30 stycznia 2010

28. Wierzymy w coś większego od nas samych, jak nadzieja czy miłość. Nigdy nie jest za późno, by zrozumieć, co jest dla nas ważne i walczyć o to. Każdy dzień może być cudem.


Odprowadziła wzrokiem córki. Patrzyła bardzo długo, nim ich sylwetki przyodziane w czerń, niknęły w oddali na cmentarnej alejce, wracając do własnych spraw. Tak naprawdę nic nie łączyło je z Hannah, nie znały jej, bo jakże miały, gdy i ona sama nie do końca znała własną matkę. Wypełniły swą powinność, wspierały ją, służąc ramieniem. Jednak Sophie w pełni zdawała sobie sprawę, że pogrzeb babki potraktowały jedynie jako przykry obowiązek. Nie darzyły jej sympatią, wciąż nosząc w sercu urazę. Sophie nie miała im tego za złe. Samej jej było trudno przebaczyć Hannah, ale potrzeba matczynej miłości, choć zupełnie nieadekwatna do wieku zwyciężyła. Uśmiechnęła się delikatnie, widząc jak kruche ramiona jej córeczek, otaczają silne, męskie ręce. Bardzo cieszyła się, że – jakkolwiek – nie były same. Zadziwiające, bo właśnie tego dnia, na tym cmentarzu, nad grobem własnej matki, zdała sobie sprawę, jak bardzo jej córeczki są już dorosłe, jak bardzo samodzielne i niezależne, jak bardzo już jej nie potrzebują. Choć Scarlett brakowało jeszcze troszkę do osiągnięcia pełnoletniości, Sophie wiedziała, że na przełomie ostatnich miesięcy jej córka bardzo dojrzała. Nie była już buntującą się nastolatką, która ślepo wierzy w marzenia. W pełni świadoma skutków, zmierzała po to, co osiągnąć chciała. Natomiast Liv dorosła zdecydowanie zbyt szybko. Teraz to widziała. Związek z Paulem, choć początkowo zdawał się nieść same korzyści, tak naprawdę zabił w niej tą beztroskę, którą Scarlett wciąż miała w sobie. Bardzo żałowała, że pozwoliła Liv od razu wkroczyć do jego poważnego, poukładanego życia. Nie mogła już cofnąć czasu, za to dostrzegała bolesne skutki przeszłych zdarzeń. Widziała, że bała się zbliżyć do Georga, choć przecież bardzo tego pragnęła. Potrzebowała miłości, silnego ramienia, które wesprze ją w chwili słabości, potrzebowała kogoś tylko dla siebie, już na zawsze. Jednak trauma, jaką Paul pozostawił po sobie w jej wnętrzu, jeszcze długo będzie dawała o sobie znać. Zaś Scarlett… ona niewątpliwie znalazła oparcie w Tomie i niewątpliwie wiele do siebie czuli, ale oboje byli niepokorni. Co do prawdziwości uczuć tej dwójki nie miała żadnych wątpliwości, były aż nazbyt widoczne, ale… te charaktery. Nie potrafiła prorokować. Wiedziała, że przed nimi wszystkimi jeszcze niejedna burza. Westchnęła, rzucając na świeżo usypany kopczyk białą lilię. Wyprostowała się, dumnie unosząc głowę. Nie mogła tak dłużej stać i roztkliwiać się. Nico leżał zbyt blisko, by mogła pozwolić sobie teraz na rozczulenie. Bo kiedy popłynęłyby pierwsze łzy słabości, porwałyby za sobą całą rwącą rzekę, której nie potrafiłaby zahamować. Czekało na nią wiele spraw, które musiała pozamykać. Musiała spotkać się z wieloma ludźmi, których nie znała albo znać nie chciała. No i organizacja odczytu testamentu – na szczęście prawnik Hannah obiecał zająć się wszystkim. Firma, sprawy w kraju i za granicą – za dużo tego. Jeśli śmierć Nico wprowadziła zawirowania w jej życiu, tak odejście Hannah było istnym huraganem. Poradziła sobie z objęciem pieczy nad wszelkimi sprawami bieżącymi, którymi zajmował się Nico. Rozeznała się we wszystkich rachunkach, koligacjach z urzędami, rozliczeniami i tym całym biurokratycznym bałaganem, więc teraz też sobie poradzi. Z kury domowej przeobraziła się w kobietę dwudziestego pierwszego wieku, więc teraz stanie się kobietą biznesu. A sądziła, że nic gorszego, niż wyrzeknięcie się jej przez rodziców, już jej w życiu nie spotka. Wygładziła czarną garsonkę, schowała za ucho kosmyk, który wymknął się z eleganckiego koka i odwróciwszy się dystyngowanie, spojrzała na siostry, stojące kilka metrów dalej. Niegdyś razem bawiły się w berka, zdradzały sobie najskrytsze sekrety. Niegdyś były sobie bliskie, a dziś nad grobem matki, zbyt dumne, by zamienić słowo. Anna, Clara i Celine złudnie podobne do tych, które zapamiętała, jednak wyraźnie naznaczone czasem. Harde, zacięte i poważne, ale nie bardzo smutne, jakby przymuszone do obecności, znudzone, a nawet zniesmaczone. Przyglądała im się przez krótką chwilę, nie mogąc pojąć, gdzie podziały się jej siostrzyczki. Choć przecież straciła je wiele lat temu. Nigdy nie miała ich urody, poczucia smaku ani samoistnego powabu, nie osiągnęła tyle, co one, nie była znana w różnych kręgach, ale w tej chwili to Sophie czuła się wygrana, bo wciąż miała cel, kroczyła drogą, którą – była pewna – one zatraciły, gdzieś w drodze na szczyt. Widząc własne siostry, utwierdziła się w przekonaniu, że jej życie nie było złe. Pomimo łez, które wylała i trudów, które musiała przezwyciężyć, tu i teraz posiadała więcej, niż one razem wzięte przez całe życie. Wcale nie miała na myśli pieniędzy. Matka opowiadała jej o ich losach, pomimo bogactw, szczęście było im obce. Ona kilka zim nosiła jedne buty, jednak miała u boku człowieka, który nie widział świata poza nią. Wiodła życie pełne miłości i jako takiego spokoju. Zmrużyła oczy, zapamiętując ich wyniosłe spojrzenia, po czym bez słowa odeszła. Wiatr delikatnie muskał jej twarz, słońce przyjemnie grzało, a ona była pewna, że to nie koniec. Mijając grób męża, spojrzała na niego krótko, szepcząc; kocham cię. I choć szloch dławił ją w gardle, bo przecież nie powinna przechodzić przez to wszystko sama, uśmiechnęła się, bo to nie był koniec.

Ze śmiercią miłości swego życia nie można pogodzić się nigdy. Ból, który towarzyszy jej odejściu, nie przemija. Nie opuszcza serca, tląc się, co dnia, bez końca przypominając, jak silna była ta miłość. Tego bólu nie można uśmierzyć, można jedynie nauczyć się z nim żyć.

Sophie uczyła się bardzo długo. Nie potrafiła pogodzić się z niesprawiedliwością, jaka ją spotkała. Trwało to kilka miesięcy, które wydawałoby się, że przespała. Do dnia, a raczej nocy, której przyśnił jej się Nico. Pocałował ją mocno na powitanie, tak jak zrobił to, nim odszedł. Poprosił, by zaczekała. Kazał rozsiąść się na wygodnej sofie, która okazała się sofą z ich własnego salonu, a pomieszczenie, w którym była, ich pokojem dziennym. Czekała niecierpliwie, wypatrując jego pojawienia się. Bo to przecież Nico wrócił! Jej Nico, który miał nie żyć! Nico, którego uśmiercili źli ludzie i wciąż powtarzali to, sprawiając, że i ona uwierzyła w jego odejście. Ułożyła dłonie na złączonych nogach i wpatrywała się w nie przez moment, rozmyślając, co będą robić, gdy już wróci. Przecież musieli tyle nadrobić! Przez to nie spostrzegła, kiedy przyszedł. Nie był sam. Stał przed nią, trzymając za ręce dziewczynki. Uśmiechał się serdecznie, spoglądając na nią czule, tak jak patrzył tylko na nią, a później… później spojrzał po ojcowsku, z taką nieogarnioną miłością, najpierw na Liv, a potem na Scarlett i puściwszy ich dłonie, objął je ramionami i rzekł; ‘one są częścią mnie w tobie, Soph’. Po tych słowach, popchnął je lekko w jej kierunku i odwróciwszy się, odszedł z uśmiechem, a przestrzeń, w której zniknął nagle się rozmyła. Na tym sen się skończył. Obudziła się i był już dzień. W pierwszej chwili poczuła ogromny żal, niesprawiedliwość i złość. Miała ochotę znów płakać, ale zaraz po tym dotarł do niej sens tego snu. Nie mogła dalej przechodzić obok swojego życia, musiała stawić mu czoła. Nie miała już Nico, ale jego część w niej – ich dzieci – wciąż miała je obok siebie. To dla nich musiała żyć. Tego ranka, jej córki widząc ją przeżyły szok, choć ona niemniejszy, bo dotąd nie miała pojęcia, że w jej wnętrzu znajdują się tak wielkie pokłady sił. Już nie spędzała dni zamknięta w swoim pokoju albo nad grobem Nico. Nie przepłakiwała całych nocy. Aby naprawić kontakt z córkami potrzebowała wiele czasu. Powoli i systematycznie próbowała zbliżyć się do nich i choć na początku było trudno, konsekwencja zaczęła popłacać. Z Liv nie było tak trudno, one od zawsze miały ze sobą dobry kontakt, jednak Scarlett… tu czekała ją długa droga. Obserwowała jedną i drugą, dlatego też teraz mogła wyciągnąć wnioski i być o nie spokojną. Myśl o Shieu nie była już tak bardzo dramatyczna, widziała, że nadejdzie chwila, w której wreszcie spotka ukochanego syna. Musiała czekać, bo to spotkanie zależało od niego – od tego, kiedy będzie gotów. Tak bynajmniej powiedziała jej Hannah. Uśmiechnęła się smutno. Była już bardzo, bardzo zmęczona. Ostatnie dni, to istna gonitwa. Załatwiała sprawy jedna za drugą, mało śpiąc, mało jedząc. Wyszedłszy na alejkę, kierowała się powoli ku wyjściu. Cmentarz już opustoszał. Tłum, który przyszedł pożegnać Hannah Durand zniknął równie szybko, jak się pojawił. A ona sama jeszcze nie wiedziała, jak wielką odczuwała pustkę po stracie matki. Założyła na nos ciemne okulary, chcąc chronić oczy przed ostrymi promieniami słonecznymi. Nie rozglądała się, zbyt wiele ludzkich wspomnień spoczywało dokoła. Zawiesiła torebkę na ramieniu, przyjmując znów znaną sobie, pewną pozę, którą jak spostrzegła, Scarlett niewyrodnie przejęła po niej i uniósłszy głowę, zobaczyła obraz, który miał na nowo pozmieniać wszystko w jej życiu. Minęły prawie dwadzieścia dwa lata. Synka widziała zaledwie dwa razy, tuż po urodzeniu, jednak była stuprocentowo pewna, kogo miała przed sobą. Zatrzymała się. Chłopak, a w zasadzie już mężczyzna, kroczył powoli w jej kierunku. Wysoki, smagły, bardzo przystojny – zupełnie jak Nico, budowę też miał jego, ale zdawał się być nieco wyższy. Tylko włosy miał inne, po niej. Oczy też pewnie odziedziczył po ojcu. Cała trójka wdała się w Nico, była tego pewna. Serce matki wie zawsze. Szedł powoli, trzymając za rękę niską, śliczną blondynkę, której letnia sukienka odcinana pod linią biustu, uwydatniała, już nie tak mały, wyraźnie zaokrąglony brzuszek. Ucałował ją czule w policzek, zapewniając o czymś, nim spojrzał na Sophie. Momentalnie spoważniał. Zdjęła z nosa okulary, wpatrując się w niego, jak w obrazek. Uczucie, które zaczęło miotać się w jej sercu nie sposób opisać. To szczęście, niemożliwa euforia, radość, która wypływa z wnętrza duszy i spokój, błogi spokój, które będąc zupełnie skrajnymi, mieszają się, zarazem tworząc spójną całość. Emocje, które zna, które potrafi pojąć tylko matka, która odzyskuje utracone dziecko. Oddychała szybko i niespokojnie, póki nie zapomniała zaczerpnąć tchu, gdy stanął tuż przed nią i spojrzał nań oczami Nico. Innymi, niż lazurowe oczy Scarlett, innymi, niż chmurne oczy Liv. Patrzyły na nią oczy Nico. Zaczęła drżeć, łzy napłynęły jej do oczu. Nie wiedziała, co robić, co mówić, myśli plątały się jej w głowie. Serce łomotało w piersi jak oszalałe, póki nie usłyszała cichego szeptu dziecka, wypowiedzianego ustami dorosłego mężczyzny;
- Mama? – czara się przelała, wezbrany potok łez wystąpił z brzegów. W chwili, gdy mocno przytuliła Shiea do serca, wybuchła gorzkim szlochem.
- Synku, syneczku – szeptała gorączkowo, gładząc go czule po plechach. Choć był od niej zdecydowanie wyższy i masywniejszy, zdawał się być małym chłopcem, który ufnie tuli się do matki, gdy zbije kolano. Kołysała się lekko, jakby chcąc złagodzić wspomnienie wszystkich łez, które wylał, gdy nie mogła go utulić. Shie przylgnął do matki. On dorosły mężczyzna, przeszyły ojciec, policjant, przyszły agent specjalny płakał jak dziecko w ramionach matki. – Tyle lat, tyle lat – jej nerwowe, pośpieszne ruchy uspokajały się powoli, przechodząc w płynne, metodyczne gesty, gdy gładziła go czule po głowie i plechach, nie mogąc uwierzyć, że chwila, o której marzyła od tylu lat, wreszcie nastała. Nim pozwoliła mu odsunąć się od siebie, złożyła na czole chłopaka matczyny pocałunek i jeszcze raz objęła załzawionym spojrzeniem jego twarz. – Tak długo czekałam…
- Mamo – szepnął znów, ale już pewnie, chłopiec, który siedział w jego wnętrzu, wrócił na swoje miejsce. – Przedstawię ci kogoś – odwrócił się, przygarniając ramieniem ukochaną. - To Julie, moja dziewczyna i matka mojego dziecka – na wspomnienie o potomku twarz Shiea pokraśniała radością. Sophie przyglądała się im przez chwilę, nim podeszła kroczek bliżej, gładząc dłonią policzek syna. Spoglądając mu w oczu, uśmiechnęła się szczerze.
- Odzyskałam nie tylko syna - tu przeniosła spojrzenie na dziewczynę. - Ale też córkę i wnuka – delikatnie musnęła dłonią dłoń Julie, spoczywającą na jej brzuchu, po czym serdecznie przytuliła ją do siebie.
- Mówiłam Shieowi, że to powinien być wasz dzień, ale się uparł – dziewczyna uśmiechnęła się do Sophie, po czym spojrzała na chłopaka, który czule objął ją ramieniem.
- Jesteś już częścią rodziny, kochanie. Jeśli kocha cię mój syn i ja cię pokocham – Sophie sama zdziwiła się, słysząc własne słowa. Nigdy nie była bardzo wylewna, ale teraz nie miało to znaczenia. Nie mogąc się powstrzymać, znów mocno przytuliła chłopaka do siebie. – Shie, synku, nawet nie wiesz, jak bardzo bolał mnie brak ciebie – wyszeptała, z trudem powstrzymując łzy. Chłopak mocno objął mamę, ufnie wtulając policzek w jej ramię. – Walczyłam o ciebie, naprawdę walczyłam.
- Wiem, mamo, wiem. Nigdy nie będę miał ci za złe, czegoś, czego nie uczyniłaś – uśmiechnął się smutno. – Chcę pójść tam, a potem jedźmy do domu, dobrze? Zaczekajcie, chciałabym sam – Sophie kiwnęła głową, niechętnie puszczając dłoń syna, gdy powoli kierował się ku miejscu pochówku babki. Westchnęła cicho, odprowadzając go spojrzeniem, po czym przeniosła je na Julie.
- Nie wiedziałam, że Shie ma kogoś.
- Hannah chyba też o tym nie wiedziała. Shie chciał mnie przedstawić, ale kiedy dowiedział się prawdy… on żył z przeświadczeniem, że jego rodzice zginęli, gdy był malutki, a potem… a potem patrzył na zwłoki własnego ojca, nie wiedząc, że to jego ojciec. Informował matkę o śmierci ojca, nie mając pojęcia, że stoi w progu domu rodzinnego. Pewnie pani będzie z nim o tym rozmawiać, ale nie wiem czy przyzna się, że po tym wszystkim nocami płakał jak dziecko, że tylko Quantico, że ja, że ciąża, że tylko to zmuszało go, by trzymał się w kupie. Długo zbierał się, by stanąć z panią twarzą w twarz. Może nie powinnam mówić tego, znając panią kilkanaście minut, ale… to spotkanie znaczy dla niego równie wiele, jak dla pani – dziewczyna uśmiechnęła się słabo, ściskając dłoń Sophie. Julie czuła nieopisaną ulgę, wiedząc, że Shie wreszcie zazna spokoju. Na wspomnienie dni, które przemknęły między jego palcami, wspominając ciężką ciszę i jej bezsilność, śmierć Hannah nie miała znaczenia. Liczyło się tylko to, że wreszcie, coś się zmieni – na lepsze.
- Cieszę się, że miał ciebie w tym wszystkim, Julie – westchnęła. – Przepraszam, ale jestem bardzo zmęczona. Dzisiejszy dzień poniósł za sobą zdecydowanie za dużo emocji.
- Nie szkodzi – uśmiechnęła się. – My jedziemy prosto z lotniska, samolot miał opóźnienie.
- Jak zniosłaś podróż?
- Całkiem nieźle. Wszelkie mdłości mam już za sobą, z resztą i tak było ich niewiele. Teraz pozostaje tylko czekać, poskramiać apetyty i humory – usta dziewczyny znów rozciągnęły się w przyjemnym uśmiechu. – Shie ma okazję ćwiczyć cierpliwość i opanowanie, a biegając do sklepu, dba o kondycję.
- Taaak, moja kondycja ma się coraz lepiej – chłopak dołączył do nich, obejmując obie ramionami. Powoli ruszyli ku wyjściu. – Ciotki wciąż tam są.
- Wiem, ale one wybrały dawno temu, a dziś chyba nie chciały zmienić decyzji. Synku, chcesz jechać do Hannah? Bo w domu… tam są dziewczynki i nie wiem…
- Tak mamo, masz rację. To jeszcze nie czas. Musimy… musimy dać go sobie - rzekł, wymijając kobiety, by zaraz otworzyć furtę.
*

Mdłe światło lampki padało na postać brunetki siedzącej bokiem na sofie. Jedną nogę miała podkuloną pod siebie, tworząc swoiste gniazdko, w którym Candy rozkosznie się ukokosiła. Scarlett szczelnie tuliła ją ramionami, stwarzając odpowiednią atmosferę do opowiadania bajek. Dziewczynka od pierwszej chwili ‘zaprzyjaźniła’ się ze nią i nie odstępowała Brunetki na krok. Wtuliła się w Scarlett, uważnie słuchając bajek, które jej opowiadała. Czarna sukienka, którą miała na sobie jeszcze od pogrzebu Hannah, powinęła się nieznacznie, odsłaniając bardziej jej zgrabne nogi, a włosy zgarnięte na jedno ramię jej lekko puszyste policzki. Tom przyglądał się obu, nie mogąc wyjść z podziwu, jak Scarlett sprawnie tworzy coraz to nowe historie, których to główną bohaterką była księżniczka Candy. Brunetka uśmiechała się słodko, mówiąc cicho i spokojnie, a jej delikatny, wręcz dziecinny głosik sprawiał, że wnętrzności Toma wywracały się górą do dołu. Sam chętnie zamknąłby oczy i odpłynął do krainy snów, gdyby nie fakt, że nie mógł oderwać oczu od Scarlett. Czule przytuliła policzek do główki Candy, kołysząc się delikatnie. Dziewczynka nie mówiła nic, uważnie słuchając opowieści. Naraz cała żywiołowość uleciała z niej, ustępując miejsca nostalgii, którą zasiała w niej Scarlett. Czując, jak i jego powieki robią się ciężkie, Tom cichutko wszedł do środka, siadając obok dziewczyn. Wśród gonitwy codziennych spraw, takie zwykłe chwile często mu umykały. Dlatego lubił takie popołudnia, choć brakowało mu tam Gustava, cieszył się widząc rozpromienionego Billa. Nieczęsto widywał go tak szczęśliwego. Związek, o ile ich relację można było nazwać związkiem, z Rainie uskrzydlał go. Śmiał się, znów wył do dezodorantu podczas prysznica, przekomarzał się z nim. Był po prostu dawnym Billem. Już sam ten fakt bardzo Toma cieszył. Choć może przez te ukradkowe spotkania z paniami Everett częściej mijał się z nim w drzwiach niż spotykał z kuchni, pocieszał się szczęściem swojego brata. W końcu sam częściej niż rzadziej bywał u Scarlett. Georg był myślami, gdzieś zupełnie indziej, mocno tuląc do siebie Liv, pewnie w razie, gdyby znów zachciało się jej wiać. Wyglądali razem komicznie, ale musiał przyznać, że urokliwie. A on stał się sentymentalny, dlatego wyszedł z tego salonu, żeby nie słuchać ich romantycznego bełkotu, tylko własny bełkot wprowadzić w życie. Widok Scarlett zamiast zmotywować go jakkolwiek, zadziałał w przeciwnym kierunku, bo czuł się zupełnie rozbity. Opowiadając dziecku bajkę, a w dodatku tak serdecznie je obejmując, była jeszcze bardziej nieziemska niż zwykle. Położył rękę na oparciu, muskając opuszkami nagie ramię Scarlett. Candy odsunęła się od Scarlett, uśmiechając się do Toma.
- Scarlett opowiada najlepsze bajki – stwierdziła ze znawstwem.
- Lepsze niż mama? – spytał z rozbawieniem.
- Noo, mama mi tylko czyta, a Scarlett wymyśla. Może też ci kiedyś opowie – dodała po chwili.- Ale musisz być grzeczny – brunetka uważnie przyglądała się chłopakowi, uśmiechając się przekornie, Tom, starał się być bardzo zafrapowanym, cmoknął teatralnie, spoglądając na Candy z lekkim przestrachem.
- A ja nie wiem, czy umiem być grzeczny.
- No, to ci Scarlett nie opowie i pójdziesz spać sam. Mi obiecała, że jak kiedyś będę tu spać, to przyjdzie i mi opowie.
- To myślisz, że jak będę grzeczny, to pójdzie ze mną spać? – usta Toma rozciągnęły się w szerokim uśmiechu, a w oczach rozbłysł blask, którego Candy nie rozumiała, za to Scarlett, aż za nadto. Wywróciła oczami, karcąc go wymownym spojrzeniem.
- No tak, mi obiecała – dziewczynka zapewniła go z przejęciem.
- No to chyba się postaram. Bill obiecał ci, że będziecie spać u nas z mamą?
- Tak powiedział i mama też mówiła, że kiedyś przyjdziemy. Bo Hans, mąż mamy, niedługo jedzie na kilka dni do pracy. Bo wy nie znacie Hansa, nie? – mała wyraźnie posmutniała, spoglądając najpierw na Scarlett, później na Toma, którzy równo zaprzeczyli, kręcąc głowami. – No, bo Hans to jest mąż mamy i ja muszę do niego mówić tata, chociaż on nie jest moim tatą. On jest niedobry i mój prawdziwy tata też był niedobry dla mamy i płakała przez niego, ale przestała, jak ja się urodziłam, ale teraz płacze przez Hansa… i mama jest wesoła tylko, jak jesteśmy z Billem. Bo ja bardzo kocham Billa. Ona jest dla nas taki dobry, miły i w ogóle nie krzyczy, nie bije nas i nie zaciąga mamy bez powodu do pokoju, żeby tam dziwnie na nią sapać. Mamusia mówi, że nie wie, jak, ale znajdzie sposób, żebyśmy już nie musiały się bać.
- Kochanie… - szepnęła Scarlett, mocno tuląc do siebie dziewczynkę. Na jej twarzy wymalowało się ogromne przejęcie, które równie mocno, jak słowa Candy, ścisnęło go za serce. Pomimo tragedii, jaką dotykała tę małą, pomimo tej całej niesprawiedliwości, która go przerażała, złości, którą w nim budziła, dostrzegł coś jeszcze. Dostrzegł Scarlett, która z taką bezpretensjonalną czułością traktowała tą małą. Może to irracjonalne, ale w tej chwili zapragnął, by to ona została matką jego dzieci.
- Toom? A ty myślisz, że Bill mógłby być moim tatą? Bo mama mówiła, że kiedyś na pewno spotkamy kogoś, kto nas pokocha i spotkałyśmy Billa…- Tom uśmiechnął się do dziewczynki, gładząc ją po policzku.
- Myślę, że jeśli ty, mama i Bill chcielibyście, żeby tak było, to jest to możliwe.
- To dobrze – uśmiechnęła się i ucałowawszy w policzek najpierw Scarlett, a zaraz potem Toma, zsunęła się z kolan brunetki. – Kocham was – rzuciła pogodnie i w podskokach opuściła pokój.


Scarlett przez krótką chwilę wpatrywała się w punkt, w którym jeszcze przed momentem widziała dziewczynkę, błądząc gdzieś myślami. Tom przysunął się bliżej niej, przygarniając ją czule do siebie. Odetchnęła głęboko, przytulając skroń do policzka chłopaka. Przymknęła na moment powieki. Ostatnie kilka dni było bardzo trudne. Wiele spraw, które należało załatwić, miejsc, które trzeba było odwiedzić, ludzie, z którymi potrzeba było się skontaktować i ci, których powiadomić. Najchętniej pojawiłaby się tylko na pogrzebie, stając gdzieś w tłumie gapiów. Nie była związana z Hannah. Nie znała jej. Widziała zaledwie kilka razy. Jednak ze względu na mamę przytłoczoną ilością nieznanych jej dotąd obowiązków, przemogła się, spędzając większą część ostatnich dni w domu, a raczej rezydencji babki. W pierwszej chwili poczuła się jak w zamku. Wszystko tam było piękne, idealnie dobrane i nieziemsko bezosobowe. Nie wyczuwało się rodzinnej atmosfery, ba, żadnej atmosfery. Jednym, co podobało się brunetce był pokój mamy. Nietknięty od czasu, kiedy go opuściła. Pomijając drobne porządki. Na biurku leżały stosy, pożółkłych już papierów, ołówki, długopisy, w magnetofonie i na nim kilka kaset. Swoją drogą mama słuchała dobrej muzyki. Wszystko było takie, jakby wyszła z tego pokoju przed dziesięcioma minutami, jednocześnie, jakby z zupełnie innej epoki. Może przesadziła, bo przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to nie taka prehistoria. W tym pokoju czuła magię. Nawet ubrania mamy, te, których nie zabrała wisiały nie do końca ładnie w szafie. Obchodząc cały dom i myszkując w poszczególnych pomieszczeniach, czuła się dziwnie. Jakby duch Hannah był tam z nimi. Jednak po kilku godzinach wykonywania przykrych telefonów, przestała czuć się jak intruz. Mamie kazały zająć się kontaktowaniem z prawnikami i innymi osobami, z którymi Hannah współpracowała, żeby móc wspólnymi siłami ogarnąć bałagan, jaki pozostał po jej odejściu. Teraz, kiedy goście plotkowali na stypie, ona mogła wreszcie odetchnąć i zapomnieć, że kiedykolwiek tam była, bo już nie miała ochoty wracać. W drugiego pokoju dobiegały odgłosy rozmowy i beztroski śmiech ich przyjaciół, jednak Scarlett nie miała najmniejszej ochoty ruszać się stamtąd. Bezpieczne ramiona Toma, to wszystko, czego potrzebowała. Mała dłoń brunetki powolutku powędrowała po torsie chłopaka, zatrzymując się po jego lewej stronie. Uśmiechnęła się delikatnie, czując jak biło jego serce. Powieki Scarlett stawały się coraz cięższe i bardzo chciały opaść, ale siłą woli zmuszała je do nieustannej pracy. Nie mogła tak odlecieć w środku dnia. Zwilżyła koniuszkiem języka wysuszone wargi, poprawiła się na miejscu, by, choć troszkę otrząsnąć się ze snu. Na nic to dało, jednak lekko ochrypły, głęboki szept Toma podziałał na nią o wiele mocniej.
- Wiesz, chciałbym kiedyś mieć taką Candy – dziewczyna odsunęła się nieznacznie od niego, spoglądając na twarz Toma, która przybrała ten nic niemówiący, nieprzenikniony wyraz. Przez te kilka miesięcy, zdążyła zauważyć, że nieodgadniony wyraz twarzy towarzyszył mu zawsze, gdy zastanawiał się nad czymś albo, – choć to wcale nie było miłe! – kiedy gniewał się na nią, czy też chciał dać jej do zrozumienia, że wcale nie podobało mu się to, co robiła. Teraz w grę wchodziła jedynie pierwsza opcja. Swoją drogą fakt, że Tom myśli o dzieciach, jakoś tak, nie wiedzieć, czemu ucieszył Scarlett. Smyrając noskiem policzek chłopaka, wgramoliła się na jego kolana. Usiadła bokiem, podkulając nogi pod brodę. Tom mimowolnie otulił ją ramieniem, zamykając całe skulone ciało brunetki w swoich objęciach. Wydała mu się zupełnie malutka. Zadowolona oparła czoło na policzku Toma i przymknęła powieki. Rozluźnił się, a Scarlett w wyobraźni widziała, jak sam zamyka oczy. Takie chwile były idealne.
- Na pewno będziesz miał – szepnęła.
- Chciałbym z tobą – dodał cichutko.
- Dziecko to nie tak hop siup. Nacieszyć się i już.
- Dziecko.. dziecko jest dla mnie najwyższym wyrazem miłości, największym darem, jaki kobieta może ofiarować facetowi. I dlatego, jeśli będę miał dzieci, chcę je mieć z kobietą, której ofiaruję swe życie i która ofiaruje mi swoje – Scarlett odsunęła się troszeczkę od Toma, na tyle daleko, by móc oszacować spojrzeniem jego nadal nieodgadnioną twarz i wreszcie popatrzeć mu w oczy. Spojrzenie Toma było w tym momencie tak niewyobrażalnie czyste, głębokie, że zaparło jej dech bardziej, niż wszystkie wypowiedziane przez niego słowa. Wpatrywała się w jego mlecznoczekoladowe tęczówki, a jej buzię przyozdobił czuły uśmiech.
- Mogę żyć tylko, gdy jesteś moim życiem – objęła dłońmi twarz Toma, gładząc opuszkami jego skronie. Uśmiechnął się. I tak oto Tom Kaulitz wyznał jej miłość, choć nie dońca wprost.  – Dziecko to cud. Cud życia, który łączy w sobie ciebie i mnie. Na zawsze, bo póki ono będzie żyć, będziemy i my. Chciałabym dzieci. Z tobą, Tom.
- A gdybyśmy tak wpadli? – turkusowe tęczówki Scarlett nabrały nowego blasku, gdy roześmiała się perliście. Zarzuciła ręce na szyję Toma.
- Obawiam się, że nie mieliśmy okazji. Chyba, że o czymś nie wiem – uniosła wymownie brwi. – Bo wiatropylność raczej odpada… - popukała opuszkiem palca swoją brodę, udając zastanowienie. Tom roześmiał się, przyciągając ją zupełnie blisko siebie. Jego wargi delikatnie dotykały jej własnych, jednak nie pocałował jej.
- Ja ci dam wiatropylność, nikt nie ma prawa cię macać, jeśli ja nie mogę – mówił powoli, a jego wagi zaczepnie ocierały się o jej usta. Uśmiechnęła się, całując go delikatnie, by zaraz rozchylić jego usta językiem i całować drapieżnie. Najwyraźniej spodobało mu się to, bo oddawał je bardzo wylewnie. Oderwała się od Toma, zagryzając dolną wargę i spoglądając na niego spod pochylonego czoła.
- A kto ci powiedział, że nie możesz? – chłopak zamarł w bezruchu, a jego oczach pojawiły się ognie. – Tylko sobie za dużo nie wyobrażaj! – dodała szybko, śmiejąc się cicho.
- Chciałbym córeczkę – wypalił znienacka. – Byłaby śliczna, jak ty i miała twoje oczy.
- I twój nos.
- Mój nos?
- Mhm – Scarlett pokiwała głową, obdarzając Toma spojrzeniem, jakby pytał o najbardziej oczywistą rzecz. – Lubię twój nos.
- I twoje pyzate policzki i ona musi mieć dużo rodzeństwa.
- Dużo?
- Bardzo dużo. Przynajmniej dwie siostry i dwóch braci – brunetka ze zgrozą zasłoniła dłonią oczy, spoglądając na Toma jednym okiem spomiędzy szparki między palcami. Był bardzo zadowolony ze swoich planów.
- Czy ty chcesz mnie uczynić orką?
- Nie! Matką moich dzieci! – wykrzyknął radośnie, racząc brunetkę szerokim uśmiechem. Pokręciła głową, teatralnie wywracając oczami. – Chciałbym, żebyśmy mieli domek z ogródkiem i pasa, a nawet dwa. Chcę wyrzucać śmieci, kopać ogródek pod kapustę i gotować z tobą ogórkową na obiad, chcę zupełnie zwykłego życia. Chcę życia z tobą – spoważniał nieco, podtrzymując zamglone spojrzenie Scarlett. Chcę zasypiać i budzić się, mając cię w ramionach. Chcę chodzić do sklepu po bułki i podpaski dla ciebie. Chcę się z tobą kłócić o kolor serwetek i zaraz godzić bardzo mocno. Chcę znosić twoje humory i koić twoje lęki. Chcę, byś ty koiła moje. Chcę się z tobą zestarzeć, Scarlett – nieustannie patrzył w jej oczy, które z każdym kolejnym jego słowem bardziej zachodziły łzami. Bródka, którą delikatnie ujmował opuszkami, drżała. Nieznacznie zwilżyła końcówką języka pełne wargi, wciąż nie mogąc wyrzec słowa. – Ej, Maleńka, ja nie chciałem wyciskać z ciebie łez – zaśmiał się cichutko i pogładził jej policzek wierzchem dłoni.
- Ja… - wyszeptała słabo, zaciskając dłonie na koszulce Toma. Pociągnęła nosem, na sekundkę zamykając oczy. Kiedy je otworzyła, ich kolor stał się jeszcze bardziej intensywny. Tom uśmiechnął się czule, powolutku zbliżając swoją do jej twarzy i delikatnymi pocałunkami osuszył łzy, które zdążyły wypłynąć spod powiek Scarlett. – Jeszcze nigdy nikomu tego nie mówiłam. Jeszcze nigdy tego tak naprawdę tego nie czułam. Jeszcze nigdy… nie potrafię mówić o uczuciach, a ty mnie ich tak pięknie uczysz, Tom… - wyszeptała, coraz mocniej zaciskając dłonie na jego koszulce. Delikatnie ujął je i rozluźnił, splatając jej palce ze swoimi. Krótką chwilę spoglądała na ich dłonie. – Do niedawna broniłam się przed uczuciami, przed miłością, bo mnie bolały, bo czucie sprawiało mi ból. I do ciebie też nie chciałam nic czuć, ale to się okazało niemożliwe – podniosła wzrok, spoglądając mu prosto w oczy. Bo zrozumiałam jedną, bardzo ważną rzecz. Jeśli nie ty, to już żaden inny – na zakończenie pociągnęła noskiem i mocno wtuliła się w kątek szyi Toma, kuląc się bardziej, niż wydawało mu się, że można.
- Wiesz, cieszę się, że podzielasz moje zdanie. Gorzej byłoby, jakbym musiał cię do niego przekonywać – stwierdził zabawnie. Poczuł, jak usta Scarlett również rozciągają się w uśmiechu.
- Jak przyjdziesz, to ugotuję ci ogórkową –  mruknęła prosto w jego szyję, a Tom uśmiechnął się do siebie, wtulając nos we włosy Scarlett.

Pachniała miłością.
Tak wiele słów za jedno ‘kocham cię’.
*

Ignorując mijający czas, cierpnące ciało, niewygodę i wszystko inne, co powodowało, że zamiast lepiej czuł się tylko gorzej, nie miało znaczenia. Nieustannie trzymał dłoń Caroline, delikatnie gładząc ją kciukiem. Narastające zmęczenie skłoniło Gustava, by zrezygnował z dotychczasowej pozycji i ulżył trochę zmęczonemu nieustannym siedzeniem kręgosłupowi. Przysunął się nieco bliżej łóżka blondynki i najdelikatniej jak potrafił oparł głowę na jej boku i swojej wyciągniętej w jej stronę ręce. Wpatrywał się w dziewczynę szeroko otwartymi oczyma, po raz milionowy lustrując wzrokiem jej buzię. Choć od tak wielu tygodni nie zmieniła wyrazu, wiąż liczył, że może jakieś dostrzeże. Gustav był już tak bardzo zmęczony tym szpitalnym życiem. Nie odstępowanie od Caroline na krok nie było wielkim wysiłkiem, w końcu wciąż siedział, jednak psychicznie czuł się zmordowany. Pragnął zaszyć się w pokoju i przespać wszystkie dni, aż do tego, w którym się obudzi. Choć tego nie potrafił sobie wyobrazić. Konfrontacja wydawała mu się ponad jego siły. Starał się o tym nie myśleć. Choć całe dnie nie robił niczego innego, próbował te trudne sprawy odsunąć na bok. Mówił do niej, od dnia, w którym wszedł do sali, opowiadał jej o najróżniejszych rzeczach. O ich najszczęśliwszych chwilach, o tym, jak bardzo ją kocha, jak pięknie będzie, kiedy wreszcie wróci do zdrowia. Zapewniał ją o swym oddaniu najlepiej, jak potrafił, a Caroline wciąż spała. Sprawiało mu to więcej bólu, niźli spoglądanie na jej rany, które goiły się niewiarygodnie szybko, więcej niż gorzka prawda, którą poznał w tak brutalny sposób. Zamknął oczy. Pieczenie stało się nie do wytrzymania. Bał się, bardzo bał się wszystkiego, co było i co przed nim. Nie miał zielonego pojęcia, czy Caroline kiedykolwiek się obudzi, czy miał sens palenie wszystkich mostów tylko po to, by słuchać ciszy i wpatrywać się w nicość. Wszystko tak bardzo go przerastało, chciał, by stało się coś, cokolwiek, ale nie działo się nic. Poczuł ruch, miał wrażenie, że krucha dłoń blondynki poruszyła się. Zaraz uznał, że to niemożliwe. Przecież ona nawet nie drgała. Poczuł znów. Jakby jej palec delikatnie musnął wnętrze jego dłoni. Niepewnie otworzył oczy i zamarł. Wzrok Gustava przeciął się z szarym spojrzeniem Caroline. Jej twarz nie zmieniła wyrazu, wąskie usta nadal tworzyły cieniutką, prostą linię, a policzki wciąż były porcelanowo białe. Jedynie oczy – szeroko otwarte wpatrywały się w niego. Trwało to jedną chwilę, a może bardzo długo? Nie miał pojęcia. Naraz zawładnęły nim niesamowita euforia i paniczny lęk. Zupełnie nie wiedział, co powinien zrobić. Tak bardzo czekał na tą chwilę, a gdy nadeszła, pragnął, by nie nastąpiła. Ja oparzony zerwał się z krzesła i wybiegł z sali.

Angst vor dem Leiden ist schlimmer, als das Leiden.
*

Heinrich Fitzner od blisko pięćdziesięciu był prawnikiem. Prawie tyle samo znał Nathana Duranda. Poznali się, kiedy Fitzner dopiero rozkręcał praktykę. Obaj byli młodzi, Nathan miał mnóstwo zapału, zamierzał być kimś, jednak nie za bardzo wiedział, jak miał za to się zabrać. Patrzył, jak mały biznes zrodzony w pokoiku przy kuchni rozrastał się i przynosił Nathanowi coraz większe bogactwo, a on pozostał jego prawnikiem. Musiał przyznać, że dzięki współpracy z Durandem jego kancelaria stała się rozpoznawalna, a kariera kwitła jak bzy w maju. Hannah poznał niedługo później. Już po kilku miesiącach szalonej miłości pobrali się i bardzo szybko dorobili pierwszego dziecka. Nie minęły dwa lata od dnia, w którym się poznali, a Nathan był najbardziej znanym w swej branży. Czas mijał, bogactwa się pomnażały, a szczęście ich opuszczało. Przykro było mu patrzeć, jak pozycja społeczna stała się dla Nathana ważniejsza od dobra rodziny. Przeprowadzki Francja, Niemcy i tak w koło. Nieustannie udowadniał, że jest najlepszy. Tak dzieje się, gdy najpierw nie masz nic, a później już wszystko. Wieść o tym, że wydziedziczył najmłodszą córkę nie spodobała się Firtznerowi, ale, na co zdały się jego słowa, gdy przyjaciel coraz częściej przypominał mu, kim jest i gdzie znajdowało się jego miejsce. Był prawnikiem i został nim do dziś. Do końca najlepiej jak potrafił prowadził interesy Durandów. Nathan nie zdążył sporządzić testamentu, z bólem serca przedstawiał dziś ostatnią wolę Hannah. Była wspaniałą kobietą. Doskonale pamiętał dzień, w którym ujrzał ją po raz pierwszy. Kasztanowe pukle okalały jej rumianą twarz, a sukienka w ładnym odcieniu zieleni komponowała się z jej oczami. Była niezwykle piękna, a Sophie wdała się w nią. Pozostałe trzy córki były niezwykle podobne do ojca. Miały jego stalowe oczy, hebanowe włosy i proste nosy, a Sophie była niewyrodną córką Hannah. Kiedy spoglądał na nią, miał wrażenie, że widzi jej matkę sprzed kilkunastu lat. Był już zmęczony. Zrobi wszystko, co do niego należało, dopilnuje, by majątek Hannah znalazł się we właściwych rękach i odsunie się w cień. Czas na zasłużoną emeryturę. Owszem, pomoże Sophie, ale nie jako prawnik, ale jako wujek, którym przecież zawsze dla niej był. Może właśnie, dlatego tak bardzo zabolało go, gdy zwróciła się do niego ‘panie Fitzner’. Przyłapując się na tym, że bezczynnie wpatrywał się w zebranych, ujął w dłonie karty testamentu, wiodąc spojrzeniem po wszystkich. Skinął Annie, Clarze i Celine zajmującym miejsca w pierwszym rzędzie, zahaczył wzrokiem ich dzieci, równie dumne i zblazowane, jak ich matki. Dalej siedzieli najbliżsi współpracownicy powołani na odczyt i na samym końcu, w rogu pokoju dostrzegł Sophie i Shiea, który stał obok jej krzesełka, opierając się o ścianę. Fitzner uśmiechnął się do nich. Wreszcie matka odzyskała swoje dziecko. Tego postępku Hannah też nie pochwalał. Sophie ścisnęła rękę syna, której nie puszczała ani na chwilę, odkąd pojawili się w pokoju. Brakowało tylko córek Sophie. Heinrich westchnął ciężko. Trudno było mu przyjąć do wiadomości, że Hannah już nie ma.
- Drodzy państwo – odrzekł wreszcie. – Jak wszyscy doskonale wiecie, przybyliśmy tutaj, by odczytać ostatnią wolę Hannah. Nie będę rozprawiał o tym, jakim człowiekiem była, każde z was w sercu to dokładnie wie. Przejdźmy do rzeczy – wyrównał karty spisane równym, lekko pochyłym pismem I poprawiwszy na nosie okulary, odkaszlnął. – Ja, Hannah Marie Durand w pełni świadomości i jasności umysłu stanowię, co następuje. Chociaż nie, najpierw muszę wyjaśnić parę spaw. Nie chciałam pisać kilku listów, do każdej z was. Nie mam zamiaru się usprawiedliwiać. Nie mam zamiaru też próbować zamazać przeszłych zdarzeń. To już nie ma sensu. Jeśli jest mój testament, to znak, że nie ma już mnie. Na przestrzeni czasu wiem, że nie byłam taką matką, na jaką zasłużyłyście. Teraz wiem, że nie bogactwa są miarą szczęśliwego dzieciństwa. Tak, Shieu, myślę również o tobie. Nie cofnę swoich decyzji, ani tych, które z wolą lub przymusem zaaprobowałam. Nie mogę naprawić szkód, które wyrządziłam, więc postaram się zrekompensować wam to wszystko, tym, co po mnie pozostało. Szkoda, że to jedynie pieniądze. Pamiętasz, Soph? Powiedziałam ci wtedy; ‘niech Bóg ma cię w opiece’. Odprawiłam cię z niczym. Powinnam zadbać w tedy o ciebie, byłaś w połogu, a ja nie dość, że odebrałam ci syna, to jeszcze wygnałam cię z domu… powinnaś otrzymać wszystko, a nie dostałaś nic. Skazałam cię na niepewny los. Powinnam dalej szlifować twój talent, a zmusiłam cię, byś o nim zapomniała. Zaś wy, moje córeczki miałyście wówczas wszystko. Spełniałyście się w dziedzinach, w których wam się zamarzyło, bywałyście na prywatkach, poznałyście zamożnych chłopców, którzy dali wam wszystko, byście dziś królowały wśród elit. Wciąż macie wszystko, co materialne. Dlatego wiem, że – choć z goryczą – przyjmiecie moją decyzję. Anno, ty jako szanowany prawnik, doskonały w swej dziedzinie, nie ośmielisz się podważyć mojej woli, gdyż znając przepisy będziesz mieć pewność, że Heinrich dopilnował procedur. Claro, tobie również nie przyjdzie do głowy, by podważyć moją wolę. Jako znakomity psychiatra, ufam, że przyjmiesz jasność mojego umysłu, jako rzecz pewną i nie powołasz się na ten argument. Każdy lekarz, z którym miałam do czynienia, potwierdzi te słowa. Celine, och powtarzam się, ty również nie zechcesz odwoływać mojej woli. Jako aktorka, doskonała w swym fachu, potrafisz wyraźnie rozgraniczyć prawdę i fałsz. Wiesz, że moje słowa są szczere. U kresu życia pragnę powiedzieć wam moje dzieci, że kocham was całym sercem. Ale boli mnie, boli mnie niepomiernie, że te wszystkie lata straciły dla was znaczenie, że wasza matka zniknęła z waszego życia. Zamknęłyście się we własnych światkach, własnych życiach, wśród własnych spraw, pozostawiając mnie samą. Nie zwróciłam się do Sophie, dlatego, że czułam się samotna i bezradna w obliczu choroby. Prosiłam ją o przebaczenie, by przekonać się, że moje wychowanie nie było do końca złe. Bo to właśnie ona – ta, którą pozbawiłam dachu nad głową, tak, której odebrałam wszystko, wyciągnęła do mnie dłoń i była ze mną do końca. Dlatego właśnie, uszanujecie moją wolę. Anno, Claro i Celine w tej chwili powiem wam to, co powiedziałam niegdyś Sophie: niech Bóg ma was w opiece – wraz z tymi słowy, spąsowiałe ze złości siostry, wstały dystyngowanie, nie szczycąc nawet nikogo spojrzeniem, prócz jednej Sophie tym najbardziej pogardliwym. W milczeniu opuściły pokój, a za nimi ich obrażone córki. Fitzner pokręcił głową, wzdychając, po czym kontynuował. – Dalej, chcę, by pracownicy mojego domu, jeśli zajdzie potrzeba zwolnienia ich, otrzymali piętnastotysięczne wynagrodzenie oraz doskonałe referencje. To się tyczy wszystkich pracowników, których umieściłam na liście, znajdującej się w posiadaniu Heinricha. A teraz rzecz ostateczna. Cały mój majątek, firmę o raz przymioty doń należące, przekazuję Sophie O’ Connor, mojej córce. Chcę by jej dzieci Shie, Liv Hannah oraz Scarlett w pełni korzystali z całego tego majątku. Wiem, Soph, że nie lubisz całego tego biznesowego szumu, ale nikt inny prócz ciebie nie mógłby zająć się dorobkiem mojego życia. Shieu, twoja praktyka w stanach jest uregulowana, to samo tyczy się kryminologii – kariera policyjna stoi przed tobą otworem. Pozostawiłam Heinrichowi namiary do świetnego detektywa, u którego mógłbyś praktykować. Liv, wiedząc o twojej smykałce do fotografii, pomyślałam, że staż w Paryżu byłby dla ciebie dobrą formą promocji. Widziałam twoje prace, jesteś wspaniała. Vouge będzie mógł być dumny, mając ciebie w swych szeregach. Scarlett, tyle o ile mogłam ułatwić drogę ku karierze twojemu rodzeństwu, tak twojego marzenia nie jestem w stanie spełnić. Jednak wiem, że prędzej czy później dopniesz swego. Twój głos jest niesamowity. Mogę jednak pomóc ci stworzyć to, o czym zdążyłaś mi powiedzieć. Wasza jedyna wizyta tak bardzo wiele mi dała. Świadomość, jak bardzo wspaniałe mam wnuki napawa mnie spokojem, a jednocześnie budzi żal, że rozdzieliłam was na tak wiele lat. Pozostaje mi wierzyć, że uda wam się zbudzić więź, która płynie w waszych żyłach. Wiem, że wam się uda.

Choć nie mam prawa udzielać wam rad, jako doświadczona życiem kobieta, pozwolę sobie powiedzieć; wierzymy w coś większego od nas samych, jak nadzieja czy miłość. Nigdy nie jest za późno, by zrozumieć, co jest dla nas ważne i walczyć o to. Każdy dzień może być cudem1.

Ja zrozumiałam o tym za późno. Nie popełniajcie mojego błędu.
Hannah Marie Durand
*

1 Zdanie pochodzące z filmu Przeczucie, zmienione na potrzeby opowiadania. 

23 stycznia 2010

27. If my words don't come together. Listen to the melody cause my love is in there hiding.

Mała dziewczynka w wielkich słuchawkach na uszach. Tak najkrócej dałoby się opisać Scarlett w tej właśnie chwili. Ciałem trwała w tym małym, wygłuszonym pomieszczeniu, jednak dusza… kto wie, gdzie lawirowała. Chłopaki czasem pozwalali jej stawać po drugiej stronie. Minuty, które spędzała w tym małym, wygłuszonym pomieszczeniu były jednymi z najcenniejszych, które przeżywała w ostatnim czasie. Ona spełniała się śpiewając swoje ulubione piosenki, a Bill bawił się w technika. Nie mając zielonego pojęcia o aparaturze w studiu, improwizował, kiedy doszedł do wniosku, że ta improwizacja średnio mu wychodzi, wkręcił w swój plan Davida, który z symbolem euro w oczach, chętnie zgodził się mu pomóc. Dlatego, w dni takie jak ten, kiedy Scarlett prezentowała swoją niemałą skalę, bawiąc się dźwiękiem w pokoju za szklana szybą, oni skrzętnie dokumentowali jej poczynania, zamierzając sprawić jej najlepsze demo, jakie tylko mogło być. Bill pragnął przekazać pałeczkę. Ktoś, kiedyś pomógł jemu. Teraz jego kolej. Spojrzał na Toma. Stał z rękoma założonymi na torsie, wpatrując się w pochłoniętą śpiewem brunetkę. Jak urzeczony lustrował jej zarumienioną buzię, gesty, ulotne spojrzenia, które, co jakiś czas mu posyłała. Dawno nie widział u nikogo takiej pasji. Bardzo, naprawdę bardzo chciał, żeby spełniła marzenia. Wiedział, że tylko muzyka może jej to dać. Tylko muzyka może dać jej szczęście. A on, nawet kosztem swoich obaw, postanowił uczynić wszystko, by była szczęśliwa. Skończywszy długą nutę, posłała mu buziaka w powietrzu i radośnie zaklaskała dłońmi. Długi kucyk zachybotał przy jej plecach, gdy lekko obróciła się wokół własnej osi. Była wniebowzięta. Poprawiła słuchawki na uszach. David, wcisnąwszy jakieś guziczki, wydał jej krótkie polecenie, które z chęcią spełniła. To nic, że mieli ćwiczyć. Widok uradowanej Scarlett był zbyt cenny, by go utracić. Pomyślał o wczorajszym dniu. Pomyślał o tym, jak przechadzali się po ZOO, jak po kryjomu karmiła zwierzęta, jak oburzała się na ich niewesoły los, jak zarzekała się, że kiedyś wypuści je wszystkie na wolność, nadymając przy tym zaróżowione policzki. Pomyślał o tym, jak mocno ściskała jego dłoń, widząc coś nowego, ciekawego. A potem wrócił wspomnieniami do wesołego miasteczka. Do tego, jak jadła watę cukrową, jak jej kleiły się jej karminowe wargi, jak dawała mu słodkie buziaki i jak głośno śmiała się jadąc na karuzeli. Siedziała na różowo - fioletowym koniku i wciąż nawoływała go, by dołączył do niej, a on nie chciał. Stał obok, przyglądając się jej. Roześmianej, niewinnej buzi, szerokiemu uśmiechowi, długim włosom, zwiewnej sukience i długim zgrabnym nogom, których nie zdołała zakryć. Wówczas stała się małą dziewczynką, przyobleczoną w ciało pięknej kobiety. Mówiło do niego tak słodko wręcz dziecinnie, śmiała się i jednocześnie uwodziła go każdym najmniejszym gestem. Uśmiechnął się do swoich wspomnień. David ustawił dźwięk tak, by dokładnie ją słyszeli. Ustawiła mikrofon i poprawiła słuchawki, a potem zaczęła grać, a pomieszczenie wypełnił jej mocny głos.


I love you in a place, where there's no space or time.
I love you for in my life cause you are a friend of mine.
I was singing this song for you.’

Uśmiechnął się, gdy skończywszy utwór, uniosła powieki i spojrzała mu prosto w oczy. Śpiewała tą piosenkę dla niego. Tą i każdą inną. Ignorując salwy zachwytów, przemieszanych pisków Billa i Davida, otworzył drzwi i wszedłszy do pomieszczenia, wziął ją w ramiona i mocno pocałował. Bo kochał ją zawsze, bez względu na miejsce i czas.
*

Powoli przechadzała się po centrum handlowym. Sama. Oddychała głęboko, układając sobie w głowie wszystkie zdarzenia. Najbardziej nie dawała jej spokoju wizyta u Hannah. Mama bardzo na nią nalegała, wręcz nakazała im, by razem z nią odwiedziły babcię. To słowo brzmiało, jakoś tak obco w głowie brunetki. Nie umiała postrzegać Hannah jako babci. Dziwiła się, że matka potrafiła jej tak po prostu wybaczyć i utrzymywać z nią kontakty, takie jakby to wszystko z przeszłości nigdy się nie zdarzyło. Choć z drugiej strony, Hannah była dla niej odzyskaną matką, a przecież każda córka, nawet ta już zupełnie duża potrzebuje mamy. Liv zatrzymała się przy wystawie. Z zaciekawieniem przyglądała się sukienkom, gdy tuż za nią pojawiła się potężna postać. Osoba ta posiadała zdecydowanie szersze ramiona niż jej własne. Była znacznie wyższa i masywniejsza. Osoba ta wpatrywała się w jej odbicie w szybie, uśmiechając się delikatnie. Osobą tą był Georg. W centrum pojawiła się też po to, by spokojnie pomyśleć właśnie o nim. Nie miała zielonego pojęcia… no tak, Scarlett. Chciała w spokoju poukładać w sobie wszystkie uczucia, jakie do niego żywiła. Nie miała pewności, czy była gotowa na spotkanie z nim. Mimo tego, widząc chłopaka, brunetkę wypełniał błogi spokój. Choć lęki przyszłości podsycane zmorą przeszłości nie dawały jej spokoju, mając przy sobie Georga, czuła się tak, jak nie czuła się jeszcze przy nikim innym. Uśmiechnęła się delikatnie, odwracając przodem do niego. Posłała mu butne spojrzenie spod przymrużonych powiek.
- Śledzisz mnie?
- Eeem, no – uśmiechnął się szczerze, przygarniając Liv do siebie czule. Roześmiała się cicho wtulając policzek w jego klatkę piersiową. – Nie gniewaj się na nią.
- Wiedziałam, że to ta czarna siła nieczysta – mruknęła pod nosem, pozwalając chłopakowi prowadzić się gdzieś. Nie miała bladego pojęcia gdzie. Lawirowali między przejściami ‘tylko dla personelu’, póki nie znaleźli się w małym, sterylnym pomieszczeniu, potocznie zwanym toaletą. Liv spoglądała na Georga pytająco, nie za bardzo wiedząc, co chodziło mu po głowie, póki namiętnie nie wpił się w jej wargi. Całował ją długo i zachłannie, napierając na jej ciało, póki nie przyparł jej do ściany. Śmiała się cicho, czując, jak palce chłopaka wkradają się pod jej bluzkę. Jego dłonie, choć spore, sprawnie i nadzwyczaj delikatnie błądziły po jej skórze. Nienasycenie oddawała jego pocałunki, trzymając go blisko siebie. Zarzuciła ręce na szyję chłopaka, wplatając palce w jego długie włosy. Jęknęła cicho, gdy silna dłoń Georga, zacisnęła się na jej piersi. Świat wirował, a myśli w głowie Liv błądziły leniwie. Kołowały wokół dotyku Georga, wokół jego pocałunków, wokół jego zapachu, wokół bliskości, wokół wszystkiego z czego się wywodziła i ku czemu prowadziła. Otworzyła szeroko oczy, uświadamiając sobie sens aktualnych zdarzeń. Gwałtownie przerwała pocałunek, odpychając od siebie szatyna. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, oddychając szybko. Chłopak posłał Liv pytające spojrzenie, chwytając się pod boki. Gwałtownie pokręciła głową, odpychając się od chłodnej ściany.
- Nie może tak być, Georg. Nie może.
- Ale o co ci chodzi, Liv?
- Ja nie umiem… nie mogę – szepnęła, wybiegając z pomieszczenia.
*

Niepomierny ból w klatce piersiowej, przerażający, piekący. Promieniujący na całe ciało, emanujący siłą nadludzką, nieogarniętą żadną myślą. Dłonie bezsilnie zaciskające się na piersi. Brak tchu. Duszność, usta otwierające się i zamykające, by złapać oddech, który nie nadchodzi. Jaskrawe plamki przed oczami, a później ciemność. Upadek. Nicość.
Gosposia usłyszała huk. Znalazła pracodawczynię zaledwie kilka chwil później. Karetka przyjechała bardzo szybko. Kobieta nim upadła uderzyła głową o kant stołu. Po jej bladej skroni popłynęła krew. Sanitariusze natychmiastowo rozpoczęli czynności reanimacyjne. Akcja serca została przywrócona po trzech minutach. Przytomność wróciła jej po trzydziestu pięciu, gdy leżała już na intensywnej terapii. Świat wirował, pomimo, że leżała pewnie na posłaniu, myśli mieszały się ze sobą, a obraz zlewał i rozmazywał. Pomimo wycieńczenia, trudności z oddychaniem i niesamowitego osłabienia, poprosiła o jedno – o to, by wezwano jej prawnika. Nadszedł już czas.

- Ja, Hannah Camille Durand, w pełni świadomości i jasności umysłu nakazuję, co następuje…
*

Przez pierwsze kilka dni jego fotel znikał. Pewnie obsługa uznawała, że ktoś go zwyczajnie nie odstawił na miejsce. Jednak młody lekarz , zawsze przyprowadzał go, gdy tylko blondyn pojawiał się w szpitalu. Któregoś razu siedzisko już na niego czekało i więcej nie zniknęło. Nie wiedział dlaczego, ale zapałał do tego lekarza czymś, na rodzaj niewyjaśnionej nici sympatii. Być może dlatego, że jako jedyny z personelu zdawał się być zupełnie szczery w stosunku do niego. Nie udawał współczucia i nie patrzył na niego litościwie. Nie ukrywał przed Gustavem prawdy. Jasno przedstawiał mu stan Caroline, jednocześnie swymi słowy nie pozwalając jego nadziei zgasnąć. Siedział, opierając łokcie na małym parapecie i nieprzerwanie wpatrywał się w nieruchome ciało blondynki. Oddychała ledwo dostrzegalnie, jej skóra zdawała się być coraz bardziej blada, a jej drobne ciało, jakby każdego dnia głębiej zapadało się w szpitalne łóżko. Zaniedbał zespół. Przestał chodzić na próby. Wyłączył się zupełnie z życia, które dotąd wiódł. Istniał tylko dla tych dni spędzanych na szpitalnym korytarzu, dla nieustannie dręczących go myśli, wciąż tlącej się wiary, nieogarnionego żalu, piekących oczu, zmęczonego ciała, które metodycznie przypominało mu, że wciąż tam siedzi, że nie znika w niebycie, jak Caroline. Pomimo, że miał już coraz mniej sił, a dni spędzone w ciszy wydawały mu się coraz dłuższe, nie potrafił przestać powtarzać swej mantry dnia. Wciąż i wciąż, wydeptywał jednakową ścieżkę prowadzącą go ku miłości i nienawiści. Jeszcze nie wiedział, która z nich była silniejsza. Pozwolił zmęczonym powiekom opaść, a pulsujący ból w skroniach odrobinę zelżał. Póki silna dłoń nie zacisnęła się na jego ramieniu, zmuszając blondyna, by pozwolił bólowi wrócić. Odwrócił głowę, spoglądając na młodego mężczyznę przekrwionymi oczyma.
- Alexander Hoffmann, nie miałem okazji się przedstawić - mężczyzna wyciągnął rękę, którą Gustav po chwili uścisnął.
- Gustav Schäfer –  stanęli obaj przed szybą, spoglądając na nieprzytomną dziewczynę. – Myśli pan, że jest jeszcze nadzieja? – Gustav często zadawał to pytanie, a Hoffmann zawsze starał się udzielać mu jak najszczerszej odpowiedzi. Choć ciężko było mu wciąż powtarzać, że tylko czas może przynieść odpowiedź na jego pytania. Westchnął, odwracając wzrok od dziewczyny i przenosząc go na Gustava.
- Z fizycznego punktu widzenia, pańska dziewczyna w zaskakującym tempie dochodzi do siebie. Jakby to panu wytłumaczyć… wszystkie szkody, jakie wyrządziły środki, które zażywała, zanikają prawie samoczynnie. Oczywiście wciąż podajemy niezbędne leki, które przyspieszają ten proces, jednak panna Reiter ma wbrew pozorom bardzo silny organizm. To swojego rodzaju anomalia. Jednak jeśli chodzi o psychikę… tego medycyna nie potrafi wyjaśnić. Badało ją kilku lekarzy, wszyscy zgodnie sądzą, że ona po prostu nie chce się obudzić. Musiała naprawdę mocno chcieć umrzeć. Psychiatrzy twierdzą, że fakt, iż wciąż pana okłamywała zrodził w niej poczucie winy i przeświadczenie, że tylko jej śmierć, może pomóc zarówno panu, jak i jej samej. Ona może słyszeć, co dzieje się wokół. Nie jest to pewne, ale możliwe. Jeśli słyszy, to wie, że pana tam nie ma, Gustavie – zrobił krótką pauzę.- Być może wiele zależy od tego.
- Myśli pan, że.. – szepnął bardziej do siebie, niż do niego, zaciskając dłonie na metalowym parapecie. Usiłował oddychać spokojnie, ważąc w głowie słowa mężczyzny. Coś, przed czym odczuwał tak wielki strach, granica, której nie potrafił przekroczyć, mogła stanowić przełom, którego, nie był pewien, czy potrafi dokonać. Już nie raz stał w progu tej sali, ale za każdym razem się cofał. Niewyobrażalny żal do Caroline, potęgowany niepomierną miłością i cierpieniem, które razem w nim tkwiły, nie pozwalały mu ruszyć się z miejsca. Jednak dziś, w tej krótkiej chwili, coś się zmieniło. Nadzieja stała się jakby większa, a fakt, niby oczywisty od samego początku, dotarł do niego dosadnie, jakby rozerwawszy więzy, wyrwał się z pęt. Uskrzydlony nagłym przypływem odwagi, podsunął fotel pod samą ścianę i otworzył drzwi białego pokoju. Jakby w amoku, wszedł do środka. Oddychając płytko, zamknął za sobą dokładnie drzwi. Powoli podszedł do łóżka. Dłonie miał drżące, zimne i śliskie od potu, a w gardle odczuwał wręcz bolesną suchość, ale nie chciał już się wycofać. Pierwszy raz od wielu dni spojrzał na nią z bliska. Przeraził się, wyglądała gorzej, znacznie gorzej. Caroline straciła na wadze, miała sińce pod oczami i wydawała mu się jakoś tak bardzo odległa, choć była przecież tak blisko. Nogi same uginały się pod nim, więc przysiadł na skrawku materaca, uważając, by w żaden sposób jej nie urazić. Najdelikatniej jak potrafił, ujął jej drobniutką dłoń. Była lodowata. Otulił ją szczelnie własnymi, czule przytulając się do niej. Przymknął powieki, by widok bandaża na zgięciu ręki, nie kłuł go w oczy. – Jestem tu, jestem – szepnął cicho, muskając wargami cienką skórę dłoni dziewczyny.
*

[koniec czerwca]

- Wiesz, co myślą sobie o nas ludzie? – Tom rzucił Scarlett krótkie spojrzenie spod ciemnych okularów, nim wdusił guzik przyspieszający zmianę sygnalizacji świetlnej. Ona zaś poprawiwszy torebkę na ramieniu, zastanawiała się przez moment, usiłując dojść do tego, co też chodziło mu po głowie. Kiedy znaleźli się po drugiej stronie ulicy, poddała się, wzruszając ramionami.
- Hym… chyba mnie to nie obchodzi, ale jeśli ciebie to zainteresowało, to pewnie masz jakąś teorię, Sherlocku – puściła blondynowi oczko, przyspieszając nieco, gdy na horyzoncie pojawiła się brama szkoły. Pierwszy raz w życiu spieszyło jej się do niej.  
- Pomogę ci – uśmiechnął się chytrze. – Idę ulicą z najładniejszą dziewczyną w całej Europie, która wygląda tak, że Angelina Jolie może jej co najwyżej stopy całować – omiótł wzrokiem ciało Scarlett od stóp po czubek głowy. Czarna, dopasowana sukienka do kolan, z dekoltem w łódkę i małymi kimonkowymi rękawkami, zwężana ku dołowi idealnie podkreślała smukłą sylwetkę brunetki. Włosy miała tym razem proste, częściowo upięte z tyłu i subtelny makijaż, co dodawało jej elegancji, a szykowne szpilki, kilku centymetrów wzrostu. Nie byle jaki strój, na nie byle jaka okazję Autentycznie zaparło mu dech, gdy zobaczył ją wychodzącą z domu. – Nie wiedzą, że jest mądra i taka wspaniała, ale widzą, że jest po prostu niezwykła. Ma to coś w sposobie chodzenia, uśmiechania się i mówienia, w taki niezwykły sposób patrzy na tego szczęściarza, który trzyma ją za rękę. Nie wiedzą, że to ja, ale to już szczegół – uśmiechnął się szeroko. Tom nierzadko prawił jej komplementy, ale czasem, kiedy coś powiedział, nawet zupełnie niechcący, nogi uginały się jej w kolanach. Brunetka odwróciła głowę, racząc Toma słodkim uśmiechem i spojrzeniem spod pół przymkniętych powiek.
- Tylko w Europie? – zapytała niewinnie, zagryzając wargę. Roześmiał się szczerze, kradnąc jej buziaka.
- No tak, wybacz mi to niedociągnięcie. Najładniejszą na całym świecie – pokręcił głową z rozbawieniem. – Więc wiesz, co myślą?
- Teraz, to już zupełnie nie.
- Myślą sobie; ten facet ma cholerne szczęście.
- Oni nie wiedzą, że ta dziewczyna jeszcze większe – zatrzymała się i zarzuciwszy Tomowi ręce na szyję, pocałowała go czule. – Zaczekaj tu. Zobaczę sama.

Widząc, z jakim trudem Scarlett pokonuje ostatnie dzielące ich metry z gracją i zupełnym opanowaniem, a także jej roześmiane oczy, wiedział. Lubił tą jej nonszalancką elegancję. Wyważone kroki, lekko kołyszące się biodra, uniesiona głowa i pewność siebie, która pomimo wielu zawirowań nie opuszczała jej ani na chwilę. Będąc już zupełnie blisko, mocniej ścisnęła pasek torebki i pędem ruszyła ku niemu, nie zważając na nierówności chodnika i wysokie obcasy. Rzuciła mu się na szyję, śmiejąc w głos.
- Zdałam, Tom! Zdałam! Wszystko ponad przeciętną! – kręcił się wokół własnej osi, śmiejąc się z nią. wszystko było takie zwyczajne. Szkoła, matura, codzienność, ale on nie szedł w niepewności po świadectwo. On nie pisał testów w wielkiej sali gimnastycznej. On nie denerwował się z innymi. On nie oczekiwał z innymi. On nie kończył tego etapu wraz z innymi. Bo tak naprawdę nigdy nie miał przy sobie tych innych. Jego i Billa odejście ze szkoły obeszło się bez jakiejkolwiek emocji. Egzaminy końcowe zaliczali gdzieś tam w biegu. On nigdy nie doświadczał uczuć, które teraz dotykały Scarlett, dlatego chłonął je wraz z nią. I tak bardzo się cieszył.
- Wiedziałem – pocałował ją namiętnie, stawiając już na chodniku. Nie zważając na fryzurę, którą trochę pokiereszował, wplatając palce w jej włosy, z całym uczuciem oddała pocałunek, mocno tuląc się do Toma.
- Matma pięćdziesiąt pięć, niemiecki osiemdziesiąt siedem, angielski osiemdziesiąt pięć, hiszpański siedemdziesiąt dziewięć, ale czy ty to rozumiesz? Matma pięćdziesiąt pięć!
- Maleńka, jesteś wielka – stwierdził z uznaniem, otaczając Scarlett ramieniem. Pocałowawszy brunetkę w czubek głowy, powoli ruszyli w drogę powrotną na parking. Wiekowe drzewa chroniły ich przed gorącymi promieniami słonecznymi, które i tak przedzierając się między konarami, przyjemnie grzały ich ciała. Wiał lekki wietrzyk i wszystko wokół było jakieś takie idealne. Scarlett zdała maturę. Układało im się nieprawdopodobnie dobrze. W zespole nie było większych kłopotów. No, Gustav martwił ich wszystkich, ale starali się jakoś go wesprzeć. Zanosiło się na to, że niebawem zacznie się wokół niej dziać, jeśli wierzyć planom Billa i Davida, o których on sam nie wiedział, co sądzić. Tom nie raz już zastanawiał się nad tym, że jeszcze nikt nigdy nie rozpoznał go, gdy bywał pod szkołą Scarlett. Kręciło się tam mnóstwo nastolatków, ale żadnemu, a raczej żadnej nie przyszło nigdy do głowy, żeby kojarzyć tego chłopaka w cieniu z TYM Kaulitzem z TEGO Tokio Hotel i chwała im za to. Chyba był szczęśliwy. Szli sobie spokojnie, pomijając ciche okrzyki radości, które Scarlett wydawała z siebie, kiedy tylko na myśl przyszły jej znów wyniki, a on uśmiechał się pod nosem, widząc jej rozradowaną buzię, gdy ni stąd ni zowąd wyrósł przed nimi Mike. Scarlett gwałtownie zatrzymała się, mocno ściskając jego rękę. Mimowolnie napiął wszystkie mięśnie. Mike uśmiechnął się cwano, splatając ręce na torsie.
- No proszę, kogo ja tu widzę, pan Gwiazda i pani… - zasępił się na chwilę. – No właśnie, Scarlett, jak się do ciebie zwracać? – spytał, jakby nigdy nic puszczając jej oczko. Zmrużyła oczy, układając usta w dzióbek i otaksowała do spojrzeniem. Powoli i dokładnie.
- Ty? Per pani, nie inaczej – posłała mu nienawistne spojrzenie, pozwalając, by Tom przepuścił ją przodem, mijając chłopaka. Bez przerwy mocno trzymał ją za rękę. Nie pozwoliła sobie na to, by zadrżeć. Szła dumnie wyprostowana, wysoko unosząc głowę. Jej lęk zdradzały jedyny lodowate dłonie.
- Spotkamy się jeszcze, proszę pani! – krzyknął za nimi. Zgotowało się w Tomie. Z jego głosu sączył się jad i przekonanie, że zawsze dopnie swego, aż ciarki przeszły mu po plecach, myśląc, że Scarlett mogłaby spotkać się z nim sam na sam. Gdyby nie to, że dziewczyna ledwo stała na nogach i kurczowo się go trzymała, obiłby temu typkowi tą wypacykowaną buźkę. Aż trząsł się ze złości. Nie dość, że był głupi, to jeszcze bezczelny. Musi ją ochronić, a ona nie musi o tym wiedzieć. Z tą myślą, zrobiło mu się jakoś raźniej. Otoczył ją ramieniem, przygarniając blisko siebie. Doszli do tej samej sygnalizacji, a Scarlett milczała. Ujął w swoje jej małą dłoń i ucałował ją lekko.
- Kiedy przejdziemy na drugą stronę, zamkniesz za sobą etap opieczętowany jego imieniem. Raz na zawsze – zapewnił ją, patrząc prosto w turkusowe tęczówki dziewczyny.
- Wierzę ci – szepnęła, uśmiechając się słabo. Spojrzała na pasy, a potem na Toma. Wzięła głęboki oddech i mocno ścisnąwszy jego dłoń, uczyniła pierwszy krok, a za nim kolejny i kolejny, aż wreszcie stanęli na chodniku po przeciwnej stronie. Puściła jego rękę, wygładzając sukienkę. Spojrzała na alejkę, w której wciąż widziała Mikea. Patrzył na nich. Odetchnęła, spoglądając Tomowi w oczy. Odrzuciła strach, zacisnęła dłonie w piąstki, chcąc znów być dzielną – Michaelu Miller od tej pory nie istniejesz i niech cię piekło pochłonie – jakby na potwierdzenie, przytaknęła sobie skinieniem głowy i wplótłszy rękę pod ramię Toma, spojrzała mu w oczy. – Teraz jest już tylko Tom – uśmiechnęła się słodko, a on nie mógł jej nie pocałować.
*

Sześć oczek. Candy aż podskoczyła z radości, widząc wynik rzutu. Posyłając Billowi triumfalne spojrzenie, przesunęła swój różowiutki pionek na pole mety. Założyła rączki na biodra i wykonała w miejscu taniec radości. Uśmiechnął się szczerze. Rainie poprosiła go, by zajął się Candy. Nie mając nic do roboty ucieszył się, że będzie miał towarzystwo. Cieszyłby się, nawet gdyby był zajęty.
- Mówiłam, że gumijagody będą moje – dziewczynka posłała wokaliście pewne spojrzenie, biorąc leżące obok planszy swoje trofeum. Uśmiechając się chytrze, powoli otworzyła paczkę z żelkami, włożyła jednego do buzi, przeżuwając powoli. Udając, że ma zamknięte oczy, przyglądała się minie Billa, który wiedząc, że ona nie wie, że on wie, strzelał coraz to bardziej buńczuczne. Starał się być najbardziej obrażony, jak tylko mógł być na siedmiolatkę, no i nie zacząć się przy tym śmiać. Cmoknął, teatralnie wywracając oczami i splótł ręce na torsie. Dla Candy było to już zbyt wiele, bo wybuchła śmiechem, szybko wcinając swoje żelki.
- Nie martw się, Bill. Też dostaniesz swoje – melodyjny głos Rainie, momentalnie odwrócił jego uwagę od dziewczynki. Mimowolnie uśmiechnął się, spoglądając na blondynkę. Długie blond włosy rozwiane wiosennym wiatrem, frywolnie opadały na jej brzoskwiniowe ramiona. Uśmiechała się radośnie, a pełne, malinowe wargi kontrastowały z białymi, równymi ząbkami. Nosek miała zgrabny, lekko zadarty, a oczy… takich oczu nie widział jeszcze u żadnej dziewczyny. Nie raz mówiono, że tęczówki jego i Toma mają niezwykłą barwę, więc w takim razie oczy Rainie były niezwykle niezwykłe. Były miodowe, jakby złote, a w górnej części tęczówki miały drobniutkie brązowe plamki. Kiedy spotkali się po raz pierwszy jej spojrzenie było przygaszone, a dziś… dziś kraśniało radością. Przestąpiła kilka kroków, a zwiewna bladoróżowo beżowa sukienka, podkreślająca jej zgrabną talię i pełne piersi, musnęła gładką skórę nóg. Wstał z podłogi i spojrzał jej w oczy. Mrugnęła do niego i wyjęła z torebki dwa opakowania żelków. – Candy, pozwolimy Billowi wybrać, żeby nie było mu już smutno? – dziewczynka przełknęła ostatniego ze swojej wygranej porcji.
- W porządku – odparła z namysłem.
- Candy, jesteś świetna! – wykrzyknął z taką radością, jakby co najmniej te słodkości równały się platynie. – Malinowe czy cola. Malinowe czy cola. Malinowe czy cola – powtarzał gorączkowo.
- Malinowe – Candy stanęła obok mamy i Billa, stwierdzając rzeczowo.
- Na pewno? – spytał niepewnie.
- Tak.
- No dobra, pójdę za twoją radą – wziął z rąk Rainie żelki o wskazanym przez dziewczynkę smaku i uśmiechnął się szeroko, całując tą starszą w policzek. – A swoją drogą, czemu poradziłaś mi malinowe?
- Bo ja wolę colę – porwawszy z rąk mamy żelki, roześmiała się radośnie, wybiegając z pokoju. Pokręcił głową z rozbawieniem, odrzucając swoją paczuszkę na fotel. Wyjął z dłoni Rainie jej torebkę i przytulił ją do siebie. Wtuliła się w niego, wzdychając lekko.
- Ona cię uwielbia – wymruczała w szyję Billa, leniwie zawieszając ręce na jego szyi. Chłopak chwycił ją pod zginki nóg i łopatki. Wziął Rainie na ręce i usiadłszy na sofie, usadowił ją sobie na kolanach. Ukokosiła się wygodnie, wtulając policzek w szyję Billa.
- Twoja córka jest najbardziej przebiegłym dzieckiem, jakie znam. Ma to po tobie?
- Nie sądzę. Candy ma w sobie wiele cech, których źródeł mogę się tylko domyślać i to mnie przeraża.
- Nie chciałem sprawić ci przykrości – Bill mocniej przygarnął do siebie dziewczynę, szczelnie obejmując ją rękoma.
- To nie twoja wina, że moje życie jest średnio fajne. Candy jest blondynką i ma moje oczy, to mnie póki co ratuje przed trudnymi pytaniami. A tak naprawdę nie mam pojęcia, czego mogę się po niej spodziewać. Niekiedy bardzo mnie zaskakuje. Nie wiem kim on był. Czy może blondynem, czy brunetem, jakie miał oczy, ani jaki charakter. Choć biorąc pod uwagę, to co mi zrobił… ale mógł być też ojcem rodziny, który wyszedł do sklepy po bułki i…
- Rainie, nieważne, co odziedziczyła po nim. Ważne, co ma po tobie, a jeszcze ważniejsze jest to, jak ją wychowasz, a póki co, jestem w stu procentach pewien, że jesteś najlepszą matką jaką mogła mieć.
- Ja wiem, Bill, że to zależy ode mnie, ale… - usadowiła się wyżej, chcąc spojrzeć na Billa. – Wiem, że jeśli będzie dorastała wśród przemocy i braku jakiegokolwiek poszanowania…
- Ej, ej, ej, Candy nie głupia, widzi, co jest dobre, a co złe. Dobrze ją wychowujesz. A jeszcze lepiej zrobiłabyś, gdybyś odeszła od niego.
- Kiedyś próbowałam – zaśmiała się gorzko. – Znaleźli nas i odebrali mi ją na tydzień, żebym więcej tego nie robiła. Bo… kiedy to się stało, matka i ojciec chcieli, bym usunęła ciążę. Ja prosiłam, błagałam, zdążyłam pokochać Candy. Pomimo tego, w jaki sposób została poczęta. To inna historia. No i zgodzili się, pod warunkiem, że trwale wyjdę za mąż. Wtedy nie za bardzo pojmowałam, co mieli na myśli, mówiąc trwale. Prawnik sporządził dokumenty, w końcu nie byłam pełnoletnia. Tydzień przed tym nie by ślubem, poznałam Hansa. Inaczej, dowiedziałam się, że on zostanie moim mężem. Znałam go, bo to syn zwierzchnika ojca. Odrobinę nieudany. Nasze małżeństwo nie mogło się rozpaść, bo inaczej ojciec straciłby stanowisko. Na początku było okej, pierwsze tygodnie po porodzie spędziłam w domu, dopiero, kiedy niania nauczyła mnie wszystkiego, musiałam zamieszkać z nim. A wtedy zaczęło się piekło, ale nigdy nie pożałowałam tego, że muszę przez to przechodzić, bo mam Candy. Nigdy nie żałowałam, że istnieje.
- A rozwód?
- Dokumenty sporządzone są tak, że nie mogę ich podważyć. Jeśli bym spróbowała, stracę Candy.
- Nie wierzę, że nie da się nic zrobić.
- Jesteś najlepszym, co mnie spotkało, wiesz? – uśmiechnęła się smutno, spoglądając Billowi w oczy. Delikatnie odsunęła z jego twarzy przydługie kosmyki włosów, pocierając jego skronie opuszkami.
- Nieprawda. Banały to moja specjalność, więc powiem, że ty jesteś najlepszym, co mnie spotkało. Powiem ci jeszcze, że chciałbym przeżyć z tobą wieczność – oczy blondynki zaszkliły się i przymknęła je na moment, by nie pozwolić łzom wypłynąć. W tej samej chwili miękkie wargi Billa musnęły jej własne, ofiarując jej najwspanialszy pocałunek, jakie kiedykolwiek danej jej było przeżyć. Coś ścisnęło ją za serce i nagle poczuła tak wieli żal. Żal do losu o to, że nigdy nie zazna prawdziwego szczęścia u boku mężczyzny, którego pokochała prawdziwie.
- Ja naprawdę bardzo nie chcę zacząć żałować.
- Obiecuję ci – ujął opuszkami jej brodę, skłaniając, by spojrzała mu w oczy. – Obiecuję ci, że zrobię wszystko, by ten facet stał się dla ciebie jedynie mrocznym wspomnieniem.
- Chciałabym ci wierzyć – szepnęła, wtulając się w ramię Billa.
*

Biała sala. Biała pościel. Jedno łóżko. Wiele maszyn, a wszystkie tylko po to, by śledzić linię jej gasnącego już życia. Leżała w bezruchu, śledząc wzrokiem cienie na suficie. Tylko one nie były tam białe. Nie spodziewała się, że taki właśnie będzie jej koniec. Nie w szpitalu. Nie wycieńczona chorobą. Nie wychudzona. Nie blada. Nie pozbawiona jedynego, co jej pozostało – dumy. Wciąż słyszała, że nie jest źle, że wszystko jest pod kontrolą, że podają leki, że wykonują badania, a ona od kilku dni już wiedziała. Czuła ucisk w okolicy serca. Ból, taki jakby jakaś żyłka pękała przy każdym jej wdechu. Nie piekący, nie kłujący, nie rwący. Po prostu ból. Nie odczuwała go nigdy wcześniej. pojawił się i uznała go za znak. Powiadomiła o nim lekarzy, jednak żadne środki uśmierzające nie pomogły. Zdawało sobie z tego sprawę. Nie był bardzo uciążliwy. Pogodziła się z nim, tak jak z tym, co miał przynieść. Już nie raz rozkładała swoje życie na części pierwsze. Nie raz szukała dobrych i złych rzeczy. Nie raz je grupowała. Nie raz robiła rachunek sumienia. Jednak jakkolwiek nie podsumowywałaby go, wiedziała jedno, pierwszy raz od ponad dwudziestu lat zaczęła naprawdę żyć
Od dnia, w którym usłyszała od Sophie, że jej przebacza. Zagubiona w labiryncie intryg i kłamstw przebiegła przez życie. Odebrała je jednym, by sądzić, że ofiaruje je komuś innemu. Popełniła niezliczone błędy, ale godziła się z życiem w spokoju. Kilkanaście minut wcześniej rozmawiała z prawnikiem. Testament nabrał mocy prawnej. Zadzwoniła też do domu, wydała kilka dyspozycji, a tak naprawdę chciała usłyszeć spokojny głos gosposi. A Sophie zaraz miała się pojawiać. Jej najmłodsza córeczka. Ta, która powinna ją nienawidzić, ta która nie dostała nic, choć zasłużyła na wszystko. Sophie wychowało życie i była o niebo lepszym człowiekiem, niż jej pozostałe córki, które zupełnie zapomniały o istnieniu matki, które otaczała opieką i dawała to, co należało się najmłodszej, gdy tej już nie było. Byłaś niesprawiedliwa Hannah Durand, a jednak nie zostałaś potępiona.
Odwróciła wzrok od cieni na suficie i w dużym oknie, dzielącym jej salę z korytarzem, dostrzegła uśmiechniętą Sophie. Niosła kwiatki. Przyjemny spokój rozlał się po jej ciele. Bolało tylko przez chwilkę. Nim zastała ją ciemność, zatrzymała przed oczami obraz ukochanej córki.
*


Czarna sukienka gładko zsunęła się ze smukłego ciała brunetki. Wylądowała na podłodze, niczym wianuszek wokół jej stóp. Westchnęła lekko taksując wzrokiem własne ciało, odziane jedynie w koronkową bieliznę. Podniosła z podłogi sukienkę i złożywszy ją na pół, odrzuciła na fotel. Rozpuściła włosy i przeczesała je palcami, nadając swoim lokom właściwą sprężystość. Wzięła głęboki oddech, powoli okręcając się wokół własnej osi i przyglądając sobie dokładnie. Powinna się za siebie wziąć. Zdecydowanie. Koniec z czekoladą. Kątem oka zerknęła na drzwi, spostrzegła w nich Toma, który jawnie jej się przyglądał. Scarlett speszyła się. Spuściła wzrok, zasłaniając się rękoma. Tom uśmiechnął się, unosząc ku górze jeden kącik ust. Powoli wszedł do pokoju, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Postawił szklanki z napojami na stoliczku i nie spiesząc się, podszedł do brunetki. Ona sama, jakby zapominając, że była w swoim własnym pokoju, lekko zakłopotana, wpatrywała się w chłopaka. Stanął tuż przed nią i z lekkim uśmiechem musnął jej wargi.
- Jesteś urocza, gdy się czerwienisz.
- Nie myślałam, że tak szybko wrócisz.
- Całe moje szczęście. Nie powiem, przyjemnie było patrzeć, jak prezentujesz swoje wdzięki – zadziornie skradł jej krótki pocałunek, ująwszy buzię dziewczyny w swe dłonie. Bystre, turkusowoniebieskie tęczówki wpatrywały się w niego uważnie. Tom uśmiechnął się, zaś Scarlett odsapnęła, stając przodem do lustra. Jego oczy mówiły same za siebie. Jak mogła skończyć z czekoladą?
- Bo ja tak się zastanawiam – odparła po chwili, przyglądając się swoim krągłym biodrom.
- Nad czym? – chłopak stanął za brunetką i odgarnąwszy z ramion jej długie włosy, czule ucałował bark Scarlett. Spojrzał w ich odbicie.
- No, co ty właściwie we mnie widzisz? – ulokowała uważne spojrzenie w tafli lustra, wyczekując reakcji, która była zupełnie inna, niż się spodziewała. Tom wybuchnął śmiechem. Odwrócił się do niej tyłem, łapiąc w pół. Zanosił się swoim chichotem, który zwykle rozśmieszyłby i Scarlett, ale teraz musiała pozostać poważna. W końcu chodziło o sprawę – dosłownie – wielkiej wagi. Odwróciła się na pięcie i posłała mu butne spojrzenie, zakładając ręce na biodra. Wyprostowała się, dumnie wypinając pierś, zupełnie nie przez przypadek. W głębi duszy wiedziała, że ona ubrana mniej niż bardziej, równa się rozbrojony Tom bardziej niż mniej. Tupnęła, przenosząc ciężar ciała na prawą stronę. Buzia dziewczyny nabrała intensywniejszego koloru, a pełne wargi ułożyły się w dzióbek. – Co cię tak śmieszy, Kaulitz? – odwracając się z powrotem do Scarlett, odkaszlnął głośno. Brwi chłopaka mimowolnie uniosły się ku górze, gdy lubieżnym spojrzeniem taksował jej ciało. Oblizał spierzchnięte wargi. – Ja ci tu wyjeżdżam z egzystencjalnymi przemyśleniami, a ty się śmiejesz? – prychnęła, odwracając się na pięcie. Nie przed dwudziestą drugą, proszę. Zrobiło mu się gorąco. Otworzyła drzwi szafy, zamierzając wyjąć z niej jakieś przyodzienie, jednak silne ramiona, skutecznie jej to uniemożliwiły. Tom zamknął Scarlett w szczelnym uścisku, jedną ręką zasuwając drzwi szafy. Znów mieli przed sobą własne odbicie.
- Śmieję się, bo pytasz o rzeczy oczywiste – mruknął, całując szyję brunetki. To takie absurdalne. Mieć obok siebie kobietę, którą pragnął najbardziej jak można i nie wiedzieć przy tym, co ze sobą zrobić. Trzymał w ramionach półnagą Scarlett i… oddychaj, Tom. Jednak, kiedy ona była tak blisko, kiedy jej skóra muskała jego własną, kiedy jej obecność była bardziej namacalna, niż mógł to sobie wyobrazić, nie chciał pójść za daleko, by znów nie zniknęła.
- To wcale nie jest śmieszne, bo tak naprawdę nigdy nie zapytałeś mnie czy chcę z tobą być! – zaperzyła się, usiłując ukryć uśmiech. Oparł brodę na ramieniu brunetki i rozluźniwszy uścisk, splótł palce Scarlett ze swoimi, opuszczając ich ręce wzdłuż jej ciała. Jej skóra w odcieniu brzoskwini, odcinała się od jego własnej zdecydowanie jaśniejszej. Jej ciemne włosy tak bardzo różniły się od jego ciemnoblond. On był wysoki i znacznie lepiej zbudowany, a ona niska i filigranowa, acz niezwykle kobieca. Jego oczy miały kolor słodkiej, mlecznej czekolady, zaś jej lazurowych wód w słoneczny dzień, bezchmurnego nieba latem. Tak bardzo różni, a zupełnie bliscy. Nigdy nie zapytał jej, czy chce z nim być. Faktycznie, musi to nadrobić. – No, to co ty właściwie we mnie widzisz? – uśmiechnęła się filuternie.
- Wszystko – odparł bez chwili namysłu.
- No, ale przecież ja jestem taka mała i gruba i wcale nie taka piękna – wzruszyła ramionami, wydymając wargi. – Ty mnie bujasz.
- Bujam, to ja się w tobie, Maleńka i z taką autoreklamą, to ty świata nie podbijesz – uśmiechnął się filuternie. – Jak chcesz mogę ci pokazać, czego masz za dużo, a czego za mało – zagryzła dolną wargę, spoglądając niewinnie na Toma. Uwielbiał to spojrzenie. Policzki dziewczyny oblały się purpurą, gdy jego dłonie, delikatnie dotknęły jej brzucha. Smukłe palce powolutku przebierały po jej wrażliwej skórze. Po plecach Scarlett przebiegł dreszcz. Nawet nie spostrzegła, kiedy sprawnym ruchem odwrócił ją przodem do siebie i przyparł do chłodnej powierzchni lustra. Zachłysnęła się powietrzem, zatracając się w jego roziskrzonym spojrzeniu.
- Czujesz – szepnęła, gdy wrócił jej oddech. – Jakie boki.
- Twoje boczki są jak najbardziej w porządku – mruknął zadowolony i w tej samej chwili jego opuszki przemknęły wzdłuż talii, po krągłych biodrach, aż po linię koronkowych majtek brunetki. Drobne dłonie Scarlett przesunęły się po klatce Toma, gdy ona uparcie podtrzymywała jego wzrok, zwinnie wkradły się pod jego koszulkę, zaś jego własne zacisnęły się na kształtnych pośladkach dziewczyny. Oboje nie odwrócili wzroku. Pewnie uniósł ją do góry, mocniej przypierając do szklanej tafli. Jej chłodna powierzchni studziła jej rozgrzaną skórę. Brunetka ciasno oplotła Toma nogami w pasie, śmiejąc się cicho.
- A tu? – wskazała na swój obojczyk, który Tom w tej samej chwili czule musnął ustami. – A tu? – jej opuszek powędrował ku płatkowi ucha, który też został naznaczony pocałunkiem. Dalej jej drobna dłoń powolutku błądziła po ramionach, szyi, policzku, pełnych piersiach, co wywnioskowała ze spojrzenia Toma, liczył, by tam był kres wędrówki jej palców. Uśmiechnęła się, dotykając opuszkiem noska. – A tu? – skradł i tam pocałunek, by zaczął błądzić ustami po każdym wskazanym przez nią wcześniej miejscu, skrzętnie pomijając wargi. Całował jej szyję, skronie, policzki, no i obojczyki, długo i czule. Spojrzenie chłopaka wreszcie zatrzymało się na pełnych piersiach brunetki, ściśniętych czarnym biustonoszem. Patrzył jak jej klatka unosi się i opada odrobinę za szybko. Scarlett założyła ręce na jego szyję, a kotara jej długich włosów zasłoniła ich twarze przed dokładnie nie wiedzieli kim. Dziewczyna dotknęła swym czołem czoła Toma, spoglądając mu w oczy. Uśmiechnął się. Patrzyli na siebie przez chwilę, tak po prostu, jakby nie liczyło się więcej nic. Jeden kącik ust Toma powędrował ku górze, gdy wyszeptał;
- A tu masz w sam raz – po czym złożył czuły pocałunek na prawej piersi Scarlett. – Nawet bardzo w sam raz – zaśmiała się cicho, zagryzając wargę. Zwilżyła koniuszkiem języka suche wargi, by zaraz lekko musnąć nimi usta Toma, lekko rozchyliła je swoimi. Ich gorące oddechy mieszały się ze sobą, gdy pocałunek nabierał tempa. Prędko wplotła smukłe palce w jego dredy, gdy dłonie Toma zaciskały się na pośladkach dziewczyny. Szczelniej oplotła go nogami, gdy on chwyciwszy ją mocniej, oderwał ciało Scarlett od powierzchni drzwi, po omacku kierując się w przeciwną stronę pokoju.

Tym razem rozdzwonił się jej telefon.
Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo