- Nie wiem, czy to był dobry
pomysł – Rainie odwiesiła żakiet na wieszak i poszła do kuchni, pocierając
ramiona dłońmi. Bill zaryglował zamki i wrzucił klucze do pojemnika na komódce
stojącej obok drzwi. To udogodnienie sprawdziło się niemal wszędzie; w
rodzinnym domu, w mieszkaniu zespołu, w domu Scarlett i Toma, a nawet u Sophie.
Nim dołączył do niej, zeszedł do piwnicy i włączył piec. Wróciwszy na parter
odkręcił kaloryfery, a kiedy znalazł się w kuchni, czekała na niego gorąca
kawa. Uśmiechnął się z wdzięcznością i usiadł obok Rainie przy blacie. Upiwszy
łyk, podjął przerwany temat.
- Jestem pewien, że obu
sprawiliśmy frajdę. Po pierwsze; Candy przepada za Scarlett, a Scarlett
przepada za Candy. Po drugie; naszej przyszłej mamusi przyda się pomoc w
układaniu rzeczy maleństwa, a dla Cukiereczka to będzie świetna zabawa.
Scarlett obiecała jej opowiedzieć o małych dzieciach i sama widziałaś, jak była
tym zachwycona.
- Tak, ale Scarlett
potrzebuje spokoju, a wiesz, jaka jest Candy.
- Wiem i myślę, że zajęcie
myśli czymś innym niż zbliżający się poród, bardzo jej się przyda – dziewczyna
zasępiła się na moment, po czym głośno wypuściła powietrze, unosząc ręce w
geście kapitulacji.
- Wygrałeś – Bill uśmiechnął
się szeroko, jednak jego uśmiech nie sięgał oczu. Dostrzegła to niedawno. Kiedy
się śmiał, wokół ust robiły mu się zmarszczki, których nie było jeszcze miesiąc
wcześniej. Martwiła się o niego. – Chciałbyś coś zjeść? Może przygotuję coś
dobrego? – zagadnęła, siląc się na lekki ton.
- Nie, dziękuję. Pójdę
zapalić i zaraz weźmiemy się do rzeczy – upił spory łyk kawy i przeszedłszy
przez salonik, wyszedł na taras. Nieco zrezygnowana zabrała oba kubki i
przeszła do pokoju dziennego, gdzie czekała na nich doskonale jej znana
tekturowa teczka. Usadowiła się w wielkim fotelu, podkurczając nogi pod siebie.
W studiu powoli się nagrzewało. Rozejrzała się. Była tu już dziesiątki razy,
ale nigdy nie przejmowała się faktem, że w tych murach powstało tak wiele hitów
jednego z najbardziej wziętych zespołów w Europie. To wszystko dla niej nigdy
nie miało znaczenia. Choć może powinno? Skoro coś łączyło ją z liderem, powinna
czuć się dumna, a może jakoś przejęta, ale liczyło się tylko owe ‘coś’. Bo w
gruncie rzeczy nie miała pojęcia, czym było to ‘coś’, ani tym bardziej, co ona
miała takiego w sobie, że Bill zwrócił na nią uwagę, że zaczepił ją wtedy w
parku, odprowadził do domu, zostawił numer telefonu, że jej zaufał, bo przecież
mogła pobiec z tym do prasy czy gdziekolwiek indziej i dostać za te dziewięć
cyferek masę pieniędzy. A on, tak nagle i niepodważalnie postanowił na stałe
wkroczyć w jej paskudne życie i wnieść w nie radość. Chyba nie zdawał sobie
sprawy, ile dał jej samym byciem przy niej, poczuciem bezpieczeństwa, które
wokół siebie roztaczał. Tak, jak ona nie mogła mieć najmniejszego pojęcia o
tym, ile dla niej poświęcił, ile oddał, by mogła zacząć od nowa. Zabijał siebie, by dać jej życie.
Wrócił do środka, wnosząc chłód i zapach papierosów. Przywykła do tego, bo
kojarzyły jej się z nim.
- Chyba czas, żebyś poznała
Jillian Wade – zaczął, siadając na kanapie przed niebieską teczką. W powietrzu
na krótką chwilę zawisła cisza, którą wypełniało jego oczekiwanie na jej
reakcję. Rainie uśmiechnęła się niemrawo.
- Jillian Wade, a więc tak
się teraz będę nazywać. Dwadzieścia cztery lata życia Rainie Everett zostaną
zlikwidowane jednym kliknięciem myszą… To smutne. Moje życie nie należy do
najbardziej udanych, ale lubię być Rainie. Przywykłam do tego, że wszystkim
kojarzę się z deszczem – westchnęła, zapatrując się w drzewa za oknem. – A
Candy?
- Mary Wade, Mary Ann Wade.
- Ładnie. Ona jeszcze nie
wie, że odtąd będzie nosić nowe imię. Dla niej to wszystko jest przygodą,
dzięki której uciekniemy od niedobrego Hansa.
- Może to i lepiej, wyjaśnisz
jej za jakiś czas, kiedy podrośnie albo, kiedy sytuacja się już ustabilizuje.
- Zatem opowiedz mi o niej.
- Jesteś samotną matką. Nie
ukończyłaś studiów, ponieważ zaszłaś w ciążę. Ojciec Mary zostawił cię trzy
miesiące po urodzeniu córeczki. Pomogli ci rodzice, dzięki nim skończyłaś
szkołę średnią, bo utrzymywali ciebie i Mary. Później pracowałaś tylko
dorywczo, poświęciłaś się dziecku. Jesteś jedynaczką, bardzo upragnioną po
wielu latach starań. Urodziłaś się w Indianapolis, większą część życia
spędziłaś w Dortmundzie, stąd twój akcent i drobne problemy z językiem.
Mieszkasz znów w Stanach, ponieważ umarli twoi rodzice i postanowiłaś wrócić do
korzeni.
- A gdzie będziemy mieszkać?
- Saint Louis. Macie wynajęte
mieszkanie niedaleko centrum. Candy będzie miała dziesięć minut drogi do
szkoły. Ty do pracy mniej więcej tyle samo. Nie będą to luksusy, mieszkanie w
sam raz dla samotnej matki z dzieckiem. W przeciągu trzech, czterech dni
zostanie ukończony remont i będzie na was czekać. Pod nazwiskiem twojego ojca
Anthony’ego Wade’a założyłem fundusz, z którego będą pobierane opłaty za
mieszkanie przez najbliższe pół roku, jeśli do tego czasu nie będziesz płynna
finansowo, wpłacę dodatkową kwotę.
- Bill, ale nie możesz… twoja
pomoc i tak jest nieoceniona – zaczęła niezręcznie, wykręcając dłonie.
- Póki będzie mnie na to
stać, będę ci pomagał. Nie bój się, nie zbiednieję – uśmiechnął się smutno. –
Pracujemy nad nowym materiałem, dodatkowo zanosi się na to, że wypuszczę
własną, męską kolekcję. Sądzę, że w okolicach wiosny. Moja współpraca z
Lagerfeldem i braćmi Caten na razie jest owocna i nie zamieszam jej
kończyć. Wiesz, wyszykuję sobie coraz to nowe obowiązki, którymi zajmę czas,
gdy ciebie nie będzie. Zanosi się na bardzo produktywny okres w moim życiu –
Bill starał się wypaść beztrosko, ale wyszło mu to bardzo średnio. – Już w
Stanach przejdziecie przez przyspieszony kurs angielskiego i samoobrony.
Policja przygotuje was na ewentualne zagrożenia. I Rainie… - niemal z
namaszczeniem wypowiedział jej imię. – To może nie być ostatni raz. Jeśli
okazałoby się, że coś poszło nie tak i jakimś cudem stary Frommer odnalazłby
was, czeka was kolejna przeprowadzka i kolejna zmiana tożsamości.
- To znaczy, że nawet w
Stanach grozi nam niebezpieczeństwo..? To po co to wszystko?! Po co ta cała
heca, skoro on tam też może nas dopaść?! – wykrzyknęła, podrywając się z
miejsca. Zacisnęła ręce na piersi i zaczęła nerwowo krążyć po pokoju.
- Rainie, to że on odkryje
twoją nową tożsamość jest niemal niemożliwe.
- Ale jednak.
- Prawdopodobieństwo
znalezienia was przez ojca Hansa jest takie, jak to, że okaże się niegroźny –
skwasił się, słysząc swoje porównanie i wstał z miejsca, zagradzając jej drogę.
Spojrzała na niego z wyrzutem. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach i
spojrzał wprost w miodowe oczy. – Czy myślisz, że dopuściłbym do tego, żeby
groziło ci jakiekolwiek niebezpieczeństwo?
- Nie – odparła po chwili. –
Ale Bill…nie masz władzy nad wszystkim.
- Racja, nie mam. Jednak
zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić ci bezpieczeństwo. Widzisz,
Shie poruszył wszystkie swoje i nie tylko swoje znajomości, by twoją sprawą
zajęła się najlepsza grupa stróżów prawa. Zarówno tu w Niemczech, jak i w
Stanach. Jego nazwisko może zdziałać więcej niż nam się wszystkim wydaje.
- Przepraszam.
- Nie masz za co – odparł
miękko.
- Ja się po prostu boję.
- Wiem, Rainie – ostrożnie
przyciągnął ją do siebie i czule otoczył ramionami. A ona mu na to pozwoliła.
Przyłożyła policzek do torsu Billa i przymknęła powieki. Czując, jak przykładał
swój do czubka jej głowy, nie paraliżował jej strach. Teraz, gdy jej ciało
powoli zaczynało otwierać się przed nim, musieli się rozstać. Rainie dobijała
ta niesprawiedliwość.
- Myślisz, że jeszcze kiedyś
się spotkamy? – zagadnęła smutno.
- Będę żył tą nadzieją. Choć
program ochrony świadków nie przewiduje powrotów.
- Myślisz, że skażą ich
wszystkich?
- Z tego, co wiem, tak. Hans
najprawdopodobniej wyląduje w szpitalu dla umysłowo chorych, a stary Frommer i
jego świta w więzieniu. Ich proces potrwa znacznie dłużej, bo w grę wchodzi
grupa przestępcza, co składa się na wielu ludzi i jeszcze więcej powiązań i
machlojek.
- Ale ty dużo wiesz, Bill –
mruknęła z przejęciem.
- Myślę, że spokojnie mógłbym
zaliczyć prawo po tym wszystkim – zaśmiał się w jej włosy i wciągnął nosem ich
delikatny zapach. – Chociaż kto wie, może pójdę na studia. Chyba dopiszę je do
mojej listy zajęć na resztę życia.
- Bill, ale nie możesz być
sam. Na pewno kogoś poznasz, pokochasz i ożenisz się.
- Nie sądzę, bo już spotkałem
miłość mojego życia – powiedział zupełnie poważnie, a Rainie coś zakuło koło
serca. Nie mogła znieść tego, jak bardzo męczyło Billa to wszystko.
- Zasługujesz na kogoś
lepszego, kogoś bez spieprzonego życia i skrzywionej psychiki – westchnął i
delikatnie musnął wargami włosy dziewczyny. – Obiecaj mi – odparła stanowczo po
krótkiej chwili.
- Co tylko chcesz – odsunął
się lekko, spoglądając na nią z czułością. Do tej chwili nie zdawała sobie
sprawy, jak bardzo podobał jej się ten delikatny uśmiech na jego twarzy i
wpatrzone w nią oczy. Wpatrzone z miłością.
- Obiecaj mi, że spróbujesz
ułożyć sobie z kimś życie. Obiecaj, że nie zamkniesz się na ludzi, na kobiety –
na ostatnie słowo położyła spory nacisk, a Bill milczał dłuższą chwilę, nie
będąc pewnym, czy może złożyć obietnicę, której raczej nie był w stanie
dotrzymać. – Obiecaj mi – naciskała. – Ja dotrzymałam przyrzeczenia.
- No dobrze – odparł ciężko,
wiedząc, że Rainie nie odpuści póki nie dostanie przyrzeczenia. A on nie chciał
przyrzekać fałszywie. Jak mógł pokochać jakąkolwiek inną kobietę, kiedy żadna
inna nie będzie nią? Tą odważną, bezbronną i najlepszą w świecie Rainie. –
Obiecuję – odparł najbardziej stanowczo, jak tylko był w stanie, a ona w pełni
zadowolona przytuliła się do torsu Billa, mocno obejmując go w pasie.
Nieprzyzwyczajony do tak jawnego okazywania przez nią uczuć, stał chwilę
nieruchomo, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze rozumiał sytuację.
- Przytulisz mnie w końcu,
czy nie? – mruknęła w miękki materiał jego swetra, uśmiechając się pod nosem.
Bliskość Billa była taka przyjemna. Kiedy mocno przyciągnął ją do siebie,
szczelnie okalając rękoma, uświadomiła sobie, dlaczego Scarlett tak bardzo
lubiła, gdy Tom tulił ją do siebie. Okazywanie uczuć było przecież czymś
zupełnie normalnym, a ona zbyt często o tym zapominała. Gdy tak stali
przytuleni, gdy ufnie składała głowę na ramieniu Billa, mocno zaciskała ręce na
jego plecach, gdy on tak czule gładził ją po jej własnych, gdy bez słów trwali
tak po prostu, tak jakby czas i miejsce pokazywały im, że to właśnie sobie
przeznaczył ich los. A jednocześnie w tym samym miejscu i czasie przekonywała
się, jak ten sam los z nich zakpił. Postawił ich w dwóch różnych światach, tak
sobie dalekich. – Gdybym nie była pewna, że to, o co proszę będzie dla ciebie
dobre, nie wymagałabym od ciebie tej obietnicy. W samych Niemczech są setki
dziewczyn, które marzą, by stanąć u twego boku. Takie, które pragną dać ci
szczęście. Jestem pewna, że wśród tych niezliczonych wyimaginowanych miłości,
znajdzie się jedna, prawdziwa, która da ci ukojenie. Z kimś u boku
będzie ci lżej. Ja mam Candy, która wypełni mój czas. A ty całego życia nie
spędzisz ze Scarlett i Tomem, mamą, czy Shie’em i jego rodziną. Oni będą przy
tobie, ale mają własne problemy, własne obowiązki, a ty będziesz wracał do
pustego domu. Nie chcę tego, Bill. Nie chcę, byś przeze mnie cierpiał resztę
życia.
- Jak ja cię kocham, Rainie –
wyszeptał, patrząc jej w zaszklone oczy. Ujął w dłonie jej twarz i patrzył na
nią chwilę, by kilkoma, delikatnymi ruchami odsunąć jej włosy na plecy i w
pełnej krasie podziwiać jej bladą twarz. Tak, jakby chciał ją zapamiętać. W
każdym szczególe.
- Pocałuj mnie, Bill – nie
potrafiła odpowiedzieć na jego wyznanie, słowa ‘kocham cię’ grzęzły jej w
gardle zawsze, gdy nie chciała skierować ich do córki. Tego popołudnia odważyła
się już na tak wiele, a chciałaby więcej żeby, choć w małym stopniu oddać mu
coś z tego ogromu miłości, który jej ofiarował. W duchu modliła się, by nie
zaczęła drżeć, by strach nie przyszedł, bo to przecież Bill. Jej Bill. Brunet
nieco niepewnie pochylił się nad nią i muskając swymi wargi Rainie, spoglądał
jej w oczy, które wraz z jego delikatnym dotykiem przymknęły się z ulgą. Jej
bliskość dawała mu taką niewypowiedzianą rozkosz. Głęboko w pamięci zachowywał chwile, jak ta, by później móc je
wspominać, by cieszyć się życiem, które minęło. Przyłożył swoje do ust
Rainie, delektując się chwilą, wdychając jej zapach.
- Kocham cię, Rainie Everett.
Kocham cię i uroczyście przysięgam, że na zawsze będziesz już w moim sercu.
Nawet, jeśli miejsce i czas nie będą nam sprzyjać. Nawet, jeśli już nigdy nie
będzie nam dane się spotkać, kocham cię i kochać będę – wyszeptał wprost w jej
wargi, które pod naporem jego gorącego szeptu rozchyliły się nieznacznie, a
Bill omamiony chwilą, zapominając o wszystkim, namiętnie wpił się w nie.
Pocałował ją tak, jak jeszcze nie zrobił tego nigdy nikt, a ona bez lęku oddała
pocałunek. I poczuła się szczęśliwa.
Bo to było to miejsce i ten
czas.
*
Otulona ciepłą bluzą Toma
wyszła na taras, wystawiając twarz do nieśmiałych promieni słonecznych. Na
tyle, na ile pozwalała jej ogólna ociężałość, przeciągnęła się, wdzięcznie
wyciągając ręce w górę. Swoje przedsięwzięcie była zmuszona skończyć szybciej,
niźli na dobre je zaczęła, bo łupanie w krzyżu na dobre przypomniało jej, że
takie rewelacje to nie w tym stanie. Ziewnęła przeciągle i usiadła w wiklinowym
fotelu. Powoli przygotowywała się psychicznie na surową reprymendę od Toma za
to, że wypuściła się na taras tylko w papciach, jego koszulce i bluzie, a
temperatura nie sięgała nawet piętnastu stopni. Był taki piękny ranek. Jak
mogła siedzieć w domu, kiedy wreszcie zaczęło świecić słońce? I było nawet
ciepło. Odetchnęła rześkim, wiosennym powietrzem i przeciągnęła się znów. Tym
razem już nie tak inwazyjnie. W zamiarze miała już zbierać się do domu, kiedy
to, coś zapiszczało. Sądząc, że jej się wydawało, Scarlett podniosła się z
fotela, ale dźwięk nasilił się. Powoli szła wzdłuż muru nasłuchując. Mniej
więcej w połowie długości domu, wśród kiełkujących roślinek odnalazła źródło
hałasu. Przyklękła na trawie, a rosa zmoczyła jej nagą skórę. Wzdrygnęła się i
ignorując chłód, rozsunęła listki. Między nimi, wtulony w zimny mur siedział
mały, przerażony kotek. Miał wilgotną sierść i wielkie wytrzeszczone w
przestrachu oczy. Scarlett westchnęła ciężko, karcąc się w duchu za to, że nie
wpadła na to wcześniej. Nie cierpiała kotów. Ten mały szczur przybłąkał się do
nich i nie znał drogi powrotnej. Już miała zbierać się z tej mokrej ziemi i po
drodze do domu wymyślać jakąś sensowną wymówkę dla Toma. Wyjście na świeże
powietrze było już wystarczającym przegięciem, a co dopiero buszowanie po
ogrodzie na czworaka. Prawie podniosła się już z trawy, kiedy ten kot zaczął
przeraźliwie miauczeć, nie odrywając do niej wzroku.
- Głupi kot – warknęła, kiedy
on zrobił kroczek w jej stronę. Był taki malutki i zupełnie sam, bez mamy. Scarlett
zaraz przyszło do głowy, że nie chciałaby, żeby jej dziecko było pozostawione
samo sobie, gdyby jej nie było obok. Więc co miała zrobić?
Szedł właśnie do kuchni,
odrobinę zaniepokojony nagłym zniknięciem Scarlett. Nie było jej w sypialni,
przyległej do niej łazience, salonie, ani innym pomieszczeniu, które mogłaby
wymyślić sobie rano. Przez myśl przeszło mu, że może się zaczęło, ale był na
dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć procenta pewnym, że wówczas dałaby mu
głośno i wyraźnie znać. Uchylone drzwi na taras stanowiły część rozwiązania
tejże zagadki, a pełne uzyskał, gdy niespełna minutę później Scarlett pojawiła
się w środku skuta gęsią skórką i umorusana ziemią. Już miał otworzyć usta,
żeby coś powiedzieć, ale udało mu się tylko zmarszczyć brwi.
- Mów mi Sherlocku – mruknął
do siebie, kiedy już odzyskał mowę. – Co to jest, Scarlett? – Tom skrzyżował
ręce na torsie, mierząc brunetkę zadziwionym spojrzeniem. Spojrzała na swoje
dłonie splecione nad brzuchem i skulone w nich zwierzątko. Wzruszyła ramionami,
spoglądając na Toma tak, jakby zadał najbardziej niedorzeczne pytanie na
świecie.
- Kot – odparła tonem mędrca
objawiającego ludziom życiową mądrość. Brwi Toma powędrowały wyżej, niż
wydawałoby się, że to możliwe.
- Widzę.
- To, co się głupio pytasz? –
mruknęła i zupełnie zaabsorbowana kotem zignorowała go i skierowała się do
kuchni. Wzniósł ręce do nieba i poszedł za nią. Ta dziewczyna zadziwiała go na
każdym kroku. Nie było szans, żeby się nudził.
- Dobrze, więc spróbuję
inaczej – odparł na wpół rozbawiony i skonsternowany. – Co ten kot robi w
twoich rękach w naszym domu?
- Leży – odpowiedziała tym
razem, jakby był niezbyt bystry, choć z trudem utrzymywała powagę. Tuląc do
siebie kotka, wyjęła z lodówki mleko i małą miseczkę z szafki. Zagryzła wargi,
starając się nie śmiać. Bardzo odpowiadało jej, że mogła stać tyłem do Toma.
Sapnął zrezygnowany.
- Nie igraj ze mną.
- Dlaczego? Ja lubię –
zostawiła kotka na blacie, by mógł w spokoju się napić, a sama odwróciła się
przodem do chłopaka, dziarsko splatając ręce na piersi. Zadarła brodę i posłała
mu pewne spojrzenie. Tom pokręcił głową i uniósłszy brwi, oparł się o blat
naprzeciw brunetki. – No, bo, Tom – zaczęła tym swoim dziecinnym tonem.
- Nobo to był taki afrykański
piosenkarz, kochanie – nie oparł się oburzonemu spojrzeniu, które mu posłała i
odepchnąwszy się lekko od szafki, otoczył Scarlett ramionami i zaborczo
przyciągnął ją do siebie.
- Nie wiem, nie słucham
afrykańskiej muzyki – odrzekła niby urażona, i zupełnie jakby nie tkwiła w jego
ramionach, ciaśniej splotła ręce nad brzuchem. – On był taki samotny, Tom. Sam
wśród tych wszystkich roślin, wyobrażasz to sobie? Bez mamy w takim gąszczu.
Chciałbyś, tak bez mamy, być sam wśród wielkich roślin? Albo nasze dziecko?
Samo wśród wielkich roślin! I tak patrzył na mnie. Jakby chciał powiedzieć:
przytul mnie. Cały się trząsł i nie mogłam pozwolić, żeby tak cierpiał – wielce
przejęta losem kota, wpatrywała się w Toma tymi swoimi wielkimi, niebieskimi
oczami, w taki sposób, że mało brakowało, a zapominałby, o co w ogóle chodziło.
- Ale ty nie lubisz kotów –
stwierdził po chwili.
- Wiem, ale równie dobrze,
mogę ich nie lubić, kiedy ten kotek będzie bezpieczny i będzie mu ciepło – Tom
wywrócił oczami. – A poza tym – ciągnęła. – O ile mi wiadomo za chwilę jedziesz
do mamy po swoje psy, więc dlaczego ja nie mogę mieć kota?
- Jesteś niemożliwa – na te
słowa wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu i mając pewność, że wygrała,
rozplotła ręce i zarzuciła je Tomowi na szyję. – Myślisz, że jak będziesz tak
na mnie patrzeć to zmięknę? – Scarlett nie odrywając od Toma wzroku gwałtownie
pokręciła głową, tłumiąc śmiech.
- Nie odnoszę wrażenia, abyś
miękł, Tom. Śmiem wysnuwać tezę, iż wręcz przeciwnie – pocałowała go krótko i
śmiejąc się perliście, wyswobodziła się z jego objęć. Wzięła kota i miseczkę,
po czym swym chwiejnym chodem skierowała się do drzwi. – Chodź kotku, nie będę
cię lubić dalej, jak już znajdę ci jakieś legowisko w piwnicy.
Jak to możliwe, żeby ta
dziewczyna jednym spojrzeniem wyprawiała z nim takie rzeczy? Potarł twarz
dłońmi i zaraz duszkiem wypił szklankę zimnej wody.
Wychodząc z domu, nie
przyszło mu do głowy, że mógł po drodze zgłodnieć. Tuż przed wyjazdem Scarlett
skutecznie wybiła mu z głowy myślenie o tak prozaicznych rzeczach, jak na
przykład jedzenie. Zajeżdżanie do sklepu, kiedy w powietrzu niemal unosił się
zapach maminego obiadu, było też dziwnym zabiegiem, ale nagle odczuł dziwną
potrzebę odwiedzenia starych kątów, w tym wiejskiego sklepu.
Kiedy byli z Billem mali,
pani Rotmeier nieraz dawała im za darmo lizaki ze strzelającym proszkiem o
smaku coli albo gumę balonową. Minęło tyle lat, że teraz mogła już nie żyć.
Dlatego wiedziony ciekawością, postanowił tam zajrzeć. A nuż dostanie znów
lizaka? Nonszalancko wyszedł z auta, wzbudzając ciekawość kilku osób siedzących
przed sklepem. Nie kojarzył ich. Nigdy nie miał wiele wspólnego z innymi
mieszkańcami Loitsche. Wchodząc do środka zamknął samochód i zdziwił się
widząc, jak stary sklepik zmienił się z sklep samoobsługowy. Już mógł pożegnać
się z lizakiem. Wziął czekoladki dla mamy, puszkę coli, żelki dla Scarlett i
jakieś batoniki. Chodził tak bez celu kilka minut, udając, że nikt na niego nie
patrzył. W końcu podszedł do kasy, wykładając niedbale zakupy na podajnik.
Doszedł do wniosku, że nie miał pojęcia, po co tam wstąpił. Zaczął szukać
portfela.
- Cześć, Tom – pamiętał ten
głos. Spojrzawszy na nią, zapomniał wyjąć ręce z kieszeni. Uśmiechnęła się,
powoli kasując produkty.
- Co ty tutaj robisz? –
odparł bardziej wrogo, niż początkowo zamierzał. Odnalazł już w kieszeni
portfel. Wyjął banknot i położył go na ladzie.
- Dawno cię tutaj nie było –
nie poddawała się, wciąż świdrując go wzrokiem. Spakowała zakupy, wzięła
pieniądze, nie spiesząc się, by wydać resztę. – Nie przywitasz się? – uśmiechnęła
się, a w jej szczupłych policzkach pojawiły się dołeczki. Poczuł, jak krew
zawrzała mu w żyłach. Dłonie same zacisnęły mu się w pięści, a szczęka
zacisnęła się na tyle, że nie był pewien, czy zdoła coś wypowiedzieć. Wypełniła
go złość. Wydała mu resztę, jednak nie zdążyła już odpowiedzieć na jego
wcześniejsze pytanie, gdyż na stanowisko wtargnął mały chłopiec i bez pardonu
wkradł się jej na kolana.
- Mamusiu, uciekłem babci! –
wykrzyknął rozradowany malec i ni stąd ni zowąd spojrzał Tomowi w oczy. Coś
ścisnęło go w środku.
- Robi się kolejka, Leno –
odparł, po czym porwał zakupy i prędko opuścił sklep, zapominając o
pieniądzach. Nie miał pojęcia, jakim cudem dotarł do domu rodzinnego. Ocknął
się na podwórzu, gdy matka niemal biegła w jego stronę, wycierając ręce w
fartuch, a Gordon zamykał bramę. Wyściskała go, wycałowała i stwierdziła, że
wreszcie troszkę mu się utyło. Choć przecież widzieli się kilka dni wcześniej.
Uścisnął Gordonowi dłoń i poszedł za Simone, nie wiedząc nawet, czy zamknął
samochód. Nie zwrócił też uwagi na skaczące wokół niego psy. Był zupełnie
skołowany. Nie spodziewał się, że spotka ją jeszcze kiedykolwiek. Ani tym
bardziej tego, że zareaguje w ten sposób. – Mamo, wiedziałaś? – zapytał, zdając
sobie sprawę, że już dawno powinien się odezwać. Nie patrzył na mamę, gdy
stawiała przed nim solidną porcję obiadu i szklankę soku wiśniowego domowej
roboty. Wypił duszkiem do dna.
- Ale, o czym synku? – Simone
przysiadła zdziwiona naprzeciw Toma i utkwiła w nim uważne spojrzenie. Dopiero
teraz dostrzegła, że był jakiś nieobecny. – Co się stało? – odsunął talerz,
opadając na oparcie.
- Lena. Wróciła.
- Ach – westchnęła nieco
zakłopotana. – Byłeś w sklepie – orzekła bardziej do siebie niż do niego.
Gordon dyplomatycznie opuścił kuchnię.
- Zamierzałaś mi w ogóle
powiedzieć? – czuł, że jego złość kierowała się nie w tą stronę, co powinna,
ale nie mógł nic poradzić. Był zbyt rozdrażniony, zbyt skołowany, to zbyt
bardzo zabolało, by mógł racjonalnie rozumować.
- A co miałam ci powiedzieć,
Tom? To, że Lena zwaliła się tutaj z całą swoją rodziną i mieszka cztery domy
dalej?
- Chociażby! – huknął pięścią
w stół i gwałtownie poderwał się z miejsca. – Mamo, ta kobieta odebrała mi
życie na niemal trzy lata, a ty nawet nie powiedziałaś mi, że zupełnie przypadkiem
przeprowadziła się kilka domów dalej! Z Hamburga! – krążył po kuchni, masując
skronie opuszkami. Rozbolała go głowa.
- To, że to właśnie ona
dowiedziałam się przypadkiem, kilka miesięcy temu. Budowę zaczęli dwa lata
temu, nie miałam pojęcia, kto to. Wprowadzili się jakieś pół roku temu. Jej
matka to bardzo miła kobieta, ona sama też wydała mi się sympatyczna. Zmieniła
się. Nie poznałam jej. Nawet o ciebie nie zapytała. To jej matka wygadała się,
kiedy któregoś wieczoru siedziałyśmy przy nalewce Gordona – pod wpływem słów
Simone zwalniał kroku, a ból głowy nieco zelżał. W końcu stanął i oparł się o
szafkę.
- Przepraszam – Simone
odwróciła się i posłała mu pokrzepiający uśmiech. Po czym wstała i go po prostu
przytuliła. – Przestraszyłem się, że znów zniszczy mi życie – Simone delikatnie
gładziła Toma po plecach, zupełnie jak wtedy, gdy był mały i śniło mu się coś
niedobrego. Choć przecież już wtedy starał się być dzielny.
- Nie chciałam, żebyś się
niepotrzebnie martwił synku – ucałowała Toma w skroń i kołysała dalej. Niechby
ktoś śmiał stwierdzić, że to niemęskie. Gdybyś tam była, uznałabyś, że Tom w
objęciach matki, to najpiękniejszy z widoków, jaki miałaś okazję zobaczyć. No,
może poza tym, gdy pracował latem na budowie, ale nie czas na to. – Nie wiem,
jakie mieli powody. Są tu, żyją, ale ich obecność nie wpłynie na twoje życie.
Wasze drogi się rozeszły i ona nie ma prawa rościć sobie do ciebie praw. Ona
już wybrała. Ty też. Och, a niechby spróbowała. Byłaby biedna, gdyby Scarlett
dopadła ją w ciemnej uliczce. Wyobrażasz to sobie? – Tom parsknął śmiechem i
zaraz odchylił głowę do tyłu śmiejąc się perliście. Od razu poprawił mu się
humor. Simone poklepała go po ramieniu i wróciła na swoje miejsce. – Myślę, że
Scarlett wystarczyłoby, żeby spotkała ją gdzieś, po prostu, a życie Leny byłoby
w poważnym niebezpieczeństwie.
- Wydrapałaby jej oczy. Moja
Maleńka rozniosłaby ją w pył za samo wspomnienie – niewypowiedzianie dumny z
domniemanych poczynań brunetki, usiadł z powrotem i nabił na widelec brokuł. –
Mamo? – skrzywił się w obrzydzeniu. – Przeszłaś na złą stronę mocy?
- Ojej, wybacz, nie powinno
ich tam być więcej – Simone wstała i podała Tomowi nowy widelec. – Lena na
pewno wie o tobie i Scarlett, więc pewnie dlatego, nawet nie próbuje się do
ciebie zbliżyć, bo jak mniemam taki był zamysł budowy domu właśnie tu.
- A to dziecko? Widziałaś je?
- Myślisz, że..? – zapytała
zdziwiona, zasłaniając usta dłonią. – Chyba nie myślisz, że…
- Widziałaś go? Widziałaś
tego chłopca? – dopytywał na nowo podenerwowany.
- W przelocie. Ale chyba on
nie jest…
- Nie wiem. Pozostaje mi mieć
nadzieję, że jego ojciec jest brązowookim blondynem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz