Odprowadziła wzrokiem córki.
Patrzyła bardzo długo, nim ich sylwetki przyodziane w czerń, niknęły w oddali na
cmentarnej alejce, wracając do własnych spraw. Tak naprawdę nic nie łączyło je
z Hannah, nie znały jej, bo jakże miały, gdy i ona sama nie do końca znała
własną matkę. Wypełniły swą powinność, wspierały ją, służąc ramieniem. Jednak
Sophie w pełni zdawała sobie sprawę, że pogrzeb babki potraktowały jedynie jako
przykry obowiązek. Nie darzyły jej sympatią, wciąż nosząc w sercu urazę. Sophie
nie miała im tego za złe. Samej jej było trudno przebaczyć Hannah, ale potrzeba
matczynej miłości, choć zupełnie nieadekwatna do wieku zwyciężyła. Uśmiechnęła
się delikatnie, widząc jak kruche ramiona jej córeczek, otaczają silne, męskie
ręce. Bardzo cieszyła się, że – jakkolwiek – nie były same. Zadziwiające, bo
właśnie tego dnia, na tym cmentarzu, nad grobem własnej matki, zdała sobie
sprawę, jak bardzo jej córeczki są już dorosłe, jak bardzo samodzielne i
niezależne, jak bardzo już jej nie potrzebują. Choć Scarlett brakowało jeszcze
troszkę do osiągnięcia pełnoletniości, Sophie wiedziała, że na przełomie
ostatnich miesięcy jej córka bardzo dojrzała. Nie była już buntującą się
nastolatką, która ślepo wierzy w marzenia. W pełni świadoma skutków, zmierzała
po to, co osiągnąć chciała. Natomiast Liv dorosła zdecydowanie zbyt szybko.
Teraz to widziała. Związek z Paulem, choć początkowo zdawał się nieść same
korzyści, tak naprawdę zabił w niej tą beztroskę, którą Scarlett wciąż miała w
sobie. Bardzo żałowała, że pozwoliła Liv od razu wkroczyć do jego poważnego,
poukładanego życia. Nie mogła już cofnąć czasu, za to dostrzegała bolesne
skutki przeszłych zdarzeń. Widziała, że bała się zbliżyć do Georga, choć
przecież bardzo tego pragnęła. Potrzebowała miłości, silnego ramienia, które
wesprze ją w chwili słabości, potrzebowała kogoś tylko dla siebie, już na
zawsze. Jednak trauma, jaką Paul pozostawił po sobie w jej wnętrzu, jeszcze
długo będzie dawała o sobie znać. Zaś Scarlett… ona niewątpliwie znalazła
oparcie w Tomie i niewątpliwie wiele do siebie czuli, ale oboje byli
niepokorni. Co do prawdziwości uczuć tej dwójki nie miała żadnych wątpliwości,
były aż nazbyt widoczne, ale… te charaktery. Nie potrafiła prorokować.
Wiedziała, że przed nimi wszystkimi jeszcze niejedna burza. Westchnęła,
rzucając na świeżo usypany kopczyk białą lilię. Wyprostowała się, dumnie
unosząc głowę. Nie mogła tak dłużej stać i roztkliwiać się. Nico leżał zbyt
blisko, by mogła pozwolić sobie teraz na rozczulenie. Bo kiedy popłynęłyby
pierwsze łzy słabości, porwałyby za sobą całą rwącą rzekę, której nie
potrafiłaby zahamować. Czekało na nią wiele spraw, które musiała pozamykać.
Musiała spotkać się z wieloma ludźmi, których nie znała albo znać nie chciała.
No i organizacja odczytu testamentu – na szczęście prawnik Hannah obiecał zająć
się wszystkim. Firma, sprawy w kraju i za granicą – za dużo tego. Jeśli śmierć
Nico wprowadziła zawirowania w jej życiu, tak odejście Hannah było istnym
huraganem. Poradziła sobie z objęciem pieczy nad wszelkimi sprawami bieżącymi,
którymi zajmował się Nico. Rozeznała się we wszystkich rachunkach, koligacjach
z urzędami, rozliczeniami i tym całym biurokratycznym bałaganem, więc teraz też
sobie poradzi. Z kury domowej przeobraziła się w kobietę dwudziestego
pierwszego wieku, więc teraz stanie się kobietą biznesu. A sądziła, że nic
gorszego, niż wyrzeknięcie się jej przez rodziców, już jej w życiu nie spotka. Wygładziła
czarną garsonkę, schowała za ucho kosmyk, który wymknął się z eleganckiego koka
i odwróciwszy się dystyngowanie, spojrzała na siostry, stojące kilka metrów
dalej. Niegdyś razem bawiły się w berka, zdradzały sobie najskrytsze sekrety.
Niegdyś były sobie bliskie, a dziś nad grobem matki, zbyt dumne, by zamienić
słowo. Anna, Clara i Celine złudnie podobne do tych, które zapamiętała, jednak
wyraźnie naznaczone czasem. Harde, zacięte i poważne, ale nie bardzo smutne,
jakby przymuszone do obecności, znudzone, a nawet zniesmaczone. Przyglądała im
się przez krótką chwilę, nie mogąc pojąć, gdzie podziały się jej siostrzyczki.
Choć przecież straciła je wiele lat temu. Nigdy nie miała ich urody, poczucia
smaku ani samoistnego powabu, nie osiągnęła tyle, co one, nie była znana w
różnych kręgach, ale w tej chwili to Sophie czuła się wygrana, bo wciąż miała
cel, kroczyła drogą, którą – była pewna – one zatraciły, gdzieś w drodze na
szczyt. Widząc własne siostry, utwierdziła się w przekonaniu, że jej życie nie
było złe. Pomimo łez, które wylała i trudów, które musiała przezwyciężyć, tu i
teraz posiadała więcej, niż one razem wzięte przez całe życie. Wcale nie miała
na myśli pieniędzy. Matka opowiadała jej o ich losach, pomimo bogactw,
szczęście było im obce. Ona kilka zim nosiła jedne buty, jednak miała u boku
człowieka, który nie widział świata poza nią. Wiodła życie pełne miłości i jako
takiego spokoju. Zmrużyła oczy, zapamiętując ich wyniosłe spojrzenia, po czym
bez słowa odeszła. Wiatr delikatnie muskał jej twarz, słońce przyjemnie grzało,
a ona była pewna, że to nie koniec. Mijając grób męża, spojrzała na niego
krótko, szepcząc; kocham cię. I choć szloch
dławił ją w gardle, bo przecież nie powinna przechodzić przez to wszystko sama,
uśmiechnęła się, bo to nie był koniec.
Ze śmiercią miłości swego życia nie można pogodzić się
nigdy. Ból, który towarzyszy jej odejściu, nie przemija. Nie opuszcza serca,
tląc się, co dnia, bez końca przypominając, jak silna była ta miłość. Tego bólu
nie można uśmierzyć, można jedynie nauczyć się z nim żyć.
Sophie uczyła się bardzo
długo. Nie potrafiła pogodzić się z niesprawiedliwością, jaka ją spotkała.
Trwało to kilka miesięcy, które wydawałoby się, że przespała. Do dnia, a raczej
nocy, której przyśnił jej się Nico. Pocałował ją mocno na powitanie, tak jak
zrobił to, nim odszedł. Poprosił, by zaczekała. Kazał rozsiąść się na wygodnej
sofie, która okazała się sofą z ich własnego salonu, a pomieszczenie, w którym
była, ich pokojem dziennym. Czekała niecierpliwie, wypatrując jego pojawienia
się. Bo to przecież Nico wrócił! Jej Nico, który miał nie żyć! Nico, którego
uśmiercili źli ludzie i wciąż powtarzali to, sprawiając, że i ona uwierzyła w
jego odejście. Ułożyła dłonie na złączonych nogach i wpatrywała się w nie przez
moment, rozmyślając, co będą robić, gdy już wróci. Przecież musieli tyle
nadrobić! Przez to nie spostrzegła, kiedy przyszedł. Nie był sam. Stał przed
nią, trzymając za ręce dziewczynki. Uśmiechał się serdecznie, spoglądając na
nią czule, tak jak patrzył tylko na nią, a później… później spojrzał po
ojcowsku, z taką nieogarnioną miłością, najpierw na Liv, a potem na Scarlett i
puściwszy ich dłonie, objął je ramionami i rzekł; ‘one są częścią mnie w tobie, Soph’. Po tych słowach, popchnął je
lekko w jej kierunku i odwróciwszy się, odszedł z uśmiechem, a przestrzeń, w
której zniknął nagle się rozmyła. Na tym sen się skończył. Obudziła się i był
już dzień. W pierwszej chwili poczuła ogromny żal, niesprawiedliwość i złość.
Miała ochotę znów płakać, ale zaraz po tym dotarł do niej sens tego snu. Nie
mogła dalej przechodzić obok swojego życia, musiała stawić mu czoła. Nie miała
już Nico, ale jego część w niej – ich dzieci – wciąż miała je obok siebie. To
dla nich musiała żyć. Tego ranka, jej córki widząc ją przeżyły szok, choć ona
niemniejszy, bo dotąd nie miała pojęcia, że w jej wnętrzu znajdują się tak
wielkie pokłady sił. Już nie spędzała dni zamknięta w swoim pokoju albo nad
grobem Nico. Nie przepłakiwała całych nocy. Aby naprawić kontakt z córkami
potrzebowała wiele czasu. Powoli i systematycznie próbowała zbliżyć się do nich
i choć na początku było trudno, konsekwencja zaczęła popłacać. Z Liv nie było
tak trudno, one od zawsze miały ze sobą dobry kontakt, jednak Scarlett… tu
czekała ją długa droga. Obserwowała jedną i drugą, dlatego też teraz mogła
wyciągnąć wnioski i być o nie spokojną. Myśl o Shieu nie była już tak bardzo
dramatyczna, widziała, że nadejdzie chwila, w której wreszcie spotka ukochanego
syna. Musiała czekać, bo to spotkanie zależało od niego – od tego, kiedy będzie
gotów. Tak bynajmniej powiedziała jej Hannah. Uśmiechnęła się smutno. Była już
bardzo, bardzo zmęczona. Ostatnie dni, to istna gonitwa. Załatwiała sprawy
jedna za drugą, mało śpiąc, mało jedząc. Wyszedłszy na alejkę, kierowała się
powoli ku wyjściu. Cmentarz już opustoszał. Tłum, który przyszedł pożegnać
Hannah Durand zniknął równie szybko, jak się pojawił. A ona sama jeszcze nie
wiedziała, jak wielką odczuwała pustkę po stracie matki. Założyła na nos ciemne
okulary, chcąc chronić oczy przed ostrymi promieniami słonecznymi. Nie
rozglądała się, zbyt wiele ludzkich wspomnień spoczywało dokoła. Zawiesiła
torebkę na ramieniu, przyjmując znów znaną sobie, pewną pozę, którą jak
spostrzegła, Scarlett niewyrodnie przejęła po niej i uniósłszy głowę, zobaczyła
obraz, który miał na nowo pozmieniać wszystko w jej życiu. Minęły prawie
dwadzieścia dwa lata. Synka widziała zaledwie dwa razy, tuż po urodzeniu,
jednak była stuprocentowo pewna, kogo miała przed sobą. Zatrzymała się. Chłopak,
a w zasadzie już mężczyzna, kroczył powoli w jej kierunku. Wysoki, smagły,
bardzo przystojny – zupełnie jak Nico, budowę też miał jego, ale zdawał się być
nieco wyższy. Tylko włosy miał inne, po niej. Oczy też pewnie odziedziczył po
ojcu. Cała trójka wdała się w Nico, była tego pewna. Serce matki wie zawsze. Szedł powoli, trzymając za rękę niską,
śliczną blondynkę, której letnia sukienka odcinana pod linią biustu,
uwydatniała, już nie tak mały, wyraźnie zaokrąglony brzuszek. Ucałował ją czule
w policzek, zapewniając o czymś, nim spojrzał na Sophie. Momentalnie
spoważniał. Zdjęła z nosa okulary, wpatrując się w niego, jak w obrazek.
Uczucie, które zaczęło miotać się w jej sercu nie sposób opisać. To szczęście,
niemożliwa euforia, radość, która wypływa z wnętrza duszy i spokój, błogi
spokój, które będąc zupełnie skrajnymi, mieszają się, zarazem tworząc spójną
całość. Emocje, które zna, które potrafi pojąć tylko matka, która odzyskuje
utracone dziecko. Oddychała szybko i niespokojnie, póki nie zapomniała zaczerpnąć
tchu, gdy stanął tuż przed nią i spojrzał nań oczami Nico. Innymi, niż lazurowe
oczy Scarlett, innymi, niż chmurne oczy Liv. Patrzyły na nią oczy Nico. Zaczęła
drżeć, łzy napłynęły jej do oczu. Nie wiedziała, co robić, co mówić, myśli
plątały się jej w głowie. Serce łomotało w piersi jak oszalałe, póki nie
usłyszała cichego szeptu dziecka, wypowiedzianego ustami dorosłego mężczyzny;
- Mama? – czara się przelała,
wezbrany potok łez wystąpił z brzegów. W chwili, gdy mocno przytuliła Shiea do
serca, wybuchła gorzkim szlochem.
- Synku, syneczku – szeptała
gorączkowo, gładząc go czule po plechach. Choć był od niej zdecydowanie wyższy
i masywniejszy, zdawał się być małym chłopcem, który ufnie tuli się do matki,
gdy zbije kolano. Kołysała się lekko, jakby chcąc złagodzić wspomnienie
wszystkich łez, które wylał, gdy nie mogła go utulić. Shie przylgnął do matki.
On dorosły mężczyzna, przeszyły ojciec, policjant, przyszły agent specjalny
płakał jak dziecko w ramionach matki. – Tyle lat, tyle lat – jej nerwowe,
pośpieszne ruchy uspokajały się powoli, przechodząc w płynne, metodyczne gesty,
gdy gładziła go czule po głowie i plechach, nie mogąc uwierzyć, że chwila, o
której marzyła od tylu lat, wreszcie nastała. Nim pozwoliła mu odsunąć się od
siebie, złożyła na czole chłopaka matczyny pocałunek i jeszcze raz objęła załzawionym
spojrzeniem jego twarz. – Tak długo czekałam…
- Mamo – szepnął znów, ale
już pewnie, chłopiec, który siedział w jego wnętrzu, wrócił na swoje miejsce. –
Przedstawię ci kogoś – odwrócił się, przygarniając ramieniem ukochaną. - To
Julie, moja dziewczyna i matka mojego dziecka – na wspomnienie o potomku twarz
Shiea pokraśniała radością. Sophie przyglądała się im przez chwilę, nim
podeszła kroczek bliżej, gładząc dłonią policzek syna. Spoglądając mu w oczu,
uśmiechnęła się szczerze.
- Odzyskałam nie tylko syna -
tu przeniosła spojrzenie na dziewczynę. - Ale też córkę i wnuka – delikatnie
musnęła dłonią dłoń Julie, spoczywającą na jej brzuchu, po czym serdecznie
przytuliła ją do siebie.
- Mówiłam Shieowi, że to
powinien być wasz dzień, ale się uparł – dziewczyna uśmiechnęła się do Sophie,
po czym spojrzała na chłopaka, który czule objął ją ramieniem.
- Jesteś już częścią rodziny,
kochanie. Jeśli kocha cię mój syn i ja cię pokocham – Sophie sama zdziwiła się,
słysząc własne słowa. Nigdy nie była bardzo wylewna, ale teraz nie miało to
znaczenia. Nie mogąc się powstrzymać, znów mocno przytuliła chłopaka do siebie.
– Shie, synku, nawet nie wiesz, jak bardzo bolał mnie brak ciebie – wyszeptała,
z trudem powstrzymując łzy. Chłopak mocno objął mamę, ufnie wtulając policzek w
jej ramię. – Walczyłam o ciebie, naprawdę walczyłam.
- Wiem, mamo, wiem. Nigdy nie
będę miał ci za złe, czegoś, czego nie uczyniłaś – uśmiechnął się smutno. –
Chcę pójść tam, a potem jedźmy do domu, dobrze? Zaczekajcie, chciałabym sam –
Sophie kiwnęła głową, niechętnie puszczając dłoń syna, gdy powoli kierował się
ku miejscu pochówku babki. Westchnęła cicho, odprowadzając go spojrzeniem, po
czym przeniosła je na Julie.
- Nie wiedziałam, że Shie ma
kogoś.
- Hannah chyba też o tym nie
wiedziała. Shie chciał mnie przedstawić, ale kiedy dowiedział się prawdy… on
żył z przeświadczeniem, że jego rodzice zginęli, gdy był malutki, a potem… a
potem patrzył na zwłoki własnego ojca, nie wiedząc, że to jego ojciec.
Informował matkę o śmierci ojca, nie mając pojęcia, że stoi w progu domu
rodzinnego. Pewnie pani będzie z nim o tym rozmawiać, ale nie wiem czy przyzna
się, że po tym wszystkim nocami płakał jak dziecko, że tylko Quantico, że ja,
że ciąża, że tylko to zmuszało go, by trzymał się w kupie. Długo zbierał się,
by stanąć z panią twarzą w twarz. Może nie powinnam mówić tego, znając panią
kilkanaście minut, ale… to spotkanie znaczy dla niego równie wiele, jak dla
pani – dziewczyna uśmiechnęła się słabo, ściskając dłoń Sophie. Julie czuła
nieopisaną ulgę, wiedząc, że Shie wreszcie zazna spokoju. Na wspomnienie dni, które
przemknęły między jego palcami, wspominając ciężką ciszę i jej bezsilność,
śmierć Hannah nie miała znaczenia. Liczyło się tylko to, że wreszcie, coś się
zmieni – na lepsze.
- Cieszę się, że miał ciebie
w tym wszystkim, Julie – westchnęła. – Przepraszam, ale jestem bardzo zmęczona.
Dzisiejszy dzień poniósł za sobą zdecydowanie za dużo emocji.
- Nie szkodzi – uśmiechnęła
się. – My jedziemy prosto z lotniska, samolot miał opóźnienie.
- Jak zniosłaś podróż?
- Całkiem nieźle. Wszelkie
mdłości mam już za sobą, z resztą i tak było ich niewiele. Teraz pozostaje
tylko czekać, poskramiać apetyty i humory – usta dziewczyny znów rozciągnęły
się w przyjemnym uśmiechu. – Shie ma okazję ćwiczyć cierpliwość i opanowanie, a
biegając do sklepu, dba o kondycję.
- Taaak, moja kondycja ma się
coraz lepiej – chłopak dołączył do nich, obejmując obie ramionami. Powoli
ruszyli ku wyjściu. – Ciotki wciąż tam są.
- Wiem, ale one wybrały dawno
temu, a dziś chyba nie chciały zmienić decyzji. Synku, chcesz jechać do Hannah?
Bo w domu… tam są dziewczynki i nie wiem…
- Tak mamo, masz rację. To
jeszcze nie czas. Musimy… musimy dać go sobie - rzekł, wymijając kobiety, by
zaraz otworzyć furtę.
*
Mdłe światło lampki padało na
postać brunetki siedzącej bokiem na sofie. Jedną nogę miała podkuloną pod
siebie, tworząc swoiste gniazdko, w którym Candy rozkosznie się ukokosiła. Scarlett
szczelnie tuliła ją ramionami, stwarzając odpowiednią atmosferę do opowiadania
bajek. Dziewczynka od pierwszej chwili ‘zaprzyjaźniła’ się ze nią i nie odstępowała
Brunetki na krok. Wtuliła się w Scarlett, uważnie słuchając bajek, które jej
opowiadała. Czarna sukienka, którą miała na sobie jeszcze od pogrzebu Hannah,
powinęła się nieznacznie, odsłaniając bardziej jej zgrabne nogi, a włosy
zgarnięte na jedno ramię jej lekko puszyste policzki. Tom przyglądał się obu,
nie mogąc wyjść z podziwu, jak Scarlett sprawnie tworzy coraz to nowe historie,
których to główną bohaterką była księżniczka Candy. Brunetka uśmiechała się
słodko, mówiąc cicho i spokojnie, a jej delikatny, wręcz dziecinny głosik
sprawiał, że wnętrzności Toma wywracały się górą do dołu. Sam chętnie zamknąłby
oczy i odpłynął do krainy snów, gdyby nie fakt, że nie mógł oderwać oczu od
Scarlett. Czule przytuliła policzek do główki Candy, kołysząc się delikatnie.
Dziewczynka nie mówiła nic, uważnie słuchając opowieści. Naraz cała żywiołowość
uleciała z niej, ustępując miejsca nostalgii, którą zasiała w niej Scarlett.
Czując, jak i jego powieki robią się ciężkie, Tom cichutko wszedł do środka,
siadając obok dziewczyn. Wśród gonitwy codziennych spraw, takie zwykłe chwile
często mu umykały. Dlatego lubił takie popołudnia, choć brakowało mu tam
Gustava, cieszył się widząc rozpromienionego Billa. Nieczęsto widywał go tak
szczęśliwego. Związek, o ile ich relację można było nazwać związkiem, z Rainie
uskrzydlał go. Śmiał się, znów wył do dezodorantu podczas prysznica,
przekomarzał się z nim. Był po prostu dawnym Billem. Już sam ten fakt bardzo
Toma cieszył. Choć może przez te ukradkowe spotkania z paniami Everett częściej
mijał się z nim w drzwiach niż spotykał z kuchni, pocieszał się szczęściem
swojego brata. W końcu sam częściej niż rzadziej bywał u Scarlett. Georg był
myślami, gdzieś zupełnie indziej, mocno tuląc do siebie Liv, pewnie w razie,
gdyby znów zachciało się jej wiać. Wyglądali razem komicznie, ale musiał
przyznać, że urokliwie. A on stał się sentymentalny, dlatego wyszedł z tego
salonu, żeby nie słuchać ich romantycznego bełkotu, tylko własny bełkot
wprowadzić w życie. Widok Scarlett zamiast zmotywować go jakkolwiek, zadziałał
w przeciwnym kierunku, bo czuł się zupełnie rozbity. Opowiadając dziecku bajkę,
a w dodatku tak serdecznie je obejmując, była jeszcze bardziej nieziemska niż
zwykle. Położył rękę na oparciu, muskając opuszkami nagie ramię Scarlett. Candy
odsunęła się od Scarlett, uśmiechając się do Toma.
- Scarlett opowiada najlepsze
bajki – stwierdziła ze znawstwem.
- Lepsze niż mama? – spytał z
rozbawieniem.
- Noo, mama mi tylko czyta, a
Scarlett wymyśla. Może też ci kiedyś opowie – dodała po chwili.- Ale musisz być
grzeczny – brunetka uważnie przyglądała się chłopakowi, uśmiechając się
przekornie, Tom, starał się być bardzo zafrapowanym, cmoknął teatralnie,
spoglądając na Candy z lekkim przestrachem.
- A ja nie wiem, czy umiem
być grzeczny.
- No, to ci Scarlett nie
opowie i pójdziesz spać sam. Mi obiecała, że jak kiedyś będę tu spać, to
przyjdzie i mi opowie.
- To myślisz, że jak będę
grzeczny, to pójdzie ze mną spać? – usta Toma rozciągnęły się w szerokim
uśmiechu, a w oczach rozbłysł blask, którego Candy nie rozumiała, za to
Scarlett, aż za nadto. Wywróciła oczami, karcąc go wymownym spojrzeniem.
- No tak, mi obiecała –
dziewczynka zapewniła go z przejęciem.
- No to chyba się postaram.
Bill obiecał ci, że będziecie spać u nas z mamą?
- Tak powiedział i mama też
mówiła, że kiedyś przyjdziemy. Bo Hans, mąż mamy, niedługo jedzie na kilka dni
do pracy. Bo wy nie znacie Hansa, nie? – mała wyraźnie posmutniała, spoglądając
najpierw na Scarlett, później na Toma, którzy równo zaprzeczyli, kręcąc
głowami. – No, bo Hans to jest mąż mamy i ja muszę do niego mówić tata, chociaż
on nie jest moim tatą. On jest niedobry i mój prawdziwy tata też był niedobry
dla mamy i płakała przez niego, ale przestała, jak ja się urodziłam, ale teraz
płacze przez Hansa… i mama jest wesoła tylko, jak jesteśmy z Billem. Bo ja
bardzo kocham Billa. Ona jest dla nas taki dobry, miły i w ogóle nie krzyczy,
nie bije nas i nie zaciąga mamy bez powodu do pokoju, żeby tam dziwnie na nią
sapać. Mamusia mówi, że nie wie, jak, ale znajdzie sposób, żebyśmy już nie
musiały się bać.
- Kochanie… - szepnęła
Scarlett, mocno tuląc do siebie dziewczynkę. Na jej twarzy wymalowało się
ogromne przejęcie, które równie mocno, jak słowa Candy, ścisnęło go za serce. Pomimo
tragedii, jaką dotykała tę małą, pomimo tej całej niesprawiedliwości, która go
przerażała, złości, którą w nim budziła, dostrzegł coś jeszcze. Dostrzegł
Scarlett, która z taką bezpretensjonalną czułością traktowała tą małą. Może to
irracjonalne, ale w tej chwili zapragnął, by to ona została matką jego dzieci.
- Toom? A ty myślisz, że Bill
mógłby być moim tatą? Bo mama mówiła, że kiedyś na pewno spotkamy kogoś, kto
nas pokocha i spotkałyśmy Billa…- Tom uśmiechnął się do dziewczynki, gładząc ją
po policzku.
- Myślę, że jeśli ty, mama i
Bill chcielibyście, żeby tak było, to jest to możliwe.
- To dobrze – uśmiechnęła się
i ucałowawszy w policzek najpierw Scarlett, a zaraz potem Toma, zsunęła się z
kolan brunetki. – Kocham was – rzuciła pogodnie i w podskokach opuściła pokój.
Scarlett przez krótką chwilę
wpatrywała się w punkt, w którym jeszcze przed momentem widziała dziewczynkę,
błądząc gdzieś myślami. Tom przysunął się bliżej niej, przygarniając ją czule
do siebie. Odetchnęła głęboko, przytulając skroń do policzka chłopaka.
Przymknęła na moment powieki. Ostatnie kilka dni było bardzo trudne. Wiele
spraw, które należało załatwić, miejsc, które trzeba było odwiedzić, ludzie, z
którymi potrzeba było się skontaktować i ci, których powiadomić. Najchętniej
pojawiłaby się tylko na pogrzebie, stając gdzieś w tłumie gapiów. Nie była
związana z Hannah. Nie znała jej. Widziała zaledwie kilka razy. Jednak ze
względu na mamę przytłoczoną ilością nieznanych jej dotąd obowiązków, przemogła
się, spędzając większą część ostatnich dni w domu, a raczej rezydencji babki. W
pierwszej chwili poczuła się jak w zamku. Wszystko tam było piękne, idealnie
dobrane i nieziemsko bezosobowe. Nie wyczuwało się rodzinnej atmosfery, ba,
żadnej atmosfery. Jednym, co podobało się brunetce był pokój mamy. Nietknięty
od czasu, kiedy go opuściła. Pomijając drobne porządki. Na biurku leżały stosy,
pożółkłych już papierów, ołówki, długopisy, w magnetofonie i na nim kilka
kaset. Swoją drogą mama słuchała dobrej muzyki. Wszystko było takie, jakby
wyszła z tego pokoju przed dziesięcioma minutami, jednocześnie, jakby z
zupełnie innej epoki. Może przesadziła, bo przełom lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych, to nie taka prehistoria. W tym pokoju czuła magię. Nawet
ubrania mamy, te, których nie zabrała wisiały nie do końca ładnie w szafie. Obchodząc
cały dom i myszkując w poszczególnych pomieszczeniach, czuła się dziwnie. Jakby
duch Hannah był tam z nimi. Jednak po kilku godzinach wykonywania przykrych
telefonów, przestała czuć się jak intruz. Mamie kazały zająć się kontaktowaniem
z prawnikami i innymi osobami, z którymi Hannah współpracowała, żeby móc
wspólnymi siłami ogarnąć bałagan, jaki pozostał po jej odejściu. Teraz, kiedy
goście plotkowali na stypie, ona mogła wreszcie odetchnąć i zapomnieć, że
kiedykolwiek tam była, bo już nie miała ochoty wracać. W drugiego pokoju
dobiegały odgłosy rozmowy i beztroski śmiech ich przyjaciół, jednak Scarlett
nie miała najmniejszej ochoty ruszać się stamtąd. Bezpieczne ramiona Toma, to wszystko,
czego potrzebowała. Mała dłoń brunetki powolutku powędrowała po torsie
chłopaka, zatrzymując się po jego lewej stronie. Uśmiechnęła się delikatnie,
czując jak biło jego serce. Powieki Scarlett stawały się coraz cięższe i bardzo
chciały opaść, ale siłą woli zmuszała je do nieustannej pracy. Nie mogła tak
odlecieć w środku dnia. Zwilżyła koniuszkiem języka wysuszone wargi, poprawiła
się na miejscu, by, choć troszkę otrząsnąć się ze snu. Na nic to dało, jednak
lekko ochrypły, głęboki szept Toma podziałał na nią o wiele mocniej.
- Wiesz, chciałbym kiedyś
mieć taką Candy – dziewczyna odsunęła się nieznacznie od niego, spoglądając na
twarz Toma, która przybrała ten nic niemówiący, nieprzenikniony wyraz. Przez te
kilka miesięcy, zdążyła zauważyć, że nieodgadniony wyraz twarzy towarzyszył mu
zawsze, gdy zastanawiał się nad czymś albo, – choć to wcale nie było miłe! –
kiedy gniewał się na nią, czy też chciał dać jej do zrozumienia, że wcale nie
podobało mu się to, co robiła. Teraz w grę wchodziła jedynie pierwsza opcja.
Swoją drogą fakt, że Tom myśli o dzieciach, jakoś tak, nie wiedzieć, czemu
ucieszył Scarlett. Smyrając noskiem policzek chłopaka, wgramoliła się na jego
kolana. Usiadła bokiem, podkulając nogi pod brodę. Tom mimowolnie otulił ją
ramieniem, zamykając całe skulone ciało brunetki w swoich objęciach. Wydała mu
się zupełnie malutka. Zadowolona oparła czoło na policzku Toma i przymknęła
powieki. Rozluźnił się, a Scarlett w wyobraźni widziała, jak sam zamyka oczy.
Takie chwile były idealne.
- Na pewno będziesz miał –
szepnęła.
- Chciałbym z tobą – dodał
cichutko.
- Dziecko to nie tak hop
siup. Nacieszyć się i już.
- Dziecko.. dziecko jest dla
mnie najwyższym wyrazem miłości, największym darem, jaki kobieta może ofiarować
facetowi. I dlatego, jeśli będę miał dzieci, chcę je mieć z kobietą, której
ofiaruję swe życie i która ofiaruje mi swoje – Scarlett odsunęła się troszeczkę
od Toma, na tyle daleko, by móc oszacować spojrzeniem jego nadal nieodgadnioną
twarz i wreszcie popatrzeć mu w oczy. Spojrzenie Toma było w tym momencie tak
niewyobrażalnie czyste, głębokie, że zaparło jej dech bardziej, niż wszystkie
wypowiedziane przez niego słowa. Wpatrywała się w jego mlecznoczekoladowe
tęczówki, a jej buzię przyozdobił czuły uśmiech.
- Mogę żyć tylko, gdy jesteś
moim życiem – objęła dłońmi twarz Toma, gładząc opuszkami jego skronie.
Uśmiechnął się. I tak oto Tom Kaulitz wyznał jej miłość, choć nie dońca wprost.
– Dziecko to cud. Cud życia, który łączy
w sobie ciebie i mnie. Na zawsze, bo póki ono będzie żyć, będziemy i my.
Chciałabym dzieci. Z tobą, Tom.
- A gdybyśmy tak wpadli? –
turkusowe tęczówki Scarlett nabrały nowego blasku, gdy roześmiała się
perliście. Zarzuciła ręce na szyję Toma.
- Obawiam się, że nie
mieliśmy okazji. Chyba, że o czymś nie wiem – uniosła wymownie brwi. – Bo
wiatropylność raczej odpada… - popukała opuszkiem palca swoją brodę, udając
zastanowienie. Tom roześmiał się, przyciągając ją zupełnie blisko siebie. Jego
wargi delikatnie dotykały jej własnych, jednak nie pocałował jej.
- Ja ci dam wiatropylność,
nikt nie ma prawa cię macać, jeśli ja nie mogę – mówił powoli, a jego wagi
zaczepnie ocierały się o jej usta. Uśmiechnęła się, całując go delikatnie, by
zaraz rozchylić jego usta językiem i całować drapieżnie. Najwyraźniej spodobało
mu się to, bo oddawał je bardzo wylewnie. Oderwała się od Toma, zagryzając
dolną wargę i spoglądając na niego spod pochylonego czoła.
- A kto ci powiedział, że nie
możesz? – chłopak zamarł w bezruchu, a jego oczach pojawiły się ognie. – Tylko
sobie za dużo nie wyobrażaj! – dodała szybko, śmiejąc się cicho.
- Chciałbym córeczkę –
wypalił znienacka. – Byłaby śliczna, jak ty i miała twoje oczy.
- I twój nos.
- Mój nos?
- Mhm – Scarlett pokiwała
głową, obdarzając Toma spojrzeniem, jakby pytał o najbardziej oczywistą rzecz.
– Lubię twój nos.
- I twoje pyzate policzki i
ona musi mieć dużo rodzeństwa.
- Dużo?
- Bardzo dużo. Przynajmniej
dwie siostry i dwóch braci – brunetka ze zgrozą zasłoniła dłonią oczy,
spoglądając na Toma jednym okiem spomiędzy szparki między palcami. Był bardzo
zadowolony ze swoich planów.
- Czy ty chcesz mnie uczynić
orką?
- Nie! Matką moich dzieci! –
wykrzyknął radośnie, racząc brunetkę szerokim uśmiechem. Pokręciła głową, teatralnie
wywracając oczami. – Chciałbym, żebyśmy mieli domek z ogródkiem i pasa, a nawet
dwa. Chcę wyrzucać śmieci, kopać ogródek pod kapustę i gotować z tobą ogórkową
na obiad, chcę zupełnie zwykłego życia. Chcę życia z tobą – spoważniał nieco,
podtrzymując zamglone spojrzenie Scarlett. Chcę zasypiać i budzić się, mając
cię w ramionach. Chcę chodzić do sklepu po bułki i podpaski dla ciebie. Chcę
się z tobą kłócić o kolor serwetek i zaraz godzić bardzo mocno. Chcę znosić
twoje humory i koić twoje lęki. Chcę, byś ty koiła moje. Chcę się z tobą
zestarzeć, Scarlett – nieustannie patrzył w jej oczy, które z każdym kolejnym
jego słowem bardziej zachodziły łzami. Bródka, którą delikatnie ujmował
opuszkami, drżała. Nieznacznie zwilżyła końcówką języka pełne wargi, wciąż nie
mogąc wyrzec słowa. – Ej, Maleńka, ja nie chciałem wyciskać z ciebie łez –
zaśmiał się cichutko i pogładził jej policzek wierzchem dłoni.
- Ja… - wyszeptała słabo,
zaciskając dłonie na koszulce Toma. Pociągnęła nosem, na sekundkę zamykając
oczy. Kiedy je otworzyła, ich kolor stał się jeszcze bardziej intensywny. Tom
uśmiechnął się czule, powolutku zbliżając swoją do jej twarzy i delikatnymi
pocałunkami osuszył łzy, które zdążyły wypłynąć spod powiek Scarlett. – Jeszcze
nigdy nikomu tego nie mówiłam. Jeszcze nigdy tego tak naprawdę tego nie czułam.
Jeszcze nigdy… nie potrafię mówić o uczuciach, a ty mnie ich tak pięknie
uczysz, Tom… - wyszeptała, coraz mocniej zaciskając dłonie na jego koszulce. Delikatnie
ujął je i rozluźnił, splatając jej palce ze swoimi. Krótką chwilę spoglądała na
ich dłonie. – Do niedawna broniłam się przed uczuciami, przed miłością, bo mnie
bolały, bo czucie sprawiało mi ból. I do ciebie też nie chciałam nic czuć, ale
to się okazało niemożliwe – podniosła wzrok, spoglądając mu prosto w oczy. Bo
zrozumiałam jedną, bardzo ważną rzecz. Jeśli
nie ty, to już żaden inny – na zakończenie pociągnęła noskiem i mocno
wtuliła się w kątek szyi Toma, kuląc się bardziej, niż wydawało mu się, że
można.
- Wiesz, cieszę się, że
podzielasz moje zdanie. Gorzej byłoby, jakbym musiał cię do niego przekonywać –
stwierdził zabawnie. Poczuł, jak usta Scarlett również rozciągają się w
uśmiechu.
- Jak przyjdziesz, to ugotuję
ci ogórkową – mruknęła prosto w jego
szyję, a Tom uśmiechnął się do siebie, wtulając nos we włosy Scarlett.
Pachniała miłością.
Tak wiele słów za jedno ‘kocham cię’.
*
Ignorując mijający czas,
cierpnące ciało, niewygodę i wszystko inne, co powodowało, że zamiast lepiej
czuł się tylko gorzej, nie miało znaczenia. Nieustannie trzymał dłoń Caroline,
delikatnie gładząc ją kciukiem. Narastające zmęczenie skłoniło Gustava, by
zrezygnował z dotychczasowej pozycji i ulżył trochę zmęczonemu nieustannym
siedzeniem kręgosłupowi. Przysunął się nieco bliżej łóżka blondynki i
najdelikatniej jak potrafił oparł głowę na jej boku i swojej wyciągniętej w jej
stronę ręce. Wpatrywał się w dziewczynę szeroko otwartymi oczyma, po raz
milionowy lustrując wzrokiem jej buzię. Choć od tak wielu tygodni nie zmieniła
wyrazu, wiąż liczył, że może jakieś dostrzeże. Gustav był już tak bardzo
zmęczony tym szpitalnym życiem. Nie odstępowanie od Caroline na krok nie było
wielkim wysiłkiem, w końcu wciąż siedział, jednak psychicznie czuł się
zmordowany. Pragnął zaszyć się w pokoju i przespać wszystkie dni, aż do tego, w
którym się obudzi. Choć tego nie potrafił sobie wyobrazić. Konfrontacja
wydawała mu się ponad jego siły. Starał się o tym nie myśleć. Choć całe dnie
nie robił niczego innego, próbował te trudne sprawy odsunąć na bok. Mówił do
niej, od dnia, w którym wszedł do sali, opowiadał jej o najróżniejszych
rzeczach. O ich najszczęśliwszych chwilach, o tym, jak bardzo ją kocha, jak
pięknie będzie, kiedy wreszcie wróci do zdrowia. Zapewniał ją o swym oddaniu
najlepiej, jak potrafił, a Caroline wciąż spała. Sprawiało mu to więcej bólu,
niźli spoglądanie na jej rany, które goiły się niewiarygodnie szybko, więcej
niż gorzka prawda, którą poznał w tak brutalny sposób. Zamknął oczy. Pieczenie
stało się nie do wytrzymania. Bał się, bardzo bał się wszystkiego, co było i co
przed nim. Nie miał zielonego pojęcia, czy Caroline kiedykolwiek się obudzi,
czy miał sens palenie wszystkich mostów tylko po to, by słuchać ciszy i
wpatrywać się w nicość. Wszystko tak bardzo go przerastało, chciał, by stało
się coś, cokolwiek, ale nie działo się nic. Poczuł ruch, miał wrażenie, że
krucha dłoń blondynki poruszyła się. Zaraz uznał, że to niemożliwe. Przecież
ona nawet nie drgała. Poczuł znów. Jakby jej palec delikatnie musnął wnętrze
jego dłoni. Niepewnie otworzył oczy i zamarł. Wzrok Gustava przeciął się z
szarym spojrzeniem Caroline. Jej twarz nie zmieniła wyrazu, wąskie usta nadal
tworzyły cieniutką, prostą linię, a policzki wciąż były porcelanowo białe.
Jedynie oczy – szeroko otwarte wpatrywały się w niego. Trwało to jedną chwilę,
a może bardzo długo? Nie miał pojęcia. Naraz zawładnęły nim niesamowita euforia
i paniczny lęk. Zupełnie nie wiedział, co powinien zrobić. Tak bardzo czekał na
tą chwilę, a gdy nadeszła, pragnął, by nie nastąpiła. Ja oparzony zerwał się z
krzesła i wybiegł z sali.
Angst
vor dem Leiden ist schlimmer, als das Leiden .
*
Heinrich Fitzner od blisko pięćdziesięciu
był prawnikiem. Prawie tyle samo znał Nathana Duranda. Poznali się, kiedy
Fitzner dopiero rozkręcał praktykę. Obaj byli młodzi, Nathan miał mnóstwo
zapału, zamierzał być kimś, jednak nie za bardzo wiedział, jak miał za to się
zabrać. Patrzył, jak mały biznes zrodzony w pokoiku przy kuchni rozrastał się i
przynosił Nathanowi coraz większe bogactwo, a on pozostał jego prawnikiem.
Musiał przyznać, że dzięki współpracy z Durandem jego kancelaria stała się
rozpoznawalna, a kariera kwitła jak bzy w maju. Hannah poznał niedługo później.
Już po kilku miesiącach szalonej miłości pobrali się i bardzo szybko dorobili
pierwszego dziecka. Nie minęły dwa lata od dnia, w którym się poznali, a Nathan
był najbardziej znanym w swej branży. Czas mijał, bogactwa się pomnażały, a
szczęście ich opuszczało. Przykro było mu patrzeć, jak pozycja społeczna stała
się dla Nathana ważniejsza od dobra rodziny. Przeprowadzki Francja, Niemcy i
tak w koło. Nieustannie udowadniał, że jest najlepszy. Tak dzieje się, gdy
najpierw nie masz nic, a później już wszystko. Wieść o tym, że wydziedziczył
najmłodszą córkę nie spodobała się Firtznerowi, ale, na co zdały się jego
słowa, gdy przyjaciel coraz częściej przypominał mu, kim jest i gdzie
znajdowało się jego miejsce. Był prawnikiem i został nim do dziś. Do końca
najlepiej jak potrafił prowadził interesy Durandów. Nathan nie zdążył
sporządzić testamentu, z bólem serca przedstawiał dziś ostatnią wolę Hannah.
Była wspaniałą kobietą. Doskonale pamiętał dzień, w którym ujrzał ją po raz
pierwszy. Kasztanowe pukle okalały jej rumianą twarz, a sukienka w ładnym
odcieniu zieleni komponowała się z jej oczami. Była niezwykle piękna, a Sophie
wdała się w nią. Pozostałe trzy córki były niezwykle podobne do ojca. Miały
jego stalowe oczy, hebanowe włosy i proste nosy, a Sophie była niewyrodną córką
Hannah. Kiedy spoglądał na nią, miał wrażenie, że widzi jej matkę sprzed
kilkunastu lat. Był już zmęczony. Zrobi wszystko, co do niego należało,
dopilnuje, by majątek Hannah znalazł się we właściwych rękach i odsunie się w
cień. Czas na zasłużoną emeryturę. Owszem, pomoże Sophie, ale nie jako prawnik,
ale jako wujek, którym przecież zawsze dla niej był. Może właśnie, dlatego tak
bardzo zabolało go, gdy zwróciła się do niego ‘panie Fitzner’. Przyłapując się
na tym, że bezczynnie wpatrywał się w zebranych, ujął w dłonie karty testamentu,
wiodąc spojrzeniem po wszystkich. Skinął Annie, Clarze i Celine zajmującym
miejsca w pierwszym rzędzie, zahaczył wzrokiem ich dzieci, równie dumne i
zblazowane, jak ich matki. Dalej siedzieli najbliżsi współpracownicy powołani
na odczyt i na samym końcu, w rogu pokoju dostrzegł Sophie i Shiea, który stał
obok jej krzesełka, opierając się o ścianę. Fitzner uśmiechnął się do nich.
Wreszcie matka odzyskała swoje dziecko. Tego postępku Hannah też nie pochwalał.
Sophie ścisnęła rękę syna, której nie puszczała ani na chwilę, odkąd pojawili
się w pokoju. Brakowało tylko córek Sophie. Heinrich westchnął ciężko. Trudno
było mu przyjąć do wiadomości, że Hannah już nie ma.
- Drodzy państwo – odrzekł
wreszcie. – Jak wszyscy doskonale wiecie, przybyliśmy tutaj, by odczytać
ostatnią wolę Hannah. Nie będę rozprawiał o tym, jakim człowiekiem była, każde
z was w sercu to dokładnie wie. Przejdźmy do rzeczy – wyrównał karty spisane równym,
lekko pochyłym pismem I poprawiwszy na nosie okulary, odkaszlnął. – Ja, Hannah Marie Durand w pełni świadomości
i jasności umysłu stanowię, co następuje. Chociaż nie, najpierw muszę wyjaśnić
parę spaw. Nie chciałam pisać kilku listów, do każdej z was. Nie mam zamiaru
się usprawiedliwiać. Nie mam zamiaru też próbować zamazać przeszłych zdarzeń.
To już nie ma sensu. Jeśli jest mój testament, to znak, że nie ma już mnie. Na
przestrzeni czasu wiem, że nie byłam taką matką, na jaką zasłużyłyście. Teraz wiem,
że nie bogactwa są miarą szczęśliwego dzieciństwa. Tak, Shieu, myślę również o
tobie. Nie cofnę swoich decyzji, ani tych, które z wolą lub przymusem
zaaprobowałam. Nie mogę naprawić szkód, które wyrządziłam, więc postaram się
zrekompensować wam to wszystko, tym, co po mnie pozostało. Szkoda, że to
jedynie pieniądze. Pamiętasz, Soph? Powiedziałam ci wtedy; ‘niech Bóg ma cię w
opiece’. Odprawiłam cię z niczym. Powinnam zadbać w tedy o ciebie, byłaś w
połogu, a ja nie dość, że odebrałam ci syna, to jeszcze wygnałam cię z domu…
powinnaś otrzymać wszystko, a nie dostałaś nic. Skazałam cię na niepewny los.
Powinnam dalej szlifować twój talent, a zmusiłam cię, byś o nim zapomniała. Zaś
wy, moje córeczki miałyście wówczas wszystko. Spełniałyście się w dziedzinach,
w których wam się zamarzyło, bywałyście na prywatkach, poznałyście zamożnych
chłopców, którzy dali wam wszystko, byście dziś królowały wśród elit. Wciąż
macie wszystko, co materialne. Dlatego wiem, że – choć z goryczą – przyjmiecie
moją decyzję. Anno, ty jako szanowany prawnik, doskonały w swej dziedzinie, nie
ośmielisz się podważyć mojej woli, gdyż znając przepisy będziesz mieć pewność,
że Heinrich dopilnował procedur. Claro, tobie również nie przyjdzie do głowy,
by podważyć moją wolę. Jako znakomity psychiatra, ufam, że przyjmiesz jasność
mojego umysłu, jako rzecz pewną i nie powołasz się na ten argument. Każdy
lekarz, z którym miałam do czynienia, potwierdzi te słowa. Celine, och
powtarzam się, ty również nie zechcesz odwoływać mojej woli. Jako aktorka,
doskonała w swym fachu, potrafisz wyraźnie rozgraniczyć prawdę i fałsz. Wiesz,
że moje słowa są szczere. U kresu życia pragnę powiedzieć wam moje dzieci, że
kocham was całym sercem. Ale boli mnie, boli mnie niepomiernie, że te wszystkie
lata straciły dla was znaczenie, że wasza matka zniknęła z waszego życia.
Zamknęłyście się we własnych światkach, własnych życiach, wśród własnych spraw,
pozostawiając mnie samą. Nie zwróciłam się do Sophie, dlatego, że czułam się
samotna i bezradna w obliczu choroby. Prosiłam ją o przebaczenie, by przekonać
się, że moje wychowanie nie było do końca złe. Bo to właśnie ona – ta, którą
pozbawiłam dachu nad głową, tak, której odebrałam wszystko, wyciągnęła do mnie
dłoń i była ze mną do końca. Dlatego właśnie, uszanujecie moją wolę. Anno,
Claro i Celine w tej chwili powiem wam to, co powiedziałam niegdyś Sophie: niech
Bóg ma was w opiece – wraz z tymi słowy, spąsowiałe ze złości siostry,
wstały dystyngowanie, nie szczycąc nawet nikogo spojrzeniem, prócz jednej
Sophie tym najbardziej pogardliwym. W milczeniu opuściły pokój, a za nimi ich
obrażone córki. Fitzner pokręcił głową, wzdychając, po czym kontynuował. – Dalej, chcę, by pracownicy mojego domu,
jeśli zajdzie potrzeba zwolnienia ich, otrzymali piętnastotysięczne
wynagrodzenie oraz doskonałe referencje. To się tyczy wszystkich pracowników,
których umieściłam na liście, znajdującej się w posiadaniu Heinricha. A teraz
rzecz ostateczna. Cały mój majątek, firmę o raz przymioty doń należące,
przekazuję Sophie O’ Connor, mojej córce. Chcę by jej dzieci Shie, Liv Hannah
oraz Scarlett w pełni korzystali z całego tego majątku. Wiem, Soph, że nie
lubisz całego tego biznesowego szumu, ale nikt inny prócz ciebie nie mógłby
zająć się dorobkiem mojego życia. Shieu, twoja praktyka w stanach jest
uregulowana, to samo tyczy się kryminologii – kariera policyjna stoi przed tobą
otworem. Pozostawiłam Heinrichowi namiary do świetnego detektywa, u którego
mógłbyś praktykować. Liv, wiedząc o twojej smykałce do fotografii, pomyślałam,
że staż w Paryżu byłby dla ciebie dobrą formą promocji. Widziałam twoje prace,
jesteś wspaniała. Vouge będzie mógł być dumny, mając ciebie w swych szeregach.
Scarlett, tyle o ile mogłam ułatwić drogę ku karierze twojemu rodzeństwu, tak
twojego marzenia nie jestem w stanie spełnić. Jednak wiem, że prędzej czy
później dopniesz swego. Twój głos jest niesamowity. Mogę jednak pomóc ci
stworzyć to, o czym zdążyłaś mi powiedzieć. Wasza jedyna wizyta tak bardzo
wiele mi dała. Świadomość, jak bardzo wspaniałe mam wnuki napawa mnie spokojem,
a jednocześnie budzi żal, że rozdzieliłam was na tak wiele lat. Pozostaje mi
wierzyć, że uda wam się zbudzić więź, która płynie w waszych żyłach. Wiem, że
wam się uda.
Choć nie mam prawa udzielać wam rad, jako doświadczona
życiem kobieta, pozwolę sobie powiedzieć; wierzymy
w coś większego od nas samych, jak nadzieja czy miłość. Nigdy nie jest za
późno, by zrozumieć, co jest dla nas ważne i walczyć o to. Każdy dzień może być
cudem1.
Ja zrozumiałam o tym za późno. Nie popełniajcie mojego
błędu.
Hannah Marie Durand
*
1 Zdanie pochodzące z filmu Przeczucie, zmienione na potrzeby
opowiadania.