17 grudnia 2010

44.1. To nieprawda, że od przeszłości można się odciąć, zostawić ją i odejść. Zacząć od nowa. Przeszłość wraca, zawsze, najczęściej wtedy, kiedy najmniej się jej spodziewamy.

- Nie wiem, czy to był dobry pomysł – Rainie odwiesiła żakiet na wieszak i poszła do kuchni, pocierając ramiona dłońmi. Bill zaryglował zamki i wrzucił klucze do pojemnika na komódce stojącej obok drzwi. To udogodnienie sprawdziło się niemal wszędzie; w rodzinnym domu, w mieszkaniu zespołu, w domu Scarlett i Toma, a nawet u Sophie. Nim dołączył do niej, zeszedł do piwnicy i włączył piec. Wróciwszy na parter odkręcił kaloryfery, a kiedy znalazł się w kuchni, czekała na niego gorąca kawa. Uśmiechnął się z wdzięcznością i usiadł obok Rainie przy blacie. Upiwszy łyk, podjął przerwany temat.
- Jestem pewien, że obu sprawiliśmy frajdę. Po pierwsze; Candy przepada za Scarlett, a Scarlett przepada za Candy. Po drugie; naszej przyszłej mamusi przyda się pomoc w układaniu rzeczy maleństwa, a dla Cukiereczka to będzie świetna zabawa. Scarlett obiecała jej opowiedzieć o małych dzieciach i sama widziałaś, jak była tym zachwycona.
- Tak, ale Scarlett potrzebuje spokoju, a wiesz, jaka jest Candy.
- Wiem i myślę, że zajęcie myśli czymś innym niż zbliżający się poród, bardzo jej się przyda – dziewczyna zasępiła się na moment, po czym głośno wypuściła powietrze, unosząc ręce w geście kapitulacji.
- Wygrałeś – Bill uśmiechnął się szeroko, jednak jego uśmiech nie sięgał oczu. Dostrzegła to niedawno. Kiedy się śmiał, wokół ust robiły mu się zmarszczki, których nie było jeszcze miesiąc wcześniej. Martwiła się o niego. – Chciałbyś coś zjeść? Może przygotuję coś dobrego? – zagadnęła, siląc się na lekki ton.
- Nie, dziękuję. Pójdę zapalić i zaraz weźmiemy się do rzeczy – upił spory łyk kawy i przeszedłszy przez salonik, wyszedł na taras. Nieco zrezygnowana zabrała oba kubki i przeszła do pokoju dziennego, gdzie czekała na nich doskonale jej znana tekturowa teczka. Usadowiła się w wielkim fotelu, podkurczając nogi pod siebie. W studiu powoli się nagrzewało. Rozejrzała się. Była tu już dziesiątki razy, ale nigdy nie przejmowała się faktem, że w tych murach powstało tak wiele hitów jednego z najbardziej wziętych zespołów w Europie. To wszystko dla niej nigdy nie miało znaczenia. Choć może powinno? Skoro coś łączyło ją z liderem, powinna czuć się dumna, a może jakoś przejęta, ale liczyło się tylko owe ‘coś’. Bo w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, czym było to ‘coś’, ani tym bardziej, co ona miała takiego w sobie, że Bill zwrócił na nią uwagę, że zaczepił ją wtedy w parku, odprowadził do domu, zostawił numer telefonu, że jej zaufał, bo przecież mogła pobiec z tym do prasy czy gdziekolwiek indziej i dostać za te dziewięć cyferek masę pieniędzy. A on, tak nagle i niepodważalnie postanowił na stałe wkroczyć w jej paskudne życie i wnieść w nie radość. Chyba nie zdawał sobie sprawy, ile dał jej samym byciem przy niej, poczuciem bezpieczeństwa, które wokół siebie roztaczał. Tak, jak ona nie mogła mieć najmniejszego pojęcia o tym, ile dla niej poświęcił, ile oddał, by mogła zacząć od nowa. Zabijał siebie, by dać jej życie. Wrócił do środka, wnosząc chłód i zapach papierosów. Przywykła do tego, bo kojarzyły jej się z nim.
- Chyba czas, żebyś poznała Jillian Wade – zaczął, siadając na kanapie przed niebieską teczką. W powietrzu na krótką chwilę zawisła cisza, którą wypełniało jego oczekiwanie na jej reakcję. Rainie uśmiechnęła się niemrawo.
- Jillian Wade, a więc tak się teraz będę nazywać. Dwadzieścia cztery lata życia Rainie Everett zostaną zlikwidowane jednym kliknięciem myszą… To smutne. Moje życie nie należy do najbardziej udanych, ale lubię być Rainie. Przywykłam do tego, że wszystkim kojarzę się z deszczem – westchnęła, zapatrując się w drzewa za oknem. – A Candy?
- Mary Wade, Mary Ann Wade.
- Ładnie. Ona jeszcze nie wie, że odtąd będzie nosić nowe imię. Dla niej to wszystko jest przygodą, dzięki której uciekniemy od niedobrego Hansa.
- Może to i lepiej, wyjaśnisz jej za jakiś czas, kiedy podrośnie albo, kiedy sytuacja się już ustabilizuje.
- Zatem opowiedz mi o niej.
- Jesteś samotną matką. Nie ukończyłaś studiów, ponieważ zaszłaś w ciążę. Ojciec Mary zostawił cię trzy miesiące po urodzeniu córeczki. Pomogli ci rodzice, dzięki nim skończyłaś szkołę średnią, bo utrzymywali ciebie i Mary. Później pracowałaś tylko dorywczo, poświęciłaś się dziecku. Jesteś jedynaczką, bardzo upragnioną po wielu latach starań. Urodziłaś się w Indianapolis, większą część życia spędziłaś w Dortmundzie, stąd twój akcent i drobne problemy z językiem. Mieszkasz znów w Stanach, ponieważ umarli twoi rodzice i postanowiłaś wrócić do korzeni.
- A gdzie będziemy mieszkać?
- Saint Louis. Macie wynajęte mieszkanie niedaleko centrum. Candy będzie miała dziesięć minut drogi do szkoły. Ty do pracy mniej więcej tyle samo. Nie będą to luksusy, mieszkanie w sam raz dla samotnej matki z dzieckiem. W przeciągu trzech, czterech dni zostanie ukończony remont i będzie na was czekać. Pod nazwiskiem twojego ojca Anthony’ego Wade’a założyłem fundusz, z którego będą pobierane opłaty za mieszkanie przez najbliższe pół roku, jeśli do tego czasu nie będziesz płynna finansowo, wpłacę dodatkową kwotę.
- Bill, ale nie możesz… twoja pomoc i tak jest nieoceniona – zaczęła niezręcznie, wykręcając dłonie.
- Póki będzie mnie na to stać, będę ci pomagał. Nie bój się, nie zbiednieję – uśmiechnął się smutno. – Pracujemy nad nowym materiałem, dodatkowo zanosi się na to, że wypuszczę własną, męską kolekcję. Sądzę, że w okolicach wiosny. Moja współpraca z Lagerfeldem i braćmi Caten na razie jest owocna i nie zamieszam jej kończyć. Wiesz, wyszykuję sobie coraz to nowe obowiązki, którymi zajmę czas, gdy ciebie nie będzie. Zanosi się na bardzo produktywny okres w moim życiu – Bill starał się wypaść beztrosko, ale wyszło mu to bardzo średnio. – Już w Stanach przejdziecie przez przyspieszony kurs angielskiego i samoobrony. Policja przygotuje was na ewentualne zagrożenia. I Rainie… - niemal z namaszczeniem wypowiedział jej imię. – To może nie być ostatni raz. Jeśli okazałoby się, że coś poszło nie tak i jakimś cudem stary Frommer odnalazłby was, czeka was kolejna przeprowadzka i kolejna zmiana tożsamości.
- To znaczy, że nawet w Stanach grozi nam niebezpieczeństwo..? To po co to wszystko?! Po co ta cała heca, skoro on tam też może nas dopaść?! – wykrzyknęła, podrywając się z miejsca. Zacisnęła ręce na piersi i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
- Rainie, to że on odkryje twoją nową tożsamość jest niemal niemożliwe.
- Ale jednak.
- Prawdopodobieństwo znalezienia was przez ojca Hansa jest takie, jak to, że okaże się niegroźny – skwasił się, słysząc swoje porównanie i wstał z miejsca, zagradzając jej drogę. Spojrzała na niego z wyrzutem. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach i spojrzał wprost w miodowe oczy. – Czy myślisz, że dopuściłbym do tego, żeby groziło ci jakiekolwiek niebezpieczeństwo?
- Nie – odparła po chwili. – Ale Bill…nie masz władzy nad wszystkim.
- Racja, nie mam. Jednak zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo. Widzisz, Shie poruszył wszystkie swoje i nie tylko swoje znajomości, by twoją sprawą zajęła się najlepsza grupa stróżów prawa. Zarówno tu w Niemczech, jak i w Stanach. Jego nazwisko może zdziałać więcej niż nam się wszystkim wydaje.
- Przepraszam.
- Nie masz za co – odparł miękko.
- Ja się po prostu boję.
- Wiem, Rainie – ostrożnie przyciągnął ją do siebie i czule otoczył ramionami. A ona mu na to pozwoliła. Przyłożyła policzek do torsu Billa i przymknęła powieki. Czując, jak przykładał swój do czubka jej głowy, nie paraliżował jej strach. Teraz, gdy jej ciało powoli zaczynało otwierać się przed nim, musieli się rozstać. Rainie dobijała ta niesprawiedliwość.
- Myślisz, że jeszcze kiedyś się spotkamy? – zagadnęła smutno.
- Będę żył tą nadzieją. Choć program ochrony świadków nie przewiduje powrotów.
- Myślisz, że skażą ich wszystkich?
- Z tego, co wiem, tak. Hans najprawdopodobniej wyląduje w szpitalu dla umysłowo chorych, a stary Frommer i jego świta w więzieniu. Ich proces potrwa znacznie dłużej, bo w grę wchodzi grupa przestępcza, co składa się na wielu ludzi i jeszcze więcej powiązań i machlojek.
- Ale ty dużo wiesz, Bill – mruknęła z przejęciem.
- Myślę, że spokojnie mógłbym zaliczyć prawo po tym wszystkim – zaśmiał się w jej włosy i wciągnął nosem ich delikatny zapach. – Chociaż kto wie, może pójdę na studia. Chyba dopiszę je do mojej listy zajęć na resztę życia.
- Bill, ale nie możesz być sam. Na pewno kogoś poznasz, pokochasz i ożenisz się.
- Nie sądzę, bo już spotkałem miłość mojego życia – powiedział zupełnie poważnie, a Rainie coś zakuło koło serca. Nie mogła znieść tego, jak bardzo męczyło Billa to wszystko.
- Zasługujesz na kogoś lepszego, kogoś bez spieprzonego życia i skrzywionej psychiki – westchnął i delikatnie musnął wargami włosy dziewczyny. – Obiecaj mi – odparła stanowczo po krótkiej chwili.
- Co tylko chcesz – odsunął się lekko, spoglądając na nią z czułością. Do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo podobał jej się ten delikatny uśmiech na jego twarzy i wpatrzone w nią oczy. Wpatrzone z miłością.
- Obiecaj mi, że spróbujesz ułożyć sobie z kimś życie. Obiecaj, że nie zamkniesz się na ludzi, na kobiety – na ostatnie słowo położyła spory nacisk, a Bill milczał dłuższą chwilę, nie będąc pewnym, czy może złożyć obietnicę, której raczej nie był w stanie dotrzymać. – Obiecaj mi – naciskała. – Ja dotrzymałam przyrzeczenia.
- No dobrze – odparł ciężko, wiedząc, że Rainie nie odpuści póki nie dostanie przyrzeczenia. A on nie chciał przyrzekać fałszywie. Jak mógł pokochać jakąkolwiek inną kobietę, kiedy żadna inna nie będzie nią? Tą odważną, bezbronną i najlepszą w świecie Rainie. – Obiecuję – odparł najbardziej stanowczo, jak tylko był w stanie, a ona w pełni zadowolona przytuliła się do torsu Billa, mocno obejmując go w pasie. Nieprzyzwyczajony do tak jawnego okazywania przez nią uczuć, stał chwilę nieruchomo, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze rozumiał sytuację.
- Przytulisz mnie w końcu, czy nie? – mruknęła w miękki materiał jego swetra, uśmiechając się pod nosem. Bliskość Billa była taka przyjemna. Kiedy mocno przyciągnął ją do siebie, szczelnie okalając rękoma, uświadomiła sobie, dlaczego Scarlett tak bardzo lubiła, gdy Tom tulił ją do siebie. Okazywanie uczuć było przecież czymś zupełnie normalnym, a ona zbyt często o tym zapominała. Gdy tak stali przytuleni, gdy ufnie składała głowę na ramieniu Billa, mocno zaciskała ręce na jego plecach, gdy on tak czule gładził ją po jej własnych, gdy bez słów trwali tak po prostu, tak jakby czas i miejsce pokazywały im, że to właśnie sobie przeznaczył ich los. A jednocześnie w tym samym miejscu i czasie przekonywała się, jak ten sam los z nich zakpił. Postawił ich w dwóch różnych światach, tak sobie dalekich. – Gdybym nie była pewna, że to, o co proszę będzie dla ciebie dobre, nie wymagałabym od ciebie tej obietnicy. W samych Niemczech są setki dziewczyn, które marzą, by stanąć u twego boku. Takie, które pragną dać ci szczęście. Jestem pewna, że wśród tych niezliczonych wyimaginowanych miłości, znajdzie się jedna, prawdziwa, która da ci ukojenie. Z kimś u boku będzie ci lżej. Ja mam Candy, która wypełni mój czas. A ty całego życia nie spędzisz ze Scarlett i Tomem, mamą, czy Shie’em i jego rodziną. Oni będą przy tobie, ale mają własne problemy, własne obowiązki, a ty będziesz wracał do pustego domu. Nie chcę tego, Bill. Nie chcę, byś przeze mnie cierpiał resztę życia.
- Jak ja cię kocham, Rainie – wyszeptał, patrząc jej w zaszklone oczy. Ujął w dłonie jej twarz i patrzył na nią chwilę, by kilkoma, delikatnymi ruchami odsunąć jej włosy na plecy i w pełnej krasie podziwiać jej bladą twarz. Tak, jakby chciał ją zapamiętać. W każdym szczególe.
- Pocałuj mnie, Bill – nie potrafiła odpowiedzieć na jego wyznanie, słowa ‘kocham cię’ grzęzły jej w gardle zawsze, gdy nie chciała skierować ich do córki. Tego popołudnia odważyła się już na tak wiele, a chciałaby więcej żeby, choć w małym stopniu oddać mu coś z tego ogromu miłości, który jej ofiarował. W duchu modliła się, by nie zaczęła drżeć, by strach nie przyszedł, bo to przecież Bill. Jej Bill. Brunet nieco niepewnie pochylił się nad nią i muskając swymi wargi Rainie, spoglądał jej w oczy, które wraz z jego delikatnym dotykiem przymknęły się z ulgą. Jej bliskość dawała mu taką niewypowiedzianą rozkosz. Głęboko w pamięci zachowywał chwile, jak ta, by później móc je wspominać, by cieszyć się życiem, które minęło. Przyłożył swoje do ust Rainie, delektując się chwilą, wdychając jej zapach.
- Kocham cię, Rainie Everett. Kocham cię i uroczyście przysięgam, że na zawsze będziesz już w moim sercu. Nawet, jeśli miejsce i czas nie będą nam sprzyjać. Nawet, jeśli już nigdy nie będzie nam dane się spotkać, kocham cię i kochać będę – wyszeptał wprost w jej wargi, które pod naporem jego gorącego szeptu rozchyliły się nieznacznie, a Bill omamiony chwilą, zapominając o wszystkim, namiętnie wpił się w nie. Pocałował ją tak, jak jeszcze nie zrobił tego nigdy nikt, a ona bez lęku oddała pocałunek. I poczuła się szczęśliwa.

Bo to było to miejsce i ten czas.
* 

Otulona ciepłą bluzą Toma wyszła na taras, wystawiając twarz do nieśmiałych promieni słonecznych. Na tyle, na ile pozwalała jej ogólna ociężałość, przeciągnęła się, wdzięcznie wyciągając ręce w górę. Swoje przedsięwzięcie była zmuszona skończyć szybciej, niźli na dobre je zaczęła, bo łupanie w krzyżu na dobre przypomniało jej, że takie rewelacje to nie w tym stanie. Ziewnęła przeciągle i usiadła w wiklinowym fotelu. Powoli przygotowywała się psychicznie na surową reprymendę od Toma za to, że wypuściła się na taras tylko w papciach, jego koszulce i bluzie, a temperatura nie sięgała nawet piętnastu stopni. Był taki piękny ranek. Jak mogła siedzieć w domu, kiedy wreszcie zaczęło świecić słońce? I było nawet ciepło. Odetchnęła rześkim, wiosennym powietrzem i przeciągnęła się znów. Tym razem już nie tak inwazyjnie. W zamiarze miała już zbierać się do domu, kiedy to, coś zapiszczało. Sądząc, że jej się wydawało, Scarlett podniosła się z fotela, ale dźwięk nasilił się. Powoli szła wzdłuż muru nasłuchując. Mniej więcej w połowie długości domu, wśród kiełkujących roślinek odnalazła źródło hałasu. Przyklękła na trawie, a rosa zmoczyła jej nagą skórę. Wzdrygnęła się i ignorując chłód, rozsunęła listki. Między nimi, wtulony w zimny mur siedział mały, przerażony kotek. Miał wilgotną sierść i wielkie wytrzeszczone w przestrachu oczy. Scarlett westchnęła ciężko, karcąc się w duchu za to, że nie wpadła na to wcześniej. Nie cierpiała kotów. Ten mały szczur przybłąkał się do nich i nie znał drogi powrotnej. Już miała zbierać się z tej mokrej ziemi i po drodze do domu wymyślać jakąś sensowną wymówkę dla Toma. Wyjście na świeże powietrze było już wystarczającym przegięciem, a co dopiero buszowanie po ogrodzie na czworaka. Prawie podniosła się już z trawy, kiedy ten kot zaczął przeraźliwie miauczeć, nie odrywając do niej wzroku.
- Głupi kot – warknęła, kiedy on zrobił kroczek w jej stronę. Był taki malutki i zupełnie sam, bez mamy. Scarlett zaraz przyszło do głowy, że nie chciałaby, żeby jej dziecko było pozostawione samo sobie, gdyby jej nie było obok. Więc co miała zrobić?
Szedł właśnie do kuchni, odrobinę zaniepokojony nagłym zniknięciem Scarlett. Nie było jej w sypialni, przyległej do niej łazience, salonie, ani innym pomieszczeniu, które mogłaby wymyślić sobie rano. Przez myśl przeszło mu, że może się zaczęło, ale był na dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procenta pewnym, że wówczas dałaby mu głośno i wyraźnie znać. Uchylone drzwi na taras stanowiły część rozwiązania tejże zagadki, a pełne uzyskał, gdy niespełna minutę później Scarlett pojawiła się w środku skuta gęsią skórką i umorusana ziemią. Już miał otworzyć usta, żeby coś powiedzieć, ale udało mu się tylko zmarszczyć brwi.
- Mów mi Sherlocku – mruknął do siebie, kiedy już odzyskał mowę. – Co to jest, Scarlett? – Tom skrzyżował ręce na torsie, mierząc brunetkę zadziwionym spojrzeniem. Spojrzała na swoje dłonie splecione nad brzuchem i skulone w nich zwierzątko. Wzruszyła ramionami, spoglądając na Toma tak, jakby zadał najbardziej niedorzeczne pytanie na świecie.
- Kot – odparła tonem mędrca objawiającego ludziom życiową mądrość. Brwi Toma powędrowały wyżej, niż wydawałoby się, że to możliwe.
- Widzę.
- To, co się głupio pytasz? – mruknęła i zupełnie zaabsorbowana kotem zignorowała go i skierowała się do kuchni. Wzniósł ręce do nieba i poszedł za nią. Ta dziewczyna zadziwiała go na każdym kroku. Nie było szans, żeby się nudził.
- Dobrze, więc spróbuję inaczej – odparł na wpół rozbawiony i skonsternowany. – Co ten kot robi w twoich rękach w naszym domu?
- Leży – odpowiedziała tym razem, jakby był niezbyt bystry, choć z trudem utrzymywała powagę. Tuląc do siebie kotka, wyjęła z lodówki mleko i małą miseczkę z szafki. Zagryzła wargi, starając się nie śmiać. Bardzo odpowiadało jej, że mogła stać tyłem do Toma. Sapnął zrezygnowany.
- Nie igraj ze mną.
- Dlaczego? Ja lubię – zostawiła kotka na blacie, by mógł w spokoju się napić, a sama odwróciła się przodem do chłopaka, dziarsko splatając ręce na piersi. Zadarła brodę i posłała mu pewne spojrzenie. Tom pokręcił głową i uniósłszy brwi, oparł się o blat naprzeciw brunetki. – No, bo, Tom – zaczęła tym swoim dziecinnym tonem.
- Nobo to był taki afrykański piosenkarz, kochanie – nie oparł się oburzonemu spojrzeniu, które mu posłała i odepchnąwszy się lekko od szafki, otoczył Scarlett ramionami i zaborczo przyciągnął ją do siebie.
- Nie wiem, nie słucham afrykańskiej muzyki – odrzekła niby urażona, i zupełnie jakby nie tkwiła w jego ramionach, ciaśniej splotła ręce nad brzuchem. – On był taki samotny, Tom. Sam wśród tych wszystkich roślin, wyobrażasz to sobie? Bez mamy w takim gąszczu. Chciałbyś, tak bez mamy, być sam wśród wielkich roślin? Albo nasze dziecko? Samo wśród wielkich roślin! I tak patrzył na mnie. Jakby chciał powiedzieć: przytul mnie. Cały się trząsł i nie mogłam pozwolić, żeby tak cierpiał – wielce przejęta losem kota, wpatrywała się w Toma tymi swoimi wielkimi, niebieskimi oczami, w taki sposób, że mało brakowało, a zapominałby, o co w ogóle chodziło.
- Ale ty nie lubisz kotów – stwierdził po chwili.
- Wiem, ale równie dobrze, mogę ich nie lubić, kiedy ten kotek będzie bezpieczny i będzie mu ciepło – Tom wywrócił oczami. – A poza tym – ciągnęła. – O ile mi wiadomo za chwilę jedziesz do mamy po swoje psy, więc dlaczego ja nie mogę mieć kota?
- Jesteś niemożliwa – na te słowa wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i mając pewność, że wygrała, rozplotła ręce i zarzuciła je Tomowi na szyję. – Myślisz, że jak będziesz tak na mnie patrzeć to zmięknę? – Scarlett nie odrywając od Toma wzroku gwałtownie pokręciła głową, tłumiąc śmiech.
- Nie odnoszę wrażenia, abyś miękł, Tom. Śmiem wysnuwać tezę, iż wręcz przeciwnie – pocałowała go krótko i śmiejąc się perliście, wyswobodziła się z jego objęć. Wzięła kota i miseczkę, po czym swym chwiejnym chodem skierowała się do drzwi. – Chodź kotku, nie będę cię lubić dalej, jak już znajdę ci jakieś legowisko w piwnicy.
Jak to możliwe, żeby ta dziewczyna jednym spojrzeniem wyprawiała z nim takie rzeczy? Potarł twarz dłońmi i zaraz duszkiem wypił szklankę zimnej wody.

Wychodząc z domu, nie przyszło mu do głowy, że mógł po drodze zgłodnieć. Tuż przed wyjazdem Scarlett skutecznie wybiła mu z głowy myślenie o tak prozaicznych rzeczach, jak na przykład jedzenie. Zajeżdżanie do sklepu, kiedy w powietrzu niemal unosił się zapach maminego obiadu, było też dziwnym zabiegiem, ale nagle odczuł dziwną potrzebę odwiedzenia starych kątów, w tym wiejskiego sklepu.
Kiedy byli z Billem mali, pani Rotmeier nieraz dawała im za darmo lizaki ze strzelającym proszkiem o smaku coli albo gumę balonową. Minęło tyle lat, że teraz mogła już nie żyć. Dlatego wiedziony ciekawością, postanowił tam zajrzeć. A nuż dostanie znów lizaka? Nonszalancko wyszedł z auta, wzbudzając ciekawość kilku osób siedzących przed sklepem. Nie kojarzył ich. Nigdy nie miał wiele wspólnego z innymi mieszkańcami Loitsche. Wchodząc do środka zamknął samochód i zdziwił się widząc, jak stary sklepik zmienił się z sklep samoobsługowy. Już mógł pożegnać się z lizakiem. Wziął czekoladki dla mamy, puszkę coli, żelki dla Scarlett i jakieś batoniki. Chodził tak bez celu kilka minut, udając, że nikt na niego nie patrzył. W końcu podszedł do kasy, wykładając niedbale zakupy na podajnik. Doszedł do wniosku, że nie miał pojęcia, po co tam wstąpił. Zaczął szukać portfela.
- Cześć, Tom – pamiętał ten głos. Spojrzawszy na nią, zapomniał wyjąć ręce z kieszeni. Uśmiechnęła się, powoli kasując produkty.
- Co ty tutaj robisz? – odparł bardziej wrogo, niż początkowo zamierzał. Odnalazł już w kieszeni portfel. Wyjął banknot i położył go na ladzie.
- Dawno cię tutaj nie było – nie poddawała się, wciąż świdrując go wzrokiem. Spakowała zakupy, wzięła pieniądze, nie spiesząc się, by wydać resztę. – Nie przywitasz się? – uśmiechnęła się, a w jej szczupłych policzkach pojawiły się dołeczki. Poczuł, jak krew zawrzała mu w żyłach. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści, a szczęka zacisnęła się na tyle, że nie był pewien, czy zdoła coś wypowiedzieć. Wypełniła go złość. Wydała mu resztę, jednak nie zdążyła już odpowiedzieć na jego wcześniejsze pytanie, gdyż na stanowisko wtargnął mały chłopiec i bez pardonu wkradł się jej na kolana.
- Mamusiu, uciekłem babci! – wykrzyknął rozradowany malec i ni stąd ni zowąd spojrzał Tomowi w oczy. Coś ścisnęło go w środku.
- Robi się kolejka, Leno – odparł, po czym porwał zakupy i prędko opuścił sklep, zapominając o pieniądzach. Nie miał pojęcia, jakim cudem dotarł do domu rodzinnego. Ocknął się na podwórzu, gdy matka niemal biegła w jego stronę, wycierając ręce w fartuch, a Gordon zamykał bramę. Wyściskała go, wycałowała i stwierdziła, że wreszcie troszkę mu się utyło. Choć przecież widzieli się kilka dni wcześniej. Uścisnął Gordonowi dłoń i poszedł za Simone, nie wiedząc nawet, czy zamknął samochód. Nie zwrócił też uwagi na skaczące wokół niego psy. Był zupełnie skołowany. Nie spodziewał się, że spotka ją jeszcze kiedykolwiek. Ani tym bardziej tego, że zareaguje w ten sposób. – Mamo, wiedziałaś? – zapytał, zdając sobie sprawę, że już dawno powinien się odezwać. Nie patrzył na mamę, gdy stawiała przed nim solidną porcję obiadu i szklankę soku wiśniowego domowej roboty. Wypił duszkiem do dna.
- Ale, o czym synku? – Simone przysiadła zdziwiona naprzeciw Toma i utkwiła w nim uważne spojrzenie. Dopiero teraz dostrzegła, że był jakiś nieobecny. – Co się stało? – odsunął talerz, opadając na oparcie.
- Lena. Wróciła.
- Ach – westchnęła nieco zakłopotana. – Byłeś w sklepie – orzekła bardziej do siebie niż do niego. Gordon dyplomatycznie opuścił kuchnię.
- Zamierzałaś mi w ogóle powiedzieć? – czuł, że jego złość kierowała się nie w tą stronę, co powinna, ale nie mógł nic poradzić. Był zbyt rozdrażniony, zbyt skołowany, to zbyt bardzo zabolało, by mógł racjonalnie rozumować.
- A co miałam ci powiedzieć, Tom? To, że Lena zwaliła się tutaj z całą swoją rodziną i mieszka cztery domy dalej?
- Chociażby! – huknął pięścią w stół i gwałtownie poderwał się z miejsca. – Mamo, ta kobieta odebrała mi życie na niemal trzy lata, a ty nawet nie powiedziałaś mi, że zupełnie przypadkiem przeprowadziła się kilka domów dalej! Z Hamburga! – krążył po kuchni, masując skronie opuszkami. Rozbolała go głowa.
- To, że to właśnie ona dowiedziałam się przypadkiem, kilka miesięcy temu. Budowę zaczęli dwa lata temu, nie miałam pojęcia, kto to. Wprowadzili się jakieś pół roku temu. Jej matka to bardzo miła kobieta, ona sama też wydała mi się sympatyczna. Zmieniła się. Nie poznałam jej. Nawet o ciebie nie zapytała. To jej matka wygadała się, kiedy któregoś wieczoru siedziałyśmy przy nalewce Gordona – pod wpływem słów Simone zwalniał kroku, a ból głowy nieco zelżał. W końcu stanął i oparł się o szafkę.
- Przepraszam – Simone odwróciła się i posłała mu pokrzepiający uśmiech. Po czym wstała i go po prostu przytuliła. – Przestraszyłem się, że znów zniszczy mi życie – Simone delikatnie gładziła Toma po plecach, zupełnie jak wtedy, gdy był mały i śniło mu się coś niedobrego. Choć przecież już wtedy starał się być dzielny.
- Nie chciałam, żebyś się niepotrzebnie martwił synku – ucałowała Toma w skroń i kołysała dalej. Niechby ktoś śmiał stwierdzić, że to niemęskie. Gdybyś tam była, uznałabyś, że Tom w objęciach matki, to najpiękniejszy z widoków, jaki miałaś okazję zobaczyć. No, może poza tym, gdy pracował latem na budowie, ale nie czas na to. – Nie wiem, jakie mieli powody. Są tu, żyją, ale ich obecność nie wpłynie na twoje życie. Wasze drogi się rozeszły i ona nie ma prawa rościć sobie do ciebie praw. Ona już wybrała. Ty też. Och, a niechby spróbowała. Byłaby biedna, gdyby Scarlett dopadła ją w ciemnej uliczce. Wyobrażasz to sobie? – Tom parsknął śmiechem i zaraz odchylił głowę do tyłu śmiejąc się perliście. Od razu poprawił mu się humor. Simone poklepała go po ramieniu i wróciła na swoje miejsce. – Myślę, że Scarlett wystarczyłoby, żeby spotkała ją gdzieś, po prostu, a życie Leny byłoby w poważnym niebezpieczeństwie.
- Wydrapałaby jej oczy. Moja Maleńka rozniosłaby ją w pył za samo wspomnienie – niewypowiedzianie dumny z domniemanych poczynań brunetki, usiadł z powrotem i nabił na widelec brokuł. – Mamo? – skrzywił się w obrzydzeniu. – Przeszłaś na złą stronę mocy?
- Ojej, wybacz, nie powinno ich tam być więcej – Simone wstała i podała Tomowi nowy widelec. – Lena na pewno wie o tobie i Scarlett, więc pewnie dlatego, nawet nie próbuje się do ciebie zbliżyć, bo jak mniemam taki był zamysł budowy domu właśnie tu.
- A to dziecko? Widziałaś je?
- Myślisz, że..? – zapytała zdziwiona, zasłaniając usta dłonią. – Chyba nie myślisz, że…
- Widziałaś go? Widziałaś tego chłopca? – dopytywał na nowo podenerwowany.
- W przelocie. Ale chyba on nie jest…
- Nie wiem. Pozostaje mi mieć nadzieję, że jego ojciec jest brązowookim blondynem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zapraszam serdecznie: http://grow-a-spark.blogspot.com/
xoxo