Znów to robiła, trwoniła
czas. To takie łatwe, gdy gubi się w natłoku myśli. To takie łatwe, gdy traci
się jego poczucie. Scarlett siedziała naprzeciw ogromnego lustra, zagrzebana w
poduszkach, wśród grona kratek, zadań i podręczników, od matematyki oczywiście.
Tuż obok niej siedział miś od Toma, zaglądając jej przez ramię. Oparła głowę o
chłodną ścianę i przymknęła powieki. Zwilżyła koniuszkiem języka wysuszone
wargi.
Every day is so wonderful
And suddenly, it's hard to breathe
Now and then, I get insecure
From all the pain…
I am beautiful. No matter,
what They say.
We're the song inside the tune
Full of beautiful mistakes.
To, jakoś tak samo wyrwało
jej się z ust. Nawet nie podejrzewałaby, że była zdolna nadal śpiewać. Nie
robiła tego już od tak wielu dni. Dotąd nawet nie przemknęło jej przez myśl, że
mogłaby to dalej robić, a teraz nagle samo się stało. Nawet nie bolało, aż tak
bardzo. Jednak nie chciała, by tak było. Chciała zapomnieć, że marzyła. Kilka
słów, które tak głęboko wryły jej się w pamięć, które tak dobrze znała i które
były tak bardzo ważne, będące jej dewizą, w tej chwili stanowiły największe kłamstwo
jakie usłyszała w życiu. Wydawały się być zupełnie pozbawione sensu, całkowicie
nieprawdziwe i zakłamane. Tata tak bardzo lubił tą piosenkę. Ona tak bardzo
lubiła mu ją śpiewać. Teraz nie było jego, więc i ona już dla niej nie
istniała. Skapitulowała. Po prostu. Przygryzła dolną wargę, gwałtownie wciągając
powietrze. Nie mogła znów płakać. Otworzyła oczy i spojrzała w swoje odbicie. Zobaczyła
tam dziewczynę, wyglądającą zupełnie jak ona. Była jakaś taka pozbawiona życia,
bez woli i bez siły, blada, zmęczona i nieobecna. Przypomniała jej się ta,
która siedziała w tym samym miejscu kilkanaście miesięcy wcześniej. Tamta
grzebiąc złudne nadzieje, odżywała nową wiarą. Choć płakała, miała w sobie
pewność, że była w stanie coś zmienić. Była pewna siebie i swych ideałów. Nie
przeszkadzało jej, że została sama. W
ciszy rodziła się jej siła. Gotowa była poświęcić wszystko, by wspiąć się
na swój szczyt. Gotowa była zostawić wszystko i wyruszyć w podróż po szczęście.
Choć łzy dalej stróżkami płynęły po jej policzkach, choć bardzo cierpiała, jej
wola walki przesłaniała cały ból. Uśmiechała się, nucąc, że jest piękna bez
względu na to, co mówili inni. Dziś w gładkiej tafli lustra odbijała się ta
sama dziewczyna. Może zewnętrznie odrobinę różniła się od tamtej. Jednak
wewnątrz cierpiała równie mocno, a może nawet bardziej. Tak samo nie zgadzała
się z tym, co działo się wokół niej. Jednak ta dzisiejsza nie wierzyła w
marzenia, nie wierzyła, że mogła coś zmienić. Jej nadzieja była już martwa. Odkąd nie było już taty, nie
potrafiła wyobrazić sobie, że mogłaby dalej iść swoją drogą. Jego śmierć zabiła
w niej coś. Coś, co nakazywało jej walczyć zawsze i wszędzie. Czuła odrazę do
swoich marzeń, planów, do wszystkiego, co robiła wcześniej. Poddała się. I
pomyśleć, że to jedna i ta sama Scarlett. Wróciły do niej wspomnienia o
trudzie, o walce, o przeciwnościach, które pokonała. Wszystko dlatego, by
spełnić marzenia. Marzenia, które nadawały życiu sens. Pomyślała o tabliczce na
nagrobku. Pomyślała o końcu, który przyszedł zbyt szybko. Poczuła napływającą
złość, bezsilność ustępowała miejsca rozgoryczeniu, a drżąca bródka pewnemu
spojrzeniu. Jej marzenia umarły razem z nim, a ona musiała żyć. Tak bardzo
tęskniła, paradoksalnie z całych sił nienawidząc swojej tęsknoty. Chwyciła
jedną z poduszek i zamachnąwszy się, z całej siły cisnęła nią w lustro. - Gówno
prawda! – Odrzuciła wszystkie zeszyty i kartki, które rozsypały się po
podłodze. Wierzgając odsunęła je najdalej, jak mogła. Przytuliła się do misia.
Ze wszystkich sił. Zachłysnęła się powietrzem, pluszak nadal przesiąknięty był
zapachem Toma. Poczuła się jeszcze gorzej. Skuliła się między jego łapkami,
podciągnąwszy kolana pod samą brodę. Nie wierzyła już w nic. Jak miała wierzyć
w powodzenie, skoro nie było już tego, który tak usilnie podtrzymywał płomyk
tej wiary? Oddychała ciężko, patrząc, jak szparka w drzwiach niknie i zamykają
się cichutko.
- Scarlett, nie zmarnuj tego, co dostałaś od losu.
Tego nie da się kupić, ani wyuczyć. To trzeba mieć. Ty to masz. Idź do przodu,
nie oglądając się za siebie. Spełnij swoje marzenia. Zrób wszystko, by tak się
stało. Zrób wszystko, byś nie cierpiała
przez rozwiane nadzieje. A ja, gdziekolwiek się znajdę, będę przy tobie.
- Jak mam wierzyć, tato? Jak?
– Szepnęła, a jej głosik rozpierzchł się w ciszy.
Bez słowa wycofała się z
pokoju Scarlett. Zamknęła za sobą drzwi i szybko oddaliła się w stronę schodów.
Jej siostra stała umarłą wśród żywych i choć znów zdawała się być tą niezłomną.
Choć znów szła przed siebie z podniesioną głową, cierpiała w samotności. Cała
Scarlett. Nie to było najgorsze. Najboleśniejsze było to, że chciała wyzbyć się
marzeń. Chciała wyzbyć się wiary, która czyniła ją tym, kim była. Liv tak
bardzo nie chciała, by to co jakiś czas temu wygasło w niej samej, umarło
również w sercu Scarlett. I nie miała pojęcia, co zrobić. A jej został miesiąc.
Jemu został miesiąc, a ona coraz bardziej wiedziała. Usilnie ignorowała to
pieczenie w sercu, za każdym razem, gdy o nim myślała. A nie wspominała go tak
często. Paul milczał. Paula nie było. Paul nie odbierał. Paul nie odpisywał.
Paul wyparował. Wtedy, kiedy potrzebowała go najbardziej w świecie. To będąc,
zdawałoby się największym ciosem, ułatwiło jej podjęcie decyzji. Problemy
osaczały ją z każdej możliwej strony, a Liv nie miała pojęcia, jak im zaradzić.
Sophie zamknąwszy szafkę,
wzięła z podłogi kryształowy wazon i podniósłszy się lekko, wyszła z pokoju. Pomimo
lat, pomimo zmian jakie zaszły w jej sylwetce, nadal miała w sobie tą grację. Nadal
mogłaby uwodzić i nie jeden poddałby się jej urokowi, gdyby tylko zechciała.
Nie chciała, uwodziła, prowokowała, kochała tylko jednego i tak miała już
pozostać. Powoli stawiała każdy krok, jakby bała się, że straci równowagę.
Powoli stawiała każdy krok, bo nie miała się już do kogo spieszyć. Koszula Nico
nadal pachniała nim. Nosiła jego ulubioną i postanowiła nigdy jej nie wyprać,
by nie zniszczyć śladów dłoni, które na niej pozostawił, by woń jego ciała,
którą była przesiąknięta, nigdy z niej nie wyparowała. By czuła go przy sobie. Gdzieś,
w podświadomości dosłyszała dźwięk dzwonka, musiało minąć kilka sekund, nim
dostało do niej, że musi otworzyć. Zatrzymała się i bez pośpiechu zawróciła do
drzwi. Otworzyła je i mobilizując całą swoją uwagę, spojrzała kto przyszedł.
W tej samej chwili,
kryształowy wazon z hukiem spadł na podłogę i rozprysł się w drobny mak.
Liv zwabiona hałasem,
przyspieszyła kroku i nie minęła chwila, a tuż przy niej pojawiła się Scarlett.
Zbiegły do połowy schodów i zatrzymawszy się gwałtownie, ulokowały spojrzenia na
matce, która stała otępiała, wśród pokruszonego szkła, przyglądając się
kobiecie, stojącej za progiem. Widok był o tyle dziwny, że obie mierząc się
wzrokiem, zdawały się nawet nie poruszać. Niczym w transie, wpatrywały się w
siebie, całkowicie nie zwracając uwagi na to, co działo się wokół. Scarlett
nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety. Była zadbana, stateczna, zdecydowanie
dużo starsza od jej matki, bogato ubrana. Jej rysy były takie znajome. Miała
wrażenie, jakby je już gdzieś wcześniej widziała, jednocześnie będąc pewną, że
nie znała jej. Spokój i powaga jakie emanowały z jej słów i gestów też były jej
nader bliskie. Nie podobało jej się to. Tak samo jak reakcja mamy. Sophie wydawało
się, jakby ktoś uderzył ją obuchem w głowę. Nie wiedziała, czy to brak snu tak
na nią zadziałał, czy to może przywidzenie, albo coś na rodzaj bardzo wyraźnej
halucynacji. Mogło to być wszystko, ale nie… ale nie jej własna matka! Fale
gorąca i zimna zalewały ją naprzemiennie z taką intensywnością, że nawet nie rejestrowała
ich. Nie wychwyciła też chwili, gdy oddech zaczął sprawiać jej trudność, a nogi
zrobiły się dziwnie miękkie. Wpatrywała się w kobietę, paradoksalnie
najbliższą, a jednak tak daleką. Widziała w niej tą samą, z którą żegnała się
wiele lat wcześniej, choć w tej chwili, te wszystkie lata zdały się być jedynie
krótką chwilą. Była zbyt oszołomiona, by próbować zastanawiać się, dlaczego ta
kobieta pojawiła się w jej domu, jak tam trafiła, ani tym bardziej czego mogła
chcieć. Sam fakt, że po tylu latach milczenia obleczonego bolesną tajemnicą,
pojawiła się znów w jej życiu, był niepokojący, a świadomość, że mogłaby
odebrać jej po raz kolejny, to co kochała najbardziej, zwalał ją z nóg. Sophie
zaczęła się bać. Odczuła autentyczny lęk. Taki jak tamtego dnia. Lęk, który
przebudził w niej siły, o których istnieniu nie miała pojęcia. Zalała ją fala
obcej dotąd energii. Teraz nie bała się stawić jej czoła. Po tym wszystkim co
przeszła przez tą kobietę, gotowa była walczyć nawet z najcięższą artylerią,
którą mogła wytoczyć. Nie obchodziło jej, po co przyszła. Chciała, by zniknęła.
Instynktownie odwróciła się, Liv i Scarlett były tuż za nią, nieco
zdezorientowane. Jej dziewczynki. Nikomu ich nie odda. Zadarła głowę i lekko
mrużąc oczy, ponownie obrzuciła matkę spojrzeniem. Nie było już przelęknione. Straciła zbyt wiele, by mogła stracić
jeszcze więcej. - Czego chcesz?
- Dzień dobry, Sophie.
- Czego chcesz? – Powtórzyła
dobitniej, akcentując wyraźnie oba słowa. Wcześniej nie podejrzewałaby, że była
zdolna przybrać tak wrogi ton. Czuła wszystko dwa razy mocniej, zmysły
wyostrzyły się i odbierały każdy najmniejszy bodziec. Jej mięśnie napięły się,
jakby jej ciało przygotowywało się na odparcie ataku. Zacisnęła dłonie w
pięści. Słyszała bicie własnego serca i krew dudniącą w żyłach. Nie bała się
już.
- Przyszłam z tobą
porozmawiać. – Tym krótkim zdaniem i spokojem z jakim je wypowiedziała,
wyprowadziła Sophie z równowagi. Wszystko się w niej zagotowało. To się nazywa
tupet! Miała ochotę zatrzasnąć jej drzwi przed nosem, ale z drugiej strony, coś
zupełnie skrajnego kazało jej wysłuchać, co miała do powiedzenia.
- Porozmawiać? Może jeszcze
herbatki byś chciała? Myślisz, że po tym wszystkim co mi zrobiłaś masz prawo
tutaj przychodzić? Może ja nie chcę z tobą rozmawiać? Może ja nie chcę na
ciebie patrzeć? Nie życzę sobie, żebyś znów ingerowała w moje życie! Zostaw
mnie w spokoju. Zostaw nas w spokoju i ani mi się waż zbliżać do moich
dziewczynek. Wynoś się stąd, rozumiesz?! Wynoś się! - Kobieta nawet nie
drgnąwszy, słuchała Sophie, przyjmując kolejne słowa, jak agresywne ciosy. Jeden za drugim. Przymknęła powieki i
zaczerpnęła powietrza, by ponownie spojrzeć na nią pewnie.
- Wiem o Nico i… - Sophie
zgromiła ją nienawistnym spojrzeniem.
- Zamilcz! Jak śmiesz,
pojawiając się tutaj, wspominać o moim mężu? Jak śmiesz rozdrapywać moje rany?
Nie dość sama mi ich zadałaś?! Nie masz najmniejszego prawa! Wyjdź stąd. Wyjdź!
- Sophie. Chcę tylko
porozmawiać. – Zachowywała się tak, jakby słowa Soph w ogóle do niej nie
docierały. Powtarzała swoje, uparcie czekając, aż osiągnie swój cel. Spokój,
jaki od niej bił coraz bardziej denerwował Sophie. Ona była taka nieludzka. Zawsze
zimna jak lód, całkowicie opanowana, choćby się waliło i paliło.
- Nie przyszło ci do głowy,
że może ja nie mam na to ochoty? Ile razy mam powtarzać? Wynoś się! Wracaj do
swojego wspaniałego świata i wspaniałych ludzi, a mnie zostaw w spokoju. Ty już
wybrałaś. Ja z resztą też. – Chwyciła za klamkę, chcąc zamknąć drzwi. Miała
dosyć. Chciała, jak najszybciej odgrodzić ją od siebie, by nie skrzywdziła jej
już nigdy więcej. Chciała chronić siebie i dziewczynki. Matka ją powstrzymała.
Przytrzymała mocno drzwi, spoglądając Sophie prosto w oczy.
- Daj mi pięć minut. Później,
jeżeli zechcesz, na zawsze zniknę z twojego życia. Pięć minut, Sophie. Proszę. –
Puściwszy drzwi, cofnęła się o krok, uparcie wpatrując się w Soph. A ona
patrzyła, nie mając zielonego pojęcia, co zrobić. Bała się wpuszczać ją pod
swój dach. Minęło wiele lat. Rany nie sączyły się już. Jednak nie goiły się i
nie zanosiło się na to, ażeby miały się zabliźnić. Nie potrafiła na nowo
otworzyć przed nią swojego życia. Przeszłość bolała zbyt bardzo.
- Prosisz o zbyt wiele. –
Posłała zrezygnowanej kobiecie ostatnie spojrzenie, ani współczujące, ani
ciepłe, tak samo zimne, jak to, którym ona obdarzyła ją, gdy widziały się po
raz ostatni. Delikatnie napierając na powierzchnię drzwi, zamknęła je i nie
zważając na odłamki szkła, osunęła się po nich na podłogę. Poczuła się bardzo
zmęczona. Przymknęła powieki, oddychając ciężko.
- Mamo! – Liv, ocknąwszy się,
pokonała schody dwoma susami i podbiegłszy do Sophie, delikatnie pomogła jej
wstać z podłogi. – Skaleczysz się. – Uśmiechnęła się ciepło i chwyciła mamę pod
ramię. Ostrożnie wyprowadziła ją z korytarza i pomogła usiąść na sofie w
salonie. Scarlett przyszła zaraz za nimi, trzymając w dłoniach białą kopertę,
podpisaną imieniem mamy. Podała ją Sophie i usiadła po jej drugiej stronie.
Kobieta wyjęła list i obrzuciwszy go krótkim spojrzeniem, prychając, rzuciła go
na stolik. – Mamo…? – Liv spojrzała na nią uważnie. Jej oczy mówiły same za
siebie, a i nie patrząc w nie wiedziałaby, że sprawy zaszły za daleko, by mogła
dalej skrywać prawdę. Sophie westchnęła i spojrzawszy najpierw na Scarlett,
później na Liv, oparła się wygodnie na sofie. Znów westchnęła i przez chwilę,
bawiąc się swoimi dłońmi, układała w głowie myśli. Musiała przedrzeć się do
najbardziej skrywanych zakamarków swojego serca, a to bolało tak bardzo.
- To była Hannah Marie
Durand. Moja matka. – W ogromie kłamstw, którymi karmiła je od maleńkości, ta
prawda brzmiała nieprawdziwie, wręcz śmiesznie. Spojrzała po córkach, które
lekko otumanione wpatrywały się w nią z niedowierzaniem. Zdawały się wstrzymać
oddech, czekając na więcej. Tak bardzo brakowało jej teraz Nico. Tak bardzo
potrzebowała jego siły. Wzięła głęboki oddech. Nie chciała się już zatrzymywać.
- Przeszłość, którą przez większość swojego życia próbowałam uśmiercić, a która
odżywała we mnie każdego ranka. Wiecie, bardzo ciężko było nam żyć, wiedząc, że
skrywamy przed wami cały swój początek, najważniejszą z prawd, ale… łatwiej
było udawać, że nic się nie zdarzyło. Nie chcieliśmy wracać, bo bolało zbyt
mocno. Zamknęliśmy ten etap życia z chwilą, gdy przekroczyliśmy próg tego domu.
Liv miała niebawem przyjść na świat. Mieliśmy zacząć od nowa, bez przeszłości,
więc nie wracaliśmy do tego nigdy, aż do dzisiaj. No, z małymi wyjątkami. –
Zrobiła pauzę i powoli omiotła wzrokiem dziewczyny, upewniając się, czy miała
mówić dalej. Chwyciła rąbek koszuli Nico i kontynuując, skubała zaciekle nitki
przy brzeżkach. – Od małego kochałam
taniec, to było coś więcej, niż pasja. – Spojrzała na Scarlett. – Najpierw uczyłam się u najlepszych
francuskich nauczycieli. We Francji wszystko inne, takie magiczne, bajkowe, a
może wydaje mi się tak, bo byłam wtedy dzieckiem. Taniec wtedy był zabawą,
niewinną igraszką, której poświęcałam się z każdym dniem bardziej. Później, gdy
ze względu na interesy ojca przenieśliśmy się do Niemiec, trafiłam do
niemieckich mistrzów. Zaczęły się turnieje, a z nimi zwycięstwa. Tutaj taniec
miał już inne oblicze, prócz miłości miałam w sobie wolę walki. Chciałam być
najlepsza i o ironio, byłam…Nie macie pojęcia, jak bardzo to kochałam. A może
macie… - Kolejne spojrzenie w stronę Scarlett. – W mojej szkole, co roku przyznawano stypendia. Otrzymywali je
uzdolnieni tancerze, których nie było stać na naukę tańca. Tak poznałam waszego
ojca. Początkowo mieliśmy jedynie wspólne zajęcia. Po którychś kolejnych
podszedł do mnie i się przedstawił. Stwierdził, że mam w sobie ogień. Dla
dziewczyny z wyższych sfer, przyzwyczajonej do luksusu, całowania w rękę i
wydumanych komplementów, stwierdzenie, że mam w sobie ogień, było przynajmniej
oburzające, ale i tak pozwoliłam mu wtedy odprowadzić się do domu. Urzekła mnie
prostota Nico. W moim otoczeniu nie było ludzi naprawdę szczerych. Szczerość
przeliczała się na tysiące. On był inny. Nie z mojej bajki. Wasz ojciec miał
niesamowite oczy, kiedy w nie wtedy patrzyłam, uginały się pode mną nogi. Zauroczyły
mnie tamtego dnia i tak już zostało. Jeśli ja miałam w sobie ogień, to oczy
waszego ojca płonęły, jak pożar, przynajmniej trzeciego stopnia. –
Uśmiechnęła się pod nosem. – On miał
swoją partnerkę, a ja miałam Hansa. Jednego razu, po zajęciach poprosił, byśmy
razem zatańczyli. Tak po prostu, ni stąd ni zowąd. Od tego jednego tańca, praca
z Hansem wydawała mi się nudna i bezowocna. To były tylko kroki, a zwycięstwa,
które z nim odnosiłam, były zasługą techniki i mozolnych ćwiczeń, nie
odczuwałam już satysfakcji. Hans był mistrzem, ale jego taniec nie wypływał z
serca. W moich oczach jego mistrzostwo to zasługa wyuczonych kroków. Do dziś
nie wiem, jak Nico to załatwił, ale zaczęłam tańczyć z nim. Sceptycyzm, z jakim
nasz trener podchodził do naszej pracy, prysł już po pierwszym turnieju. Już
nigdy więcej nie usłyszałam, że popełniam błąd, zostawiając Hansa. To co nam
się przydarzyło, że nie można nazwać dobrą passą To za małe słowa. Połączyła
nas miłość do tańca, ale to co zrodziło się później, nie sposób było opisać
słowami, to swoista magia. Taniec nie był już postawą i krokami, to balans w
chmurach. Minęło tyle lat, a ja nadal nie umiem zdefiniować tego, co działo się
wówczas między nami. Ćwiczyliśmy dniem i nocą, a wciąż było mało. Czas spędzany
z waszym ojcem był taki radosny, beztroski. Nadał koloryt mojemu życiu. Nie
lubiłam wracać do domu, tamta rzeczywistość mnie przytłaczała. Staliśmy się
objawieniem sceny tanecznej. Kolejne trofea, kolejne turnieje już nie tylko
krajowe, tańczyliśmy w Japonii, Francji, Hiszpanii, Kanadzie i Nowej Zelandii,
a każde zawody miały ten sam finał. Wśród pasma zwycięstw, udzielonych wywiadów
i blasku fleszy, zupełnie po cichu i tak całkiem między nami zrodziła się
miłość, nowa, inna, dotąd tak bardzo mi obca. W gruncie rzeczy zdałam sobie
wtedy sprawę, że kochałam waszego ojca od dnia, kiedy zobaczyłam go pierwszy
raz. Takie trochę nierealne, co? – Głęboki oddech – Nie skłamię, jeżeli powiem, że moje, nasze życie było sielanką. My
dwoje, muzyka i taniec. Nico był moją ucieczką od luksusów, przepychu i
osamotnienia. Hannah tak naprawdę nigdy nie dała mi tego, co dziecku należy się
od matki. Może właśnie dlatego nie umiem okazywać uczuć, tak jak się wam to
należy… Dopiero Nico nauczył mnie kochać. Pokazał mi życie, takie jakie znałam
tylko z historii o miłości. Całe moje bogactwo było bezwartościowe, stanowiło
nikły cień tego, co dał mi wasz ojciec. Mam trzy siostry; Anna, Clara i Celine.
Każda z nas kształciła się w innym kierunku. Każda miała być w czymś najlepsza.
Ja byłam najmłodsza i najszybciej odniosłam sukces. Stałam się oczkiem w głowie
rodziców. Doskonale wiedziałam, że moim siostrom to się nie podoba, ale
otrzymując choć cień zainteresowania, nie patrzy się na to, co sądzą inni.
Później i tak zaczęłam uciekać do Nico. Pomimo tego, że byłam w centrum. Wtedy
się dowiedzieli. Matka była oburzona, że śmiem zadawać się z ‘tym kimś’. Dla
niej wasz ojciec był tylko pionkiem, dzięki któremu dotarłam na szczyt. Zaczęło
się od gróźb, że przestanę ćwiczyć, że zamkną mnie w domu, ale ja gotowa byłam
poświęcić nawet to, byleby tylko być z nim. Później faktycznie zamknęli mnie w
domu. Tańczyłam w sali lustrzanej, miałam prywatne zajęcia. To było nie do
opisania, ból, który równa się temu dzisiejszemu…Taki, jakby ktoś zaciskał w
pięści jeszcze bijące serce i bezlitośnie wyrywał je z piersi. Ból, którego nie
można opisać słowami. Odczuwam lęk wspominając tamte dni. Czułam się jak ptak uwięziony złotej klatce.
Będąc na szczycie, którym tak chełpiła się moja matka, nie miałam nic. Okazało
się, że zastałam na nim zupełną pustkę. Tkwiłam tam sama i zrozumiałam, że to
wszystko było nic nie warte, gdy Nico nie był przy mnie. Życie stało się
gehenną, swoistą stagnacją, nawet taniec przestał się liczyć, bo miłość do
tańca mogła być spełniona tylko, gdy szła w parze z miłością do Nico. Raz
jeden, jedyny udało mi się uciec, po kilku tygodniach usilnych prób wymyślenia
sposobu na obejście zabezpieczeń i ochrony, przechytrzyłam ich. –
Uśmiechnęła się delikatnie, spoglądając na Liv. Tutaj powinna zacząć kolejną
historię. Nową, a jednak wciąż tą samą. Jednak nie mogła kazać córkom stawiać
jej czoła, gdy sama nie była na to gotowa. Wzięła głęboki oddech. Musiała
odrobinę pozmieniać fakty. Odrobinę przeskoczyć w czasie. Kiedyś wróci do tych
chwil na pewno. Wtedy przegrała, ale teraz chciała zwyciężyć. Musiała tylko
zebrać siły do walki.. Zrobi to, ale nie dziś. Westchnęła. – Właśnie tej nocy zostałaś poczęta. – Sophie
zarumieniła się. – Rano do domu taty
wparował mój ojciec z kilkoma gorylami. Wręcz siłą zabrali mnie stamtąd. Wtedy
nie wiedziałam tego, ale porządnie pobili Nico, ‘żeby popamiętał, że to za
wysokie progi, jak na jego nogi’. Po tym incydencie rodzice trzymali mnie pod
kluczem, autentycznie pod kluczem. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak bardzo
nienawidzili Nico. Gdy pytałam, słyszałam wciąż to samo; ‘to nie chłopak dla
ciebie’. Ile ja nocy przepłakałam, ile razy błagałam, wszystko na nic. Miałam
wrażenie, że rodzice karali mnie za miłość. Kilka tygodni po mojej ucieczce
odkryłam, że jestem w ciąży. W pierwszej chwili się przeraziłam. Miałam wtedy skończone
ledwo siedemnaście lat. Dziecko oznaczało dla mnie koniec kariery, ale zaraz po
tym przyszła nowa myśl. Nosiłam pod sercem cząstkę Nico, cząstkę mojej miłości.
Choć on był daleko, dzięki temu maleństwu, czułam jego obecność. Nie byłam
sama. Nie było szans, byśmy w jakikolwiek sposób się spotkali. Nie było nawet
szansy na telefon. Mimo tego wiedziałam, że czeka. O tym, że zostanę matką, nie
powiedziałam nikomu. Rodzice gotowi byli zmusić mnie do aborcji… nie widywałam
się z nimi, nie rozmawiałam. Jeżeli któreś z nich przychodziło do mojego
pokoju, zastawali mnie w łóżku, więc nawet, gdy ciąża była już widoczna,
stanowiła moją małą tajemnicę. Miałyśmy nianię. Doglądała nas, gdy mama
zdobywała świat. Ona pierwsza odkryła, że spodziewam się dziecka. To było już
około szóstego miesiąca. Sama byłam zszokowana, że tak długo udało mi się
utrzymać to w tajemnicy. Niania w po kryjomu sprowadziła do mnie lekarza i
posłała Nico list ode mnie. Nie macie pojęcia jaka byłam szczęśliwa, wiedząc,
że mojej ciąży nic nie zagraża. Bardzo się bałam, że przez to ukrywanie mogę
zaszkodzić maleństwu. Od tej pory niania stała się łącznikiem. Och, najpierw
musiałam wysłuchać kazania, że nie prosiłam jej o pomoc wcześniej, ale ja tak
bardzo się bałam… Kilka tygodni przed
rozwiązaniem prawda wyszła na jaw. W domu rozpętało się piekło, a później po
salwach obelg i pretensji, wszystko stało się jasne. Nagle rodzicom coś się
odmieniło. Stałam się niegodna. Splamiłam honor rodziny. Nie poszłam na studia,
spodziewałam się dziecka przed ślubem, a co gorsza, jego ojcem był zwykły
tancerzyna. Nie mieli pojęcia, że ten tancerzyna był całym moim życiem. Nie
mieli pojęcia, że dzięki niemu pojęłam znaczenie kochania, o którym oni nie
mieli zielonego pojęcia. Oni wszyscy sądzili, że odbierają mi coś, w
rzeczywistości zwrócili mi wolność, której tak pragnęłam przez te wszystkie
miesiące. Tego wieczoru wszystko działo się już bardzo szybko. Zabrałam część
swoich rzeczy, pogardliwe spojrzenia i błogosławieństwo niani. Nigdy nie wydało
się, że pomagała mi. Kierowca zawiózł mnie do domu Nico. Z chwilą, gdy po raz
ostatni przekraczałam próg tamtego domu, zostałam wymazana z historii rodziny
Durand, wydziedziczyli mnie. Nie ubolewałam z tego powodu. Jakiś czas później
przeczytałam w gazecie, że zaginęłam. Początkowo trochę się tym przejęłam, ale
później doszłam do wniosku, że to lepiej, że tamtej Sophie już nie było. Mogłam
zacząć od nowa, z czystą kartą i waszym tatą. Nie macie pojęcia, jak wasz
ojciec patrzył na mnie tamtego wieczoru, gdy po tylu miesiącach rozłąki,
wreszcie byliśmy razem. Następnego ranka zabrał mnie do domu, naszego domu. To
największa pamiątka po naszej przygodzie z tańcem. Zaraz po moich osiemnastych
urodzinach wzięliśmy ślub, a krótko po nim okazało się, że noszę pod sercem
kolejnego maluszka. Liv miała dopiero mniej więcej trzy miesiące, więc to był
szok, ale tego szczęścia, tej miłości nie da się opisać słowami. Było nam
trudno, pogrzebaliśmy marzenia, porzuciliśmy nadzieje, ale… Resztę znacie. –
Odetchnęła głęboko, wypowiedziawszy ostatnie słowa. Dopiero wtedy zdała sobie
sprawę ze swoich łez, ciurkiem płynących po jej policzkach, ze szlochającej Liv
i milczącej Scarlett, która nieobecnym wzrokiem wpatrywała się w kartkę,
spoczywającą na stoliku. Dotarło do niej, to gdzie się znajdowała, a czas,
który wydawał się jej stać w miejscu, ruszył na nowo. Osuszyła oczy rękawem i
ujęła dłoń Liv. – No już, nie płacz. Przeszłość,
jaka by nie była, jest tylko przeszłością, kochanie.
*
[2 tygodnie później]
Wyszedłszy ze szkoły,
rozejrzała się po parkingu. Zmrużyła oczy, szukając czarnego opla. Wodziła
wzrokiem między autami, ale to, którego szukała, jak na złość nie chciało się
odnaleźć. Sapnęła, tupiąc nogą i ułożywszy wargi w dzióbek, jeszcze mocniej
zmrużyła oczy. Była zmęczona i zła. Zawaliła kolejną klasówkę, choć tak bardzo
jej zależało i tak bardzo się starła. Uczyła się kilka dni, Liv straciła przy
tym masę nerwów, aż dziw, że nie osiwiała, a ona nie zaliczyła. Nie wierzyła w
to, że popełniła aż tak wiele błędów, to było po prostu niemożliwe! Nie miała
zamiaru tego tak zostawić, nie miała zamiaru pozwolić zaszczuć się Lockremann,
nie miała zamiaru dać się pokonać. Miała za to zamiar wyemigrować z tej szkoły
najszybciej, jak się da, uprzednio pokazując matematyczce, że to Scarlett miała
ostatnie słowo. Ona zawsze osiągała swój cel, zawsze. Kolejna szóstka
wywoływała u niej niezidentyfikowane przewroty w żołądku. Mimowolnie pogrążała
się coraz bardziej, chociaż starała się równie mocno, jeśli nie mocniej, a
matura była coraz bliżej. Usiłowała o tym nie myśleć. Usiłowała się nie
przejmować, usiłowała nie być zła, usiłowała nie chcieć rozwalić czegoś, co
było w pobliżu, ale nie potrafiła. Wszystko waliło jej się na głowę, a Scarlett
nie wiedziała, z której strony miała się osłaniać. Zaczęło padać. W akcie
desperacji, po prostu przymknęła powieki. Wzięła głęboki oddech, powietrze
pachniało deszczem. Stała tak kilka sekund, by rozbiegane myśli mogły zacząć
spokojnie płynąć, a walące serce bić spokojniej. Poskutkowało. Otworzyła oczy i
jeszcze raz spokojnie rozejrzała się po parkingu. Jest. Samochód stał prawie
naprzeciw niej. Zdążyła postawić pierwszy krok, gdy ktoś mocno złapał ją za
ramię. Odruchowo zacisnęła dłonie w piąstki i odwróciła się na pięcie,
smagając, jak się okazało Serenę, końcówkami włosów. Spojrzała na nią spod
uniesionych brwi. Zaplotła ręce na piersi, przenosząc ciężar ciała na prawą
stronę. Jeszcze tylko jej tam brakowało. Nie mogła rozgryźć tej dziewczyny i
nie podobały jej się to, tak jak podchody, w które się bawiła.
- Znów ci się o mnie
przypomniało?
- Ja też się cieszę, że cię
widzę Scarlett. Wracałam z Michaelem z papieroska i zobaczyłam cię tutaj. Stałaś,
jak taka sierotka, więc pomyślałam,
że się przywitam. Poza tym, ostatnio miałam małą kołomyję i nie było tak czasu
pogadać, a później, a później to tak trochę wyglądało, jakbyś to ty mnie miała
gdzieś. – Uśmiechnęła się, unosząc jeden kącik ust ku górze i spojrzała na
Scarlett, tym swoim powłóczystym spojrzeniem, które jakoś specjalnie na nią nie
działało. Taa, sierotka Ja ci dam sierotkę.
Ciśnienie podniosło się Scarlett przynajmniej do dwustu dwudziestu. Przymrużyła
powieki.
- Kręcisz, Serena. –
Warknęła.
- Skąd ten pomysł?
- Intuicja.
- Ojej. Jakaś ty
przewidywalna. – Zaplotła ręce na klatce piersiowej i ponownie spojrzała
Brunetce w oczy, odważnie i zdecydowanie zbyt kpiąco. Scarlett spodziewała się,
że Serena nie mogła mieć dobrych zamiarów. Zwykle nie myliła się, co do ludzi.
Znów trafiła. Serena zbyt długo zgrywała przed nią spaloną gwiazdkę, by teraz
tak nagle mogła zapałać do niej przyjaźnią. Musiała mieć w tym interes, ale długo
nie wytrzymała. Może i potrafiła zgrywać groźną i wredną, ale na dłuższą metę
aktorka z niej marna. Szybko zdjęła maskę. Brunetce nie podobało się to
wszystko, ale nie miała ochoty na roztrząsanie popędów Sereny. Nie miała ochoty
na rozmowę z nią. Nie miała ochoty jej oglądać. Serena, żeby normalnie
funkcjonować, musiała z kimś konkurować, żeby w końcu udowodnić mu swoją
wyższość. W szkole zawsze było o niej głośno i właśnie chyba o to jej chodziło.
Nieważne jak, byleby mówili. Tylko, po co zgrywała przed Scarlett niewinną i
porzuconą? Serenie nie potrzebni byli ludzie. Że też wcześniej o tym nie
pomyślała. Ciśnienie podniosło się Scarlett jeszcze bardziej, na myśl, że mogła
dać się w coś jej wkręcić. Jakby miała mało problemów, pojawiła się jeszcze
Serena. Scarlett wyprostowała się, wypinając pierś. Na niewiele to się zdało,
bo Serena i tak była wyższa i pełniejsza. Zadarła lekko głowę, spoglądając na
nią spod przymrużonych powiek. – Ranisz mnie.- Westchnęła teatralnie.
- Daruj sobie. Nie mam pojęcia,
po co ta cała szopka, ale mało mnie to obchodzi. Z nas dwóch, to ty masz
problem. To ty przyszłaś do mnie. To ty zawracałaś mi głowę i to ty teraz się
ode mnie odwalisz, jasne? Nie mam czasu ani chęci na twoje gierki, więc ciao
bambina. – Posyłając jej ostatnie bojowe spojrzenie, odwróciła się na pięcie.
Jednym ruchem odrzuciła do tyłu włosy i ruszając poprawiła na ramieniu pasek
torebki.
- I tak ze mną nie wygrasz. –
Scarlett odwróciła się, napotykając ironiczny uśmiech szatynki. Prychnęła.
- Nie nagrzewaj się tak, bo się
spocisz i… żal mi ciebie, Serena.
- Jeszcze nikt ze mną nie
wygrał. To ja mam ostatnie słowo.
- Nie tym razem.
- Zobaczymy.
- Zobaczymy. – Przez moment
hardo spoglądały sobie w oczy, póki Serena, nie odeszła zamaszyście,
zadzierając głowę i kręcąc biodrami. Scarlett wypuściła ze świstem powietrze i
szybko ruszyła do auta. Wsiadła, trzaskając drzwiami. Rzuciła torebkę na tylne
siedzenie i oddychając płytko, tempo patrzyła przed siebie. Nie miała zielonego
pojęcia, o co mogło chodzić Serenie. Zachciało jej się wojen, jakby Brunetka
nie miała innych zmartwień. Była zła. Powinna od razu ją spławić, bo przecież
znała charakter Sereny. Wiedziała, jaka jest i do czego mogła się posunąć, ale
jej zachciało się bawić w pocieszycielkę zagubionych. Szarpnęła pas i zapinając
go spojrzała na Liv. Ta wpatrywała się w nią, troszkę oniemiała.
- Co to było?
- Jedźmy. – Scarlett oparła
głowę na zagłówku i przymknęła powieki. Uspokoiła oddech. Dopiero wtedy
zauważyła, że auto nie ruszyło. Spojrzała na Liv, która cały czas wpatrywała
się w nią wyczekująco. Jej siostra, gdy tylko chciała, była równie uparta, jak
ona. Pokręciła głową, zaciskając dłonie na brzegach siedzenia. – Naiwna
dziewucha. Naiwna! Jeśli kiedykolwiek powiem ci, że nie masz racji, przypomnij
mi o Serenie. Okej?
- Tak myślałam. –
Stwierdziła, odpalając silnik. – Czekając na ciebie, widziałam jak szła z
Mikem. Rozmawiali moment przed szkołą, wskazał na ciebie, a później sobie
poszedł, a ona została. Nie chcę krakać, ale on łatwo nie odpuści.
- Liiiv, nawet tak nie mów.
Jeszcze mi tylko brakowało końskich zalotów Mike. Poza tym, tylko się nie
śmiej, wydaje mi się, że Serena widzi we mnie konkurencję. – Skrzywiła się. –
Dziś przynajmniej dwa razy powiedziała mi, że z nią nie wygram.
- Serena to raz typowa gwiazda,
która nie może obejść się bez szumu wokół siebie, dwa rozkapryszona jedynaczka,
trzy wredna suka.
- Idealnie. – Westchnęła.
- Ona myśli, że chcesz
wskoczyć na jej miejsce, cokolwiek to znaczy. A tak w ogóle, to jak matma?
- Pilnuj drogi Liv i nie kop
leżącego.
- Aha, czyli mamy problem.
- Nie my, tylko ja. Ty wyjdziesz
śpiewająco, a Locermann chce mnie udupić. Przecież ja to umiem! Głupia suka nie
chciała pokazać testów, tłumacząc się, że zapomniała. Guzik prawda, zgadnij ile
dostał Mike.
- Letts, ale.
- Mam na imię Scarlett. –
Warknęła.
- Wybacz, Scarlett. –
Zaakcentowała, trochę przekornie, choć doskonale znała powód reakcji siostry.
Tylko tacie tak pozwalała do siebie mówić. Teraz to zdrobnienie było zakazane.
Westchnęła. – Wszystko można udowodnić. Bez podstaw, może cię cmoknąć.
- Bleee! Weź mi nawet takich
rzeczy nie mów! – Liv pokręciła głową i włączyła kierunkowskaz, by zaraz
skręcić na wjazd. Marszcząc czoło spojrzała w lusterko, zobaczywszy, że srebrne
audi zatrzymało się tuż za nimi.
- A to, kto? - Scarlett
wysiadła i przyjrzała się aucie, ale niczego nie dostrzegła przez przyciemniane
szyby. Wyjęła swoją torebkę i zaplótłszy ręce na piersi, przekrzywiła głowę w
bok, czekając, aż przybysz wreszcie wyłoni się z pojazdu. Liv zamknąwszy samochód,
stanęła obok Scarlett. W końcu drzwiczki otworzyły się i wyłoniły się z nich,
najpierw długie nogi, a później reszta… Billa. Kokosił się z bukietem kwiatów,
usiłując go nie uszkodzić. Wydostawszy się z samochodu, beztrosko popchnął
drzwiczki i ruszył w stronę sióstr. Scarlett zaśmiała się krótko, kręcąc głową.
Bill radośnie pomachał do nich i podszedłszy, musnął je w policzki.
- Czyżbyś przyszedł prosić o
moją rączkę, Bill? – Uśmiechnęła się niewinnie, robiąc słodkie oczy.
- Nie tym razem, złotko.
Przyszedłem do waszej mamy.
- No wiesz, co? Łamiesz mi
serce. – Westchnęła pretensjonalnie, przymykając powieki i ostentacyjnie
przykładając wierzchnią stronę dłoni do czoła.
- Myślę, że nie będziesz
długo po mnie płakać. – Poklepał ją pokrzepiająco po ramieniu. Scarlett
uchyliła jedno oko i zaraz zmrużyła je złowieszczo. – A teraz prowadź o pani,
ku memu przeznaczeniu. – Znów zaśmiała się pod nosem i ruszyła przed siebie.
Bill szedł pół kroku za dziewczynami. Widział w Scarlett zmianę. Na cmentarzu
nie kryła przygnębienia, cierpienie było wręcz namacalne w każdym jej geście. O
tym, co działo się później opowiedział mu po trosze Tom. Teraz, do jej ruchów i
postawy wróciła już dawna sprężystość i może uznałby, że otrząsnęła się po
stracie ojca i wtaczała się na swe dawne tory, gdyby przez chwilkę nie uchwycił
jej spojrzenia. Turkusowe tęczówki zalał smutek. Miała wyjątkowe oczy, to
właśnie one, wtedy w klubie, utwierdziły go w przekonaniu, że mógł jej zaufać.
Jak dobrze Scarlett nie potrafiłaby panować nad emocjami, jak dobrze nie
potrafiłaby ich kryć, jej oczy zdradzały wszystko, co w niej siedziało. Może,
dlatego nie wszystkim pozwalała w nie spoglądać. Była dzielna, bynajmniej
wydawało mu się, że chciała taka być. Wszedł do domu i widząc mamę dziewczyn, zsunął
ze stóp adidasy i ruszył w jej kierunku, zabierając za sobą ich pytające
spojrzenia. Zdawał sobie sprawę, że jego pomysł był szalony, ale jakoś mało się
tym teraz przejmował. Lubił je obie, a ludziom, których bardzo lubił, był gotów
nieba przychylić. Z Sophie rozmawiał około dziesięciu minut, ignorując obecność
Liv, jak i Scarlett, użył cały swój urok osobisty i argumenty, które rzetelnie
układał przez drogę, żeby w końcu dopiąć swego. Mama dziewczyn wahała się tylko
przez moment, a później szczerze go poprała. Spodziewał się zaciętej batalii, a
sprawa rozwiązała się praktycznie sama. Z wrażenia zapomniał wręczyć jej
kwiatki, więc zrobił to na końcu, troszkę zażenowany. Uśmiechnęła się smutno i
podziękowała. Widział w niej własną matkę, tą ze wspomnień jego dzieciństwa. Jego
mama też uśmiechała się smutno i też przez bardzo długi czas, miała non stop
podpuchnięte oczy. Sophie od jego mamy odróżniało to, że jej życie złamało
sprzeniewierzenie losu, a jego ojciec wybrał sam. Wtedy był dzieckiem i mało rozumiał,
ale patrząc na nią, dokładnie pamiętał tamten ból, który odnajdował w swojej
mamie. W sercu odnawiało się wspomnienie tego nieznośnego kłucia i pretensji,
wobec której był tak bardzo bezsilny. Choć to co sam czuł, nijak miało się do
tego, co przechodziły Scarlett i Liv, to znając namiastkę tych uczuć, chciał im
ich zaoszczędzić. Chociaż w tak szalony i mało oryginalny sposób. Do tego
jeszcze Tom. Coś się działo, nie wiedział co i to coś było złe. Odprowadził
wzrokiem Sophie, znikającą za plecami sióstr i sam ruszył w ich kierunku.
Stanęły w przejściu, uniemożliwiając mu wyjście z salonu. Mierzyły go
zszokowanymi spojrzeniami, nic nie mówiąc. Uśmiechnął się szeroko. – Pakujcie
się, jesteśmy po was jutro o dwunastej. – Znów cmoknął obie w policzki i zwinnie
przemykając między nimi, założył buty i wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.
- Bill oszalał.
- Mama zwariowała.
*
Patrzył na nią, tak po
prostu. Co chwila spoglądał we wsteczne lusterko, nie mogąc skupić się na
drodze. Była jakaś taka odmieniona, pozornie pozostając tą samą. Poczuł
ukłucie. Może to on był inny? Spoglądała za okno. Delikatne fale okalały jej
buzię, a policzki miała bledsze niż zwykle, malinowe wargi, leciutko uchylone
układały się nieznacznie w podkówkę, a oczy… Oczy były poza jego zasięgiem.
Była taka… śliczna. Nie umiał ubrać tego w konkretne słowa. Smutek bijący od
niej, paradoksalnie dodawał jej takiego nieopisanego uroku, choć przecież
wyczuwając go w jej każdym geście, czuł to cholerne kłucie. Czysta niewinność
płynąca z jej gładkich rysów, jeszcze bardziej mąciła mu w głowie. Scarlett
miała w sobie magię, nieodparty czar, tak bezpretensjonalnie uroczy. Stanowiła
mozaikę przeciwieństw. Była jak ogień i woda, siła i niemoc, czerń i biel,
niewinność i wyuzdanie, kamień i diament, szept i krzyk, płacz i śmiech, skała
i kruszyna, słowo i milczenie, odwaga i strach, ciepło i zimno, miłość i nienawiść… i choć doskonale
zdawał sobie sprawę z banalności swoich myśli, mało go to w tej chwili
obchodziło. Mając ją przy sobie, tuż obok, pojął jak wielkim okazał się
tchórzem. Skrył się za tysiącem nieistotnych spraw, porzucając tą
najistotniejszą. Zostawił ją samą, choć obiecał, że będzie przy niej. Zagłuszał
sumienie krótkimi telefonami i usilną wiarą w słowa, które spijał z jej ust, za
każdym razem, gdy zapewniała, że wszystko było okej. Wierzył w prawdę, która
obracała się w proch zawsze, gdy rozmawiał z Billem. Bill miał silę i odwagę,
by spoglądać jej w oczy. Nie bał się słuchać, że było źle. Nie bał się
przytulić jej, gdy opowiadała mu o niesprawiedliwości, o tym, że nie powinno
tak być i jak bardzo chciałaby, żeby było inaczej. Nie umykał przed jej
cierpieniem. Stawiał mu czoła. Bill był przy niej w chwilach, gdy on kręcił się
bez celu po domu, szukając dobrego usprawiedliwienia przed samym sobą. Kłamstwa są wiarygodne, póki sam w nie
wierzysz. Nie mając pojęcia, co zrobić, nie robił nic. Przerosło go to, co
ona dzielnie dźwigała na swych barkach, a przecież nie musiał wiele.
Wystarczyło, by był. Uciekł. Uciekł przed jej cierpieniem. Okazał się słaby,
zwyczajnie słaby. Miał wrażenie, że zbłądził. Znów się zgubił. Najgorsze w tym
wszystkim było to, że Scarlett cały czas była ważna, a im bardziej się oddalał
tym bardziej była mu bliższa. Cały czas istniała w jego myślach, nawet, gdy
myśleć już nie chciał. Istniała tak bardzo wyraźna, tak bliska, a jednak tak
daleka. Nawet nie pamiętał chwili, gdy niewinne wspominki przeobraziły się w
ciągłe myślenie, w tęsknotę, gdy
zaczęła towarzyszyć mu od chwili, gdy budził się ze snu, aż do momentu, gdy
znów w niego zapadał. Czasem była z nim nawet we śnie. Ona i tak rządziła się
swoimi prawami nawet w jego podświadomości. Kiedyś buntował się, nie chciał,
ale zrozumiał, że pragnął, pragnął bardzo, by została. Dlatego, tak bardzo bał
się ją skrzywdzić. Dlatego, tak bardzo nie chciał zadziałać pochopnie. Dlatego
uciekł. To brzmiało tak śmiesznie. On
uciekł, bo przerosły go uczucia, kotłujące się w głowie myśli i ta
odbierająca dech niemoc. Okazał się słaby, po raz kolejny pozwolił, by życie go
przerosło. Dlatego czuł się winny. Winny, bo oczy spoglądające tam, w dal, były
takie smutne. Winny, bo wargi, te pełne, kuszące wargi nie śmiały się słodko.
Winny, bo powinien być, gdy go nie było.
Winny, choć wiedział, że jej serce zaprzątało też o wiele więcej, gorszych
rzeczy. Czuł się winny, bo czuł. Czuł to,
co było mu zabronione. Bill wybuchnął śmiechem. Towarzystwo Liv, zdawało
się być dla niego wystarczające, a ona, choć przygaszona, z delikatnym,
chwilami odważniejszym uśmiechem słuchała go uważnie. Jego bliźniak włączył
radio i nucąc z wokalistą, znów usiadł bokiem na siedzeniu, dalej zabawiając
Liv. Minęli tablicę. Zaraz będą w domu. Znów spojrzał w lusterko. Scarlett
odwróciła wzrok, uchwycił go i uśmiechnął się niemrawo. Nie odwzajemniła.
Westchnęła i znów spojrzała za okno.
Wszystko działo się tak
szybko. Nawet nie wiedziała kiedy, a wspinała się już schodami na pierwsze
piętro, mając za sobą wszystkie rytuały powitalne. Przez całą drogę czuła się
strasznie spięta. Nie wiedziała czego spodziewać się po tej wizycie, po Simone…
Jednak te wątpliwości zostały rozwiane już na samym wstępie. Poznawszy mamę
bliźniaków, widziała już po kim odziedziczyli charyzmę i oczy. Kamień spadł jej
z serca, ale… choć pierwsze lody zostały przełamane, nadal źle się czuła. Tom
szedł tuż przed nią, niosąc torby i ani się nie odezwał, ani nie odwrócił. Nie
miała pojęcia co o tym wszystkim sądzić i przez to, czuła się jeszcze gorzej.
Tom zdawał się być jakiś inny od ich powrotu, sama nie wiedziała skąd. Już
przed pogrzebem taty był jakiś inny, przygaszony, ale zbytnio zajęta była
kręgiem własnych, trudnych spraw, by skupić się nad tym dłużej. Potem
wyjechali. Tom był tak cudownie opiekuńczy… a potem zamilkł, jakby zaczął jej
unikać. W zasadzie nie miała podstaw, by tak sądzić, ale.. Nie dzwonił tyle, co
wcześniej, nie wpadał choćby na pięć minut i co było najdziwniejsze, tak po
prostu zadowalał się kłamstewkami, którymi go karmiła. Wiedząc, że coś się
działo nie chciała go martwić, a on zdawał się tego zupełnie nie zauważać, gdy
jeszcze kilka dni wcześniej, już po dwóch słowach kazałby jej przestać kręcić.
Nie mogła mieć do niego jakichkolwiek pretensji. Nie mogło jej być smutno.
Przecież nic ich nie łączyło. Tom nie
miał wobec niej żadnych zobowiązań. Więc, dlaczego ten nagły brak jego osoby
tak bardzo mącił jej spokój? Martwiła się. Nie wiedziała, co się z nim działo,
a tak bardzo nie lubiła nie wiedzieć. W dodatku, przez całą drogę do Loitsche
odezwał się może trzy razy i był zupełnie nieobecny. Tylko spoglądał na nią, co
chwilę. Tego też nie rozumiała, bo to milczenie nijak miało się do wyrazu jego
spojrzeń. Odnosiła wrażenie, że obecność jej i Liv była mu nie do końca na
rękę. Już na samą myśl, że mogłoby tak być, niewidzialna dłoń ściskała jej
żołądek. Dotarło do niej, że nie lubiła, gdy Toma nie było obok niej. Nie
lubiła tego chłodu, pustki i głuchej ciszy. Nie lubiła już być sama. Jeszcze
całkiem niedawno, bez zastanowienia była gotowa powiedzieć, że nie potrzebowała
nikogo. Szła przed siebie z podniesioną głową, rozpychając się łokciami. Nie
odczuwała tego niewytłumaczalnego braku czegoś, sama nie wiedziała, czego i tej
całkowicie niematerialnej pustki. Teraz to byłoby wierutne kłamstwo. Świadomość,
że Tom mógł tak po prostu zniknąć z jej życia przerażała ją. Odczuwała
autentyczny lęk. Nie taki, jaki odczuwa się oglądając horrory. Nie taki, jaki
ma się przed klasówką czy będąc w niebezpiecznym miejscu. To strach, który
boleśnie ściskał za serce, powodował mdłości i gulę w gardle. Strach przed tym,
że ktoś znów mógłby jej nie chcieć,
że znów mogłaby się komuś znudzić,
że znów ktoś odszedłby, zostawiając ją samą, pełną rozwianych nadziei. Strach przed tym, że tym kimś mógłby być
Tom… Nie znała go wcześniej, tak jak wielu innych uczuć, których nauczyła
się dzięki niemu. Zapatrzona w podłogę, nawet nie zauważyła, kiedy Tom
zatrzymał się i stanąwszy do niej przodem, chciał otworzyć drzwi. Nie zdążył,
bo Scarlett wpadła na niego. Wypuścił z rąk torby i machinalnie podtrzymał ją,
by nie upadła. Musiało minąć kilka chwil, by dotarło do niej, co się stało. Zadarła
lekko głowę, odrobinę niepewnie spoglądając mu w oczy. Znów miały ten ciepły,
kojący wyraz, dzięki któremu bała się mniej. Oczy Toma patrzyły na nią tak
czule i tym bardziej nie rozumiała, skąd to wszystko. Tak bardzo lubiła jego
oczy. Te czekoladowe tęczówki otoczone kotarą gęstych rzęs. Te czekoladowe
tęczówki patrzące na nią tak, jakby była jedyna i najważniejsza. Te czekoladowe
tęczówki, przez które nogi miękły jej w kolanach i zapomniała o całym świecie.
Zdała sobie sprawę, z jego dłoni spoczywających na jej talii. Speszyła się.
Opuściła głowę, a gęste fale zasłoniły jej buzię. Na szczęście, nie zauważył,
jak się rumieni.
- Musisz uważać, nie chcę cię
mieć na sumieniu. – Wyszeptał jej wprost do ucha. Pod wpływem głosu Toma,
wzdłuż kręgosłupa Scarlett przebiegł dreszcz. Lubiła jego głęboki, lekko
ochrypły, spokojny głos. Zdecydowała się znów podnieść na niego swoje
spojrzenie. Jedynym, na co było ją stać, to lekkie kiwnięcie głową. Tom powoli,
jakby niechętnie zabrał dłonie i pchnął lekko uchylone drzwi. Scarlett weszła
pierwsza, rozglądając się po pokoju. Simone musiała lubić prostotę.
Wszechobecną biel złamano granatem. Pokój był jasny i przestronny. W centrum
stało ogromne łóżko, powleczone białą, puszystą pościelą, po bokach stoliczki,
a na wprost po prawej szafa, obok niej lustro. Do tego dodatki w
najróżniejszych odcieniach granatu. Spodobało jej się bardzo. Zorientowawszy
się, że cały czas się rozglądała, Scarlett odwróciła się szybko, spoglądając na
Toma. Stał w drzwiach. Przez moment parzyli na siebie. Spostrzegła kontrast. Z jednej strony ta obojętność, która
budziła w niej lęk, a z drugiej to spojrzenie, nie pozwalało jej się bać. Nie mogła tak dłużej. Nie mogła być tam
z nim, słuchać złowrogiej ciszy i czekać na niedoczekanie. Wiedziała, że nie
zmrużyłaby oka, nie zaznała spokoju, póki nie odarłby jej ze złudzeń albo
podarował nadziei… Wzięła głęboki oddech.
- Tom… - Zagryzła dolną wargę
i splotła ręce na piersi. Czuła się dziwnie niezręcznie. Przyjrzał się jej
uważniej, wchodząc w głąb pokoju. Stanął naprzeciw Scarlett. Poczuła się
jeszcze bardziej skrępowana. Schowała za ucho kilka kosmyków i musiała zadrzeć
głowę, by móc spojrzeć mu w oczy. - Czy to, że tutaj jesteśmy, jest dla ciebie
w jakikolwiek sposób nie na rękę? – Wydało mu się, jakby dostał w twarz. Jej
obecność miałaby być mu nie na rękę? Jej obecność, jemu?! Zrobiło
mu się gorąco i zimno na raz. Oto piwo, którego naważył. Zapędził się w kozi
róg. Nie mógł dłużej uciekać. Nie chciał. Naraz w głowie rozpętała mu się
nieopisana burza, natłok myśli krążących szalenie. Sam doprowadził do tego, że
Scarlett zaczęła wątpić. Miała ku temu szerokie pole do popisu, a on robił
wszystko, by jej go nie zbrakło. Znów zawiódł. Potrał buzię dłońmi,
wypuszczając powietrze ze świstem. Napotkał jej niepewny wzrok. Miała takie
smutne oczy…
- Scarlett nie, nigdy… to nie
tak. - Tom nie mogąc znieść jej intensywnego spojrzenia, zaczął nerwowo krążyć
po pokoju. Chodził w tą i z powrotem, próbując zebrać myśli. Zrobiło mu się
niewyobrażalnie głupio. Czuł się, jak ostatni dupek, chowający się przed
odpowiedzialnością.
- A jak? - Zapytała cichutko,
a Tom zatrzymał się gwałtownie tuż przed nią. Nieustannie wpatrywała się w
niego, ani na chwilę nie spuszczając wzroku. Tak trudno było mu ubrać w proste
słowa te wszystkie skomplikowane myśli.
- Bo… - Trochę niepewnie
położył dłonie na ramionach Scarlett. Była cała spięta. Zdawała się być taka
krucha, taka drobna przy jego postawnej sylwetce. Ich spojrzenia się spotkały.
Pewnie patrzył jej w oczy, by nie wątpiła już więcej. – Trzymając cię w
ramionach, gdy wynosiłem cię prawie nieprzytomną z kuchni, albo wioząc gdzieś,
sam nie wiedziałem gdzie, działałem pod wpływem chwili. To był impuls. Myślałem
tylko o tym, żeby uchronić cię. Byś już się nie bała. Byś czuła, że jestem
obok. A potem, gdy emocje opadły, sam zacząłem się bać. Przyszło tysiąc pytań i
żadnej odpowiedzi. Zupełnie nie wiedziałem, co powinienem zrobić. Przerażało
mnie twoje cierpienie, ta cisza, ból wiszący w powietrzu. Nie byłem w stanie
spojrzeć ci w oczy, być przy tobie, a przecież obiecałem. Miałem nie pozwolić
ci odejść, a sam odszedłem. – Skrzywił się na dźwięk własnych słów. Miotał się
przez moment, odwrócił się najpierw w prawo, potem w lewo, nie wiedząc, co ze
sobą zrobić, aż wreszcie usiadł na łóżku. Oparł łokcie na swoich kolanach i
ukrył twarz w dłoniach. A Scarlett dalej stała, wodząc wzrokiem za Tomem. Choć
to wszystko, co mówił, było na swój sposób przykre, to nie czuła się dotknięta.
Nie dotarło do niej to wszystko w takim stopniu, jak to, że Tom nie był na nią
zły, ani nie chciał… zostawić jej znów samej. Poczuła… ulgę? – Jestem słaby.
Zwykły tchórz ze mnie. Przestraszyłem się, gdy w grę weszło prawdziwe życie.
- Więc nie zastanawiaj się już.
Nie kalkuluj i nie przewiduj. Rób to, co czujesz. – Poderwał się na równe nogi
i doskoczywszy jednym susem do Scarlett, objął ją najczulej jak potrafił. W tej
samej chwili jej spięte mięśnie rozluźniły się i ufnie wtuliła się w Toma. Schowała
nosek w kącik jego szyi. Mimowolnie odetchnęła głęboko. Lubiła zapach Toma. Ciepły
oddech Scarlett połaskotał jego skórę. Uśmiechnął się pod nosem, szczelniej
otaczając Scarlett ramionami. Poczuł się tak jakoś lepiej, gdy była blisko.
Mając ją przy sobie, wiedząc, że była bezpieczna, poczucie winy zdawało się
maleć. Nie potrafił pojąć, jak mógł doprowadzić do tego wszystkiego, ale nie
chciał teraz o tym myśleć. Świadomość, że miał ją przy sobie wystarczyła.
- Już nie będę tchórzem. Już
nie ucieknę. Nie zostawię cię samej. – Wyszeptał, muskając wargami jej włosy.
- Nie jesteś tchórzem, Tom.
Może kiedyś nim byłeś, ale dziś widzę w tobie już innego człowieka. Nawet jeśli
się bałeś, to nic. Nie każdy strach jest zły. Dobry strach uczy. A ty już wiesz, prawda? I nie miej do
siebie pretensji. Nie chcę, byś je miał. – Mocniej wtuliła nosek w jego szyję,
łaskocząc go delikatnie. – A teraz… trzymaj mnie mocno i nie puszczaj. –
Powiedziała cichutko i wszystko nagle stało się jasne. Już nie widział innej możliwości, jak chronić Scarlett. Ona zawsze była
tą jedyną, ale gubiąc się, stracił ją z oczu. Jedną ręką zwolnił uścisk, by
przenieść ją pod kolana Scarlett, a drugą, cały czas mocno ją obejmował.
Podniósł Brunetkę, nie napotykając oporu. Troszkę zdezorientowana, przylegając bardziej
do jego klatki piersiowej, oplotła rękoma jego szyję. Cofnął się dwa kroki i
usiadł na posłaniu, sadzając sobie Scarlett na kolanach. Ufnie pozwoliła mu
utulić się w swoich objęciach, a potem złożyła głowę na jego ramieniu. Gdy był
blisko, znów czuła się bezpieczna, tak pewna i spokojna. Tom czule gładził ją
po plecach, opierając policzek na czubku jej głowy.
- Nawet, gdybyś chciała to tego nie
zrobię. Będę tak samo uparty, jak ty byłaś. Przepraszam, że musiałaś
być sama. Przepraszam, że zabrakło mi odwagi. Przepraszam, że mówię to dopiero
teraz. – Scarlett podniosła głowę i skręciła się tak, by móc spojrzeć Tomowi w
oczy.
- Nie przepraszaj, Tom. Nie
przepraszaj. Wystarczy, jeżeli już będziesz. – Uśmiechnęła się delikatnie,
gładząc kciukiem jego policzek.- Przez chwilę pomyślałam sobie, że nie chcesz
już być i bym ja była, ale to było krótko i już tak nie myślę. – Spojrzała mu w
oczy. Niepierwszy raz, ale pierwszy raz od tak wielu dni, dostrzegł w nich
spokój. Oplótł rękoma talię Scarlett, przyciągając ją bliżej siebie. Było po
prostu dobrze. Zmierzchało. W pokoju zaczynało robić się szaro. Wszyscy
domownicy zajmowali się sobą, a oni siedzieli tak razem, we dwoje, w ciszy. W
całym ciele Scarlett rozlewał się spokój, tak obcy w ostatnim czasie. Tom tak
czule tulił ją do siebie, rozwiewając każdą wątpliwość. Oparła czoło na jego
policzku. Przymknęła powieki i słuchała jego równomiernego oddechu. Nie myślała
o niczym, ani o tym, co zostawiła w domu, ani o tym, co miało być jutro. Był
tylko Tom. Tylko Tom. Otworzyła oczy, unosząc głowę. Zlustrowała jego profil.
Miał zamknięte oczy. Zwilżyła końcówką języka wysuszone wargi. Lubiła jego nos.
Tom miał bardzo zgrabny nos i usta. Tak wyraźnie zarysowane i kusząco pełne
wargi i ten kolczyk. Gdy się nim bawił, był taki… zmysłowy i teraz też. Z ust
wyrwało się jej westchnienie. Pochyliła się lekko do policzka Toma i delikatnie
musnęła go wargami. Zaskoczony otworzył oczy i spojrzał na Scarlett pytająco.
Uśmiechnęła się przekornie, niewinnie spuszczając wzrok. Była taka słodka, gdy
spoglądała na niego spod kotary rzęs. Była taka słodka, gdy stawała się małą
dziewczynką, pragnącą miłości zainteresowania, którą tulił do siebie. Była taka
słodka, czasem nieporadna, wyjątkowa. Uśmiechnął się zawadiacko.
- Za co to?
- Za wszystko.