśpiewać i zrobić wielkie bum. Chcę też, żebyś to dla mnie załatwił – spoglądała wprost na niego, oczekując reakcji. Mężczyzna parsknął śmiechem.
- Scatlett, mamy listopad. Gala jest za tydzień.
- Wiem.
- To jest niewykonalne.
- Dla ciebie nie ma rzeczy niemożliwych. To jest mój listopad, David. Mój. Jestem gotowa, żeby wrócić na scenę, dokończyć nagrywanie płyty i dalej robić muzykę. Teraz już tylko to mi pozostało. Wiem, że mi w tym pomożesz – patrzyła mu prosto w oczy i pewność jaka biła z tego spojrzenia w pewien sposób onieśmieliła go. Nie żeby zaczął pąsowieć pod spojrzeniem Scarlett O’Connor. Po prostu wiedział, że mówiła serio, że była tego pewna, że była gotowa.
- Spotkajmy się dziś o siedemnastej w The Ivy. Omówimy wszystko, choć równie dobrze mogłabyś to chcieć na wczoraj. A poza tym, oni już coś mają na otwarcie, zaangażowali jakiś chór.
- To zmienią zdanie. Mam już plan, ty tylko musisz pomóc mi go zrealizować – zeskoczyła ze stołu. – Myślę, że to co chcę zrobić będzie o niebo lepsze o jakiegoś chóralnego fiu-fiu – odparła opuszczając pokój. Dla niej nie było rzeczy niemożliwych. W końcu sam ją tego nauczył, więc nie powinien się już niczemu dziwić.

14.00, Cafe La Boheme

Po spotkaniu z Davidem wykonała jeden telefon i po entuzjastycznej reakcji rozmówcy, wróciła do Four Seasons, by przygotować się do spotkania. Założyła jedną ze swoich ulubionych sukienek i zamieniła botki na czółenka.
Javiera po raz pierwszy od tego feralnego dnia widziała w marcu. Sama zaproponowała to spotkanie. Raz, że miała dosyć jego ciągłego nagabywania. Dwa, była mu winna przeprosiny. Trzy, doceniła jego trud. To była dziwna rozmowa. Scarlett czuła się spięta, bo tak naprawdę nie wiedziała, co sądzić o Javierze Fontaine. Miała w stosunku do niego mieszane uczucia. Z jednej strony był czarującym mężczyzną, a z drugiej nie była stuprocentowo pewna, czy był szczery. Jednak zgodziła się na kolejne spotkanie, bo wydawał jej się wtedy przyjacielem. A ona bardzo potrzebowała przyjaciela. Javier był wobec niej szczery. Wyjaśnił, dlaczego wcześniej zachowywał się, powiedzmy, dziwnie. Wyjawił swoje pobudki i to, dlaczego tak bardzo mu zależało na spotkaniu z nią. Okazał się pomocny, serdeczny i ofiarny. Jeśli go potrzebowała, wsiadał w samolot i po kilku godzinach po prostu rozmawiali. Nie próbował jej poderwać, nie insynuował niczego – był kimś, kogo potrzebowała. Był jej przyjacielem i zupełnie zmieniła zdanie o nim. Uwierzyła mu i zaufała. Dlatego, nawet jeżeli wciąż chciał być z nią, o czym nie mówił, dał jej czas, by mu na to pozwoliła i cieszyła się z tego. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy zauważyła Javiera siedzącego przy jednym ze stolików. Kiedy podeszła, wstał i i ucałował ją w policzek.
- Miło cię widzieć, Scarlett. Twój telefon bardzo mnie zaskoczył, bo nie spodziewałem się ciebie jeszcze długo w Mieście Aniołów – usiadła i odetchnęła.
- Wiesz, ja sama momentami się jeszcze dziwię temu, że tu jestem. Decyzję podjęłam spontanicznie. Uznałam, że czas na powrót i wróciłam. Zrobię wielkie show.
- Kiedy? – zapytał odstawiając swoją kawę.
- Na gali MTV EMA. Postanowiłam, że zaskoczę wszystkich.
- Chyba włączę z tej okazji telewizor – dziewczyna posłała mu uroczy uśmiech i przywoławszy kelnera zamówiła karmelowe latte macchiato.
- Ciebie też zaskoczę, zobaczysz. 
- Mnie? – zapytał, wygodniej rozpierając się na fotelu. Javier miał w sobie tą cechę, dzięki której zawsze wyglądał dobrze i w dodatku zawsze był czarujący. Dziewczyny traciły dla niego zmysły, a on swą nonszalancją sprawiał, że uwielbiały go tylko bardziej. Prawdopodobnie większość z nich dziwiła się, że i jej nie zmogła wielka miłość do niego. gdy świat obiegła plotka, że się spotykali, w mediach zrobiło się gorąco. Jednak Scarlett po prostu go lubiła. Javier był zabawny i wygadany, nigdy się przy nim nie nudziła. Potrafił sprawić, że czuła się piękna i ważna. W dodatku lubił rozmawiać i słuchać. Javier był wspaniałym człowiekiem, jeśli tylko chciało się go poznać. W innym wypadku uchodził za drania. Przetestowała to na własnej skórze. – Czyżbyś zamierzała zgolić się na łyso i zacząć fałszować?
- Jesteś blisko, ale mam w planach coś innego. Dziś zamierzam omówić wszystko z Davidem. W końcu na przygotowanie będę mieć niecały tydzień. A przecież potrzebuję studio nagraniowe, miejsca na teledysk, a nie mogą być przypadkowe, bo wszystko wymyśliłam – znów uśmiechnęła się szeroko i równie serdecznie podziękowała kelnerowi za kawę, czym chyba go onieśmieliła. Wzruszyła ramionami i wymigała dalej. – Potrzebuję kostiumy i stylistów. David musi zgarnąć całą moją ekipę. Nie mówię o dźwiękowcach, reżyserze i scenarzystach! Czeka mnie dużo pracy, ale nie masz pojęcia, jaka jestem szczęśliwa – spoglądając na Javiera, opadła na oparcie obijanego skórą krzesła. – Cieszę się, że cię widzę, Javier. Mam ci tyle do opowiedzenia…
* 
1 fragment postu nr 29.
2 fragment postu nr 38.

13 sierpnia 2012

75. Pokaż się swojemu najgłębszemu strachowi; wtedy strach traci swoją moc, kurczy się i znika. A ty jesteś wolny.

Tytuł: Jim Morrison
*
Notka miała się ukazać przed moim wyjazdem, który nastąpi dziś, jednak niestety nie udało mi się jej dokończyć, więc publikuję to, co mam, by coś wam zostawić, gdyż nie wiem, kiedy wrócę.
Miłej lektury.

Nowym początkom. 
*

25 miesiąc od rozstania; listopad 2013r. – rok później

Scarlett uśmiechnęła się. Siedząca przed nią kobieta pokiwała głową zadowolona, a ona uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Czuła się swobodna i nieskrępowana, mówiła o tym, co ciążyło jej na sercu i o tym, z czym nie mogła sobie poradzić. Wyrzuciła z siebie wszystkie wspomnienia, pokonując wstyd i niepewności. Dzięki temu dziś była już niemal wolna.
- Myślę, że do końca listopada będziemy spotykać się, jak do tej pory, co tydzień. Później ustalimy termin, który będzie dla ciebie dogodny i zaczniemy umawiać się raz w miesiącu, a jeśli to będzie za mało, to dwa razy w miesiącu, ale sądzę, że jesteś już gotowa, by powoli myśleć o końcu terapii.
- Jestem już gotowa? – twarz brunetki pokraśniała w jeszcze szerszym uśmiechu. – Nawet nie masz pojęcia, ile dała mi ta terapia. Dziś nie wierzę, że wstydziłam się sięgnąć po pomoc.
- Najtrudniej jest się przełamać i porzucić myślenie, że psychologa potrzebują tylko ci, z którymi jest coś nie tak.
- Też miałam ten problem. Kiedy Bill podsunął mi pomysł z terapią, nakrzyczałam na niego. Wydawało mi się, że nie upadłam tak nisko, by musieć odkrywać najbardziej intymne sprawy przed obcą osobą, ale on się nie poddawał i cierpliwie klarował mi, jak to wygląda naprawdę. Do tego momentu nie wiedziałam, że on też korzystał z twojej pomocy – kobieta pokiwała głową, przemilczając fakt, że zajmowała się oboma braćmi Kaulitz, a nie jednym. – Teraz wiem, że bez twojej pomocy długo jeszcze nie doszłabym do siebie, o ile to w ogóle by się stało. Złamałaś mnie, doktor Bähr – odparła z wdzięcznością w głosie. – To było mi potrzebne, wyszłam ze swojej skorupy i przejrzałam na oczy. Wiesz, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że coś się naprawdę zmieniło? – kobieta zaprzeczyła ruchem głowy z uwagą przysłuchując się słowom Scarlett. – To było kilka tygodni temu. Siedziałam w mieszkaniu i oglądałam Pearl Harbor. To był pierwszy raz od bardzo wielu miesięcy. Ten film zawsze kojarzył mi się z Tomem, cudownymi chwilami, które razem spędziliśmy i jego cierpliwością, gdy oglądał go ze mną po raz tysięczny i to tylko dlatego, żeby sprawić mi przyjemność. Zawsze mnie wtedy przytulał i wtrącał swoje trzy grosze o tym, że on kochał mnie bardziej albo, że nam w danej sytuacji byłoby lepiej. Nie pamiętałam już czasów, kiedy oglądałam go sama. No i po naszym rozstaniu czułam smutek, żal, często płakałam i to oglądanie bardziej mnie raniło, niż pomagało. Zraziłam się do niego, bo przynosił wspomnienia związane z Tomem. A kiedy oglądałam go ostatnio, nie poczułam nic poza delikatnym ukłuciem smutku i choć wszystko wracało w takim samym stopniu, jak wcześniej, to nie cierpiałam już z tego powodu tak mocno. W ogóle odczułam to tak, jakby nie chodziło o mnie. Nie wiem, jak to nazwać, doktor Bähr. Zagmatwane to – spojrzała na terapeutkę, bacznie lustrując ją tymi swoimi niebieskimi oczami. Katharina Bähr nie bardzo zwracała uwagę na ich kolor. Zainteresowała ją jedynie zmiana, jaka zaszła w sposobie, w jaki Scarlett patrzyła. Jej oczy nabrały blasku, nie były już tak smutne i zamyślone. Miały ten dziecięco-cielęcy wyraz, który urzekał ludzi ze stron gazet i kanałów telewizyjnych. Dopiero, gdyby spojrzeć w nie głębiej, można było odkryć prawdę o Scarlett. Prawdę o jej smutku i cierpieniu.
- Wiem, co masz na myśli. Oswoiłaś się, po prostu. Przyjęłaś fakt, że się rozstaliście i dobre wspomnienia, pozostały dobrymi wspomnieniami, a nie powodem cierpienia. Teraz możesz z nich czerpać siłę, gdy przestały ci ją odbierać. To ogromny postęp. Znak, że nasze spotkania owocują.
- To nie jest też tak, że mnie to nie rusza. Dalej za nim tęsknię i myślę o czasie, który razem spędziliśmy, ale… to przeszłość i wreszcie przestałam ją rozpamiętywać.
- Myślisz, że za jakiś czas będziesz potrafiła stanąć z nim twarzą w twarz i porozmawiać, jak z kimś, kto kiedyś był ci bliski? – Scarlett zamyśliła się chwilę. Oparła się wygodniej w fotelu i spojrzała w jakiś punkt za oknem. Doktor Bähr nie podążyła za nią wzrokiem, lecz obserwowała ją.
- Kiedyś na pewno. Gdyby ta konfrontacja miała mieć miejsce dziś, mogłoby być mi ciężko. Przestałam udawać, że spotkania z nim nic dla mnie nie znaczą. Bo tak naprawdę kosztują mnie bardzo wiele. Cieszę się, że w ciągu minionego roku widziałam go tylko kilka razy i to w przelocie. Nie jestem gotowa na spotkanie twarzą w twarz, na zwyczajną rozmowę, bo nie mam pojęcia,o czym mogłabym z nim rozmawiać. Wszystko wiązałoby się z naszą przeszłością. On wciąż wzbudza we mnie silne emocje. Na swój sposób nadal go kocham i na siłę nie wyrzucę z siebie tej miłości, ale zrozumiałam, że mogę z tym żyć. Tak, jakby z jakąś chorobą, która nie zniknie, ale też nie utrudni bardzo życia.
- Twoje postępy i tak są bardzo znaczące, a do rozmowy z nim dojrzejesz prędzej czy później. Po tym wszystkim, co od ciebie usłyszałam, myślę, że to pomogłoby ci jeszcze bardziej. Musisz się oczyścić, ale w sposób cywilizowany. Bez krzyków, żali i pretensji.
- Więc jeszcze trochę potrwa, zanim do tego dojdzie. Gdybym go spotkała wychodząc z twojego gabinetu czy będąc na zakupach, nie byłabym w stanie zdobyć się na choćby nutę cywilizacji. No, może na odrobinę. Nie płakałbym na jego widok. Chyba nie wiedziałabym, co powiedzieć i pewnie zachowałabym się dziwnie. Odkąd nie chowam się za obojętnością, miewam nastroje jak nastolatka – stwierdzenie to skwitowała wzruszeniem ramiona. Napiła się wody.
- Musisz przejść przez tą huśtawkę nastrojów. Zobaczysz, że za kilka miesięcy, a może nawet tygodni, wszystko się ustabilizuje. Dopiero wychodzisz na prostą i nie możesz zachłysnąć się tym, że od tygodnia czujesz się dobrze. To wcale nie jest znak, że czas już zakończyć terapię.
- Wiem, doktor Bähr. Nie zamierzam rezygnować, bo zbyt wiele już osiągnęłam, żeby to teraz zaprzepaścić.
- Odwiedzasz dzieci?
- Owszem, dziś też do nich jadę – mówiąc to uśmiechnęła się, ale coś, o czym przy okazji pomyślała sprawiło, że spoważniała. – Ale chyba niedługo będę musiała przestać. Clara już dwa razy pytała mnie, czy mogłabym ją wziąć ze sobą, a Marcus za każdym razem daje mi obrazek, na którym jestem jego mamą. Marie, Mia i Anna płaczą zawsze, gdy odchodzę, a kilkoro innych dzieci patrzy na mnie z wyrzutem, a może raczej ze smutkiem, gdy zbieram się do wyjścia. Starsze to rozumieją. Nie mają już nadziei na adopcję. Cieszą się naszymi rozmowami, każdemu staram się poświęcać czas i motywuję ich, by nie przestawały marzyć. Jednak najtrudniej jest z Jessicą. Opowiadałam ci o niej. To ta dwunastolatka. Ona gra na pianinie i kilka razy słuchałam jej, a nawet grałam z nią. To bardzo wrażliwa dziewczynka, nie potrafi zaaklimatyzować się w ośrodku, choć jest tam już od czterech lat i chyba stałam się jej nadzieją. Wydaje mi się, że zawsze stara się jak może grać najpiękniej, jakby to sprawiło, że będę mogła ją zabrać. Ona przypomina mi mnie samą sprzed wielu lat. Najbardziej boli mnie jej spojrzenie, kiedy uświadamia sobie, że i tym razem nie zabiorę jej ze sobą. A przecież nie mogę tego zrobić, doktor Bähr – posłała terapeutce zrozpaczone spojrzenie. – Nie mogę wziąć odpowiedzialności za czyjeś życie, nie mając pełnej władzy nad własnym. – Będę dalej im pomagać, ale czuję, że dla ich dobra, będę musiała przestać ich odwiedzać. Dyrektor ośrodka, chyba podzieli moje zdanie. Ona od początku mówiła mi, że tak będzie, że one łakną miłości, że ta cząstka, którą mogę im zaoferować, tylko roznieci ich apetyty. Jestem przez to rozdarta. Bo bardzo chcę wciąż je odwiedzać, bo te dzieci dały mi mnóstwo siły. Wiem też, że one liczą, że dam im coś więcej niż tylko wspólną zabawę, prezenty czy utrzymanie. Jestem dumna z tego, że moja pomoc i sponsorzy, których udało mi się pozyskać łożą na nich, ale to za mało. One od nowych ubrań wolą zainteresowanie. Nie mogę im dać tego, czego chcą najbardziej. Nie mogę zabrać ich wszystkich i to mnie frustruje.
- Byłoby ci lepiej, gdybyś nie kupiła tej gazety i nie wkroczyła w ich życie?
- To, że mogłam im pomóc, było jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały mnie w tym roku. Te dzieci nauczyły mnie, jak radzić sobie z dnia na dzień z brakiem nadziei i perspektyw. Pokazały mi, że mimo największego smutku, wciąż można się cieszyć. Bo cierpienia nie można zważyć ani zmierzyć. Nie mogę ocenić, czy większego bólu zaznałam ja, tracąc moje dzieci, czy one tracąc rodziców albo w ogóle ich nie znając. Tego nie da się opisać. Dzięki nim przypomniałam sobie, że nie ma takiej rzeczy, która byłaby na tyle zła, po której bym się nie pozbierała. Dały mi siłę i przede wszystkim przestałam bać się dzieci. One były tak samo samotne jak ja, a może nawet sto razy bardziej, bo ja mam przecież tylu bliskich. Wybiłam sobie z głowy to, co tak bardzo mnie blokowało. Patrząc na rodziny nie myślę już, że to zdrowi rodzice zdrowych, silnych dzieci, bo przecież w domu dziecka jest tyle wspaniałych dzieciaków, którzy rodziców nie mają. One nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co dla mnie zrobiły, a ja dla nich wciąż mogę tak niewiele.
- Nie wyrzucaj sobie tego. Robisz dla nich o niebo więcej, niż wielu innych ludzi. Nie masz wobec nich długu, Scarlett – na te głowa brunetka wzdrygnęła się i spojrzała na terapeutkę, jakby ta odgadła jej myśli. – Nie jesteś im nic winna przez to, że nie możesz ich zabrać – dziewczyna westchnęła i kiwnęła głową w zamyśleniu.
- Dzięki, doktor Bähr. Po niedzieli zadzwonię umówić się co do godziny, dobrze?
- Jak zawsze – kobieta uśmiechnęła się i wstała, by uścisnąć dłoń brunetki. – Do widzenia, Scarlett.
- Do widzenia, Katharina – kiedy za Scarlett zamknęły się drzwi, wsunęła notatki do jej teczki i zamknęła ją. Po tym, zamiast sprawdzić, czy przybył już kolejny pacjent, wyjęła z szuflady biurka kolejną teczkę opieczętowaną napisem terapia zakończona. Nieco powyżej, zupełnie jak na teczce Scarlett, widniały dane personalne. Spojrzała na nie, upewniając się, czy wzięła właściwą. Nie pomyliła się, w wyznaczonym miejscu starannie wykaligrafowano: Tom Kaulitz. Przejrzała swoją analizę i zapiski z kolejnych spotkań, a gdy skończyła, oparła się wygodnie w fotelu. Nie była specem od terapii par, jednak bez trudu mogła stwierdzić, że tych dwoje nie potrzebowałoby żadnych terapii, gdyby tylko potrafili ze sobą porozmawiać. Zadziwiającym wydało się jej, jak bardzo zbliżone były ich opinie na wiele spraw, a zwłaszcza na temat siebie samych. Nie mogła niczego sugerować, bo to byłoby wykroczeniem poza kompetencje, jednak coraz bardziej upewniała się, że show-biznes i blichtr sławy więcej odebrał tym dwojgu, niż mógł zaoferować.

Jadąc do Domu Dziecka, Scarlett rozmyślała o tym, czy powinna nadal tam jeździć. Zmieniły jej życie. Dzięki przypadkowi miała na to szansę. To właśnie artykuł o rychłym zamknięciu tego sierocińca stanowił pierwsze ogniwo łańcucha zmian, jakie dokonały się w niej dzięki tym dzieciakom. Zaczęła je odwiedzać w styczniu, dopiero wtedy się na to złożyła. Jednak darowiznę złożyła już wcześniej. Po tym zajęła się organizowaniem innych sponsorów i to stało się jej siłą napędową. Dzięki temu była w stanie wstawać z łóżka każdego dnia. Kiedy poszła do nich po raz pierwszy, była przerażona. Skoro ledwo mogła widywać się z dziećmi rodzeństwa, to jak mogła stanąć oko w oko z tyloma dzieciakami? Jednak przemogła się i to – co zrozumiała później – było jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęła w tamtym czasie. Pierwsze spotkanie było trudne, trochę niezręczne, bo patrzyły na nią jak na kogoś, kto dał im pieniądze i sprawił, że nie zostały rozdzielone. Wiele z nich, już niemal pełnoletnich było tam od maleńkości, niekiedy z rodzeństwem. Gdyby zamknięto ten dom, zostaliby powysyłani do ośrodków w całych Niemczech. To był impuls, nie mogła na to pozwolić. I tak zaczęła się jej przygoda z nimi. Gdy odchodziła po pierwszej wizycie, poprosiły ją, by zaśpiewała, więc umówiła się z nimi na następny raz, a potem na kolejny i kolejny i tak niepostrzeżenie zaczęła czuć się wśród nich, jak wśród bliskich. Nie były zdrowymi dziećmi szczęśliwych rodziców. Były dla niej niesprawiedliwie potraktowanymi przez życie, skrzywdzonymi dzieciakami. Ona też była skrzywdzona i tak narodziła się ich więź. A dzięki tej więzi lęk przed dziećmi zniknął. Zupełnie jak kiedyś, zupełnie naturalnie zajmowała się siostrzenicą i bratankami. Choć wciąż czuła lekki smutek, bawiąc się z nimi, wręcz tęsknotę za tym, że jej dzieci mogłyby być prawie jak one, wciąż w niej tkwiła. Jak drzazga.
Jednak przepaść, w którą runęła przed rokiem, była już wspomnieniem, bo odeszła daleko od krawędzi.
*

Odpiął pasy i wysadził Davida z fotelika. Założył mu na plecy jego mały tornister, w którym nosił swoje samochodziki i inne niezbędne przybory do wizyt u taty. Wyjął też z bagażnika jego torbę i postawił ją na ziemi. Lena szła już w ich kierunku, a David dostrzegłszy matkę, wyraźnie się rozpromienił. Tom ukląkł przed nim i przytulił go.
- Cieszę się synku, że spędziliśmy razem ten weekend. Za dwa tygodnie znów po ciebie przyjadę, tak? Jak się umawialiśmy? – chłopiec odsunął się od niego i rezolutnie pokiwał głową.
- Umowa jest umową – odparł poważnie, co rozczuliło Toma, jak zawsze z resztą. David jak na sześciolatka znał aż za dużo dorosłych odzywek.
- Interesy z tobą to sama przyjemność – Tom poprawił mu czapkę i pocałował go w czoło. – Sprawuj się, okej? Mam nadzieję, że jak się znów zobaczymy to usłyszę od ciebie nowe piosenki z przedszkola. Wujek Bill będzie wniebowzięty i może wena go najdzie, jak jakąś usłyszy – maluch najwyraźniej wziął to sobie do serca, bo przytaknął, racząc tatę poważnym spojrzeniem.
- Będę się uczył.
- No ja myślę – uśmiechnął się. – Daj buziaka – ucałował Davida w oba policzki i jeszcze raz mocno go przytulił.
- Trzymaj się, tato – powiedział uśmiechając się do Toma, ale w jego oczach zaczęły gromadzić się łzy. Patrzył, jak synek wpadł w objęcia Leny i jak witają się rzewnie. Odstawił kawałek dalej jego torbę i zatrąbiwszy, odjechał. Z Leną do tej pory rozmawiał tylko służbowo, kiedy odbierał albo przywoził Davida. Mówili o tym, jak ma go ubierać albo czy miał podać mu jakieś witaminy. Traktował ją jak zło konieczne i nie zanosiło się na to, by miało stać się inaczej. Doktor Bähr radziła mu rozmowę z nią, by wszystko sobie wyjaśnili i poukładali, ale on nie widział w tym sensu. Przynajmniej na razie. Dzięki namowom Billa pod koniec ubiegłego roku rozpoczął terapię. Koniec końców uznał, że to dobry pomysł, bo przecież obiecał to dawno temu Scarlett. Rozmowy z terapeutą pomogły mu uporać się z przeszłością, nie tylko tą dotyczącą Scarlett, ale też tą wcześniejszą. Chodził do niej przez siedem miesięcy i to ona uznała, że jest gotów na zakończenie terapii. Teraz czuł się prawie wolny. Nie był już emocjonalnie zależny od Leny, ani od Scarlett. Poradził sobie sam ze sobą. Pierwszy raz w życiu. Największą pomoc ofiarowali mu mama i Bill, a dzięki Davidowi skupiał myśli na czymś innym niż on sam. Bawił się w rysowanki, śpiewał dziecinne piosenki i opowiadał bajki. Czasem czuł się jak trzydziestolatek. Powiedział o tym doktor Bähr, a ona uznała, że to minie, że nadejdzie czas, kiedy połączy życie ojca z życiem młodego człowieka u progu życia. To jej słowa. Wierzył w to i miał nadzieję, że jeszcze wiele przed nim, bo choć wciąż kochał Scarlett, potrafił już żyć bez niej. A kiedyś wydawało mu się to niemożliwe. Chyba powoli dojrzewał do rozmowy z nią. Jednak był pewien, że minie jeszcze sporo czasu, nim to się stanie. Postępy postępami, ale wciąż nogi się pod nim uginały na jej widok. Kiedyś z tym walczył, ale teraz czekał, aż się oswoi i nauczy się myśleć o niej, jak o dziewczynie, z która kiedyś wiele go łączyło.
Wydali płytę, zjeździli pół świata, a dalsza część promocji była przed nimi. Znów żył muzyką i czerpał z niej. Była lekarstwem, bardzo skutecznym. Dzięki życiu w trasie, na walizkach nie miał czasu na zadręczanie się. A w połączeniu z terapią czuł, jakby wychodził z bardzo ciężkiej, przewlekłej choroby, którą zapoczątkowała śmierć Liama. Czasem, aż trudno było mu uwierzyć, że jego synek miałby już 2 i pół roku. Od dwóch i pół roku żył pół życiem, a teraz wreszcie zaczynał oddychać pełną piersią. Miał wiele nadziei. Cały ten medialny szum i zaangażowanie Billa przypomniało mu, dlaczego kiedyś tak bardzo kochał koncerty. Teraz, kiedy nie zostawił już nic w domu, znów zaczął je kochać i muzyka brzmiała w nim jak dawniej.
To nie było też tak, że nie tęsknił, nie kochał, nie żałował, jak wtedy. Oczywiście, że kochał i tęsknił. Oczywiście, że czuł żal, smutek, ale one nie dominowały już nad jego życiem. Stanowiły część przeszłości, zamknięty rozdział, a on miał przed sobą kolejny, czysty. Mógł z nim zrobić wszystko i za to był najbardziej wdzięczny doktor Bähr. Za to, że uświadomiła mu, że to nie był koniec, ani początek końca, to był jedynie koniec początku1. A on był wolny. Prawie wolny, ale na najlepszej drodze ku wolności.  
*

1 muszę sprostować, to słowa Winstona Churchill'a. W oryginale brzmią tak: To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku! Pomyliło mi się zupełnie, ale doznałam olśnienia i odnalazłam źródło.
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo