Tytuł: Jim Morrison
*
Notka miała się ukazać przed moim wyjazdem, który nastąpi dziś, jednak niestety nie udało mi się jej dokończyć, więc publikuję to, co mam, by coś wam zostawić, gdyż nie wiem, kiedy wrócę.
Miłej lektury.
25 miesiąc od rozstania; listopad 2013r. –
rok później
Scarlett uśmiechnęła
się. Siedząca przed nią kobieta pokiwała głową zadowolona, a ona uśmiechnęła
się jeszcze szerzej. Czuła się swobodna i nieskrępowana, mówiła o tym, co
ciążyło jej na sercu i o tym, z czym nie mogła sobie poradzić. Wyrzuciła z
siebie wszystkie wspomnienia, pokonując wstyd i niepewności. Dzięki temu dziś
była już niemal wolna.
- Myślę, że do końca
listopada będziemy spotykać się, jak do tej pory, co tydzień. Później ustalimy
termin, który będzie dla ciebie dogodny i zaczniemy umawiać się raz w miesiącu,
a jeśli to będzie za mało, to dwa razy w miesiącu, ale sądzę, że jesteś już
gotowa, by powoli myśleć o końcu terapii.
- Jestem już gotowa?
– twarz brunetki pokraśniała w jeszcze szerszym uśmiechu. – Nawet nie masz
pojęcia, ile dała mi ta terapia. Dziś nie wierzę, że wstydziłam się sięgnąć po
pomoc.
- Najtrudniej jest
się przełamać i porzucić myślenie, że psychologa potrzebują tylko ci, z którymi
jest coś nie tak.
- Też miałam ten
problem. Kiedy Bill podsunął mi pomysł z terapią, nakrzyczałam na niego.
Wydawało mi się, że nie upadłam tak nisko, by musieć odkrywać najbardziej
intymne sprawy przed obcą osobą, ale on się nie poddawał i cierpliwie klarował
mi, jak to wygląda naprawdę. Do tego momentu nie wiedziałam, że on też
korzystał z twojej pomocy – kobieta pokiwała głową, przemilczając fakt, że
zajmowała się oboma braćmi Kaulitz, a nie jednym. – Teraz wiem, że bez twojej
pomocy długo jeszcze nie doszłabym do siebie, o ile to w ogóle by się stało.
Złamałaś mnie, doktor Bähr – odparła z wdzięcznością w głosie. – To było mi
potrzebne, wyszłam ze swojej skorupy i przejrzałam na oczy. Wiesz, kiedy zdałam
sobie sprawę z tego, że coś się naprawdę zmieniło? – kobieta zaprzeczyła ruchem
głowy z uwagą przysłuchując się słowom Scarlett. – To było kilka tygodni temu.
Siedziałam w mieszkaniu i oglądałam Pearl
Harbor. To był pierwszy raz od bardzo wielu miesięcy. Ten film zawsze
kojarzył mi się z Tomem, cudownymi chwilami, które razem spędziliśmy i jego
cierpliwością, gdy oglądał go ze mną po raz tysięczny i to tylko dlatego, żeby
sprawić mi przyjemność. Zawsze mnie wtedy przytulał i wtrącał swoje trzy grosze
o tym, że on kochał mnie bardziej albo, że nam w danej sytuacji byłoby lepiej. Nie
pamiętałam już czasów, kiedy oglądałam go sama. No i po naszym rozstaniu czułam
smutek, żal, często płakałam i to oglądanie bardziej mnie raniło, niż pomagało.
Zraziłam się do niego, bo przynosił wspomnienia związane z Tomem. A kiedy
oglądałam go ostatnio, nie poczułam nic poza delikatnym ukłuciem smutku i choć wszystko
wracało w takim samym stopniu, jak wcześniej, to nie cierpiałam już z tego
powodu tak mocno. W ogóle odczułam to tak, jakby nie chodziło o mnie. Nie wiem,
jak to nazwać, doktor Bähr. Zagmatwane to – spojrzała na terapeutkę, bacznie
lustrując ją tymi swoimi niebieskimi oczami. Katharina Bähr nie bardzo zwracała
uwagę na ich kolor. Zainteresowała ją jedynie zmiana, jaka zaszła w sposobie, w
jaki Scarlett patrzyła. Jej oczy nabrały blasku, nie były już tak smutne i
zamyślone. Miały ten dziecięco-cielęcy wyraz, który urzekał ludzi ze stron
gazet i kanałów telewizyjnych. Dopiero, gdyby spojrzeć w nie głębiej, można
było odkryć prawdę o Scarlett. Prawdę o jej smutku i cierpieniu.
- Wiem, co masz na
myśli. Oswoiłaś się, po prostu. Przyjęłaś fakt, że się rozstaliście i dobre
wspomnienia, pozostały dobrymi wspomnieniami, a nie powodem cierpienia. Teraz
możesz z nich czerpać siłę, gdy przestały ci ją odbierać. To ogromny postęp.
Znak, że nasze spotkania owocują.
- To nie jest też
tak, że mnie to nie rusza. Dalej za nim tęsknię i myślę o czasie, który razem
spędziliśmy, ale… to przeszłość i wreszcie przestałam ją rozpamiętywać.
- Myślisz, że za
jakiś czas będziesz potrafiła stanąć z nim twarzą w twarz i porozmawiać, jak z
kimś, kto kiedyś był ci bliski? – Scarlett zamyśliła się chwilę. Oparła się
wygodniej w fotelu i spojrzała w jakiś punkt za oknem. Doktor Bähr nie podążyła
za nią wzrokiem, lecz obserwowała ją.
- Kiedyś na pewno.
Gdyby ta konfrontacja miała mieć miejsce dziś, mogłoby być mi ciężko. Przestałam
udawać, że spotkania z nim nic dla mnie nie znaczą. Bo tak naprawdę kosztują
mnie bardzo wiele. Cieszę się, że w ciągu minionego roku widziałam go tylko
kilka razy i to w przelocie. Nie jestem gotowa na spotkanie twarzą w twarz, na
zwyczajną rozmowę, bo nie mam pojęcia,o czym mogłabym z nim rozmawiać. Wszystko
wiązałoby się z naszą przeszłością. On wciąż wzbudza we mnie silne emocje. Na
swój sposób nadal go kocham i na siłę nie wyrzucę z siebie tej miłości, ale
zrozumiałam, że mogę z tym żyć. Tak, jakby z jakąś chorobą, która nie zniknie,
ale też nie utrudni bardzo życia.
- Twoje postępy i
tak są bardzo znaczące, a do rozmowy z nim dojrzejesz prędzej czy później. Po
tym wszystkim, co od ciebie usłyszałam, myślę, że to pomogłoby ci jeszcze
bardziej. Musisz się oczyścić, ale w sposób cywilizowany. Bez krzyków, żali i
pretensji.
- Więc jeszcze
trochę potrwa, zanim do tego dojdzie. Gdybym go spotkała wychodząc z twojego
gabinetu czy będąc na zakupach, nie byłabym w stanie zdobyć się na choćby nutę
cywilizacji. No, może na odrobinę. Nie płakałbym na jego widok. Chyba nie
wiedziałabym, co powiedzieć i pewnie zachowałabym się dziwnie. Odkąd nie chowam
się za obojętnością, miewam nastroje jak nastolatka – stwierdzenie to
skwitowała wzruszeniem ramiona. Napiła się wody.
- Musisz przejść
przez tą huśtawkę nastrojów. Zobaczysz, że za kilka miesięcy, a może nawet
tygodni, wszystko się ustabilizuje. Dopiero wychodzisz na prostą i nie możesz
zachłysnąć się tym, że od tygodnia czujesz się dobrze. To wcale nie jest znak,
że czas już zakończyć terapię.
- Wiem, doktor Bähr.
Nie zamierzam rezygnować, bo zbyt wiele już osiągnęłam, żeby to teraz zaprzepaścić.
- Odwiedzasz dzieci?
- Owszem, dziś też
do nich jadę – mówiąc to uśmiechnęła się, ale coś, o czym przy okazji pomyślała
sprawiło, że spoważniała. – Ale chyba niedługo będę musiała przestać. Clara już
dwa razy pytała mnie, czy mogłabym ją wziąć ze sobą, a Marcus za każdym razem
daje mi obrazek, na którym jestem jego mamą. Marie, Mia i Anna płaczą zawsze,
gdy odchodzę, a kilkoro innych dzieci patrzy na mnie z wyrzutem, a może raczej
ze smutkiem, gdy zbieram się do wyjścia. Starsze to rozumieją. Nie mają już
nadziei na adopcję. Cieszą się naszymi rozmowami, każdemu staram się poświęcać
czas i motywuję ich, by nie przestawały marzyć. Jednak najtrudniej jest z
Jessicą. Opowiadałam ci o niej. To ta dwunastolatka. Ona gra na pianinie i
kilka razy słuchałam jej, a nawet grałam z nią. To bardzo wrażliwa dziewczynka,
nie potrafi zaaklimatyzować się w ośrodku, choć jest tam już od czterech lat i
chyba stałam się jej nadzieją. Wydaje mi się, że zawsze stara się jak może grać
najpiękniej, jakby to sprawiło, że będę mogła ją zabrać. Ona przypomina mi mnie
samą sprzed wielu lat. Najbardziej boli mnie jej spojrzenie, kiedy uświadamia
sobie, że i tym razem nie zabiorę jej ze sobą. A przecież nie mogę tego zrobić,
doktor Bähr – posłała terapeutce zrozpaczone spojrzenie. – Nie mogę wziąć
odpowiedzialności za czyjeś życie, nie mając pełnej władzy nad własnym. – Będę
dalej im pomagać, ale czuję, że dla ich dobra, będę musiała przestać ich
odwiedzać. Dyrektor ośrodka, chyba podzieli moje zdanie. Ona od początku mówiła
mi, że tak będzie, że one łakną miłości, że ta cząstka, którą mogę im zaoferować,
tylko roznieci ich apetyty. Jestem przez to rozdarta. Bo bardzo chcę wciąż je
odwiedzać, bo te dzieci dały mi mnóstwo siły. Wiem też, że one liczą, że dam im
coś więcej niż tylko wspólną zabawę, prezenty czy utrzymanie. Jestem dumna z
tego, że moja pomoc i sponsorzy, których udało mi się pozyskać łożą na nich,
ale to za mało. One od nowych ubrań wolą zainteresowanie. Nie mogę im dać tego,
czego chcą najbardziej. Nie mogę zabrać ich wszystkich i to mnie frustruje.
- Byłoby ci lepiej,
gdybyś nie kupiła tej gazety i nie wkroczyła w ich życie?
- To, że mogłam im
pomóc, było jedną z najlepszych rzeczy, jakie spotkały mnie w tym roku. Te
dzieci nauczyły mnie, jak radzić sobie z dnia na dzień z brakiem nadziei i
perspektyw. Pokazały mi, że mimo największego smutku, wciąż można się cieszyć.
Bo cierpienia nie można zważyć ani zmierzyć. Nie mogę ocenić, czy większego
bólu zaznałam ja, tracąc moje dzieci, czy one tracąc rodziców albo w ogóle ich
nie znając. Tego nie da się opisać. Dzięki nim przypomniałam sobie, że nie ma takiej rzeczy, która byłaby na tyle
zła, po której bym się nie pozbierała. Dały mi siłę i przede wszystkim
przestałam bać się dzieci. One były tak samo samotne jak ja, a może nawet sto
razy bardziej, bo ja mam przecież tylu bliskich. Wybiłam sobie z głowy to, co
tak bardzo mnie blokowało. Patrząc na rodziny nie myślę już, że to zdrowi
rodzice zdrowych, silnych dzieci, bo przecież w domu dziecka jest tyle
wspaniałych dzieciaków, którzy rodziców nie mają. One nawet nie zdają sobie
sprawy z tego, co dla mnie zrobiły, a ja dla nich wciąż mogę tak niewiele.
- Nie wyrzucaj sobie
tego. Robisz dla nich o niebo więcej, niż wielu innych ludzi. Nie masz wobec
nich długu, Scarlett – na te głowa brunetka wzdrygnęła się i spojrzała na
terapeutkę, jakby ta odgadła jej myśli. – Nie jesteś im nic winna przez to, że
nie możesz ich zabrać – dziewczyna westchnęła i kiwnęła głową w zamyśleniu.
- Dzięki, doktor
Bähr. Po niedzieli zadzwonię umówić się co do godziny, dobrze?
- Jak zawsze –
kobieta uśmiechnęła się i wstała, by uścisnąć dłoń brunetki. – Do widzenia,
Scarlett.
- Do widzenia,
Katharina – kiedy za Scarlett zamknęły się drzwi, wsunęła notatki do jej teczki
i zamknęła ją. Po tym, zamiast sprawdzić, czy przybył już kolejny pacjent,
wyjęła z szuflady biurka kolejną teczkę opieczętowaną napisem terapia zakończona. Nieco powyżej,
zupełnie jak na teczce Scarlett, widniały dane personalne. Spojrzała na nie,
upewniając się, czy wzięła właściwą. Nie pomyliła się, w wyznaczonym miejscu
starannie wykaligrafowano: Tom Kaulitz. Przejrzała swoją analizę i zapiski z
kolejnych spotkań, a gdy skończyła, oparła się wygodnie w fotelu. Nie była
specem od terapii par, jednak bez trudu mogła stwierdzić, że tych dwoje nie
potrzebowałoby żadnych terapii, gdyby tylko potrafili ze sobą porozmawiać.
Zadziwiającym wydało się jej, jak bardzo zbliżone były ich opinie na wiele
spraw, a zwłaszcza na temat siebie samych. Nie mogła niczego sugerować, bo to
byłoby wykroczeniem poza kompetencje, jednak coraz bardziej upewniała się, że
show-biznes i blichtr sławy więcej odebrał tym dwojgu, niż mógł zaoferować.
Jadąc do Domu
Dziecka, Scarlett rozmyślała o tym, czy powinna nadal tam jeździć. Zmieniły jej
życie. Dzięki przypadkowi miała na to szansę. To właśnie artykuł o rychłym
zamknięciu tego sierocińca stanowił pierwsze ogniwo łańcucha zmian, jakie
dokonały się w niej dzięki tym dzieciakom. Zaczęła je odwiedzać w styczniu,
dopiero wtedy się na to złożyła. Jednak darowiznę złożyła już wcześniej. Po tym
zajęła się organizowaniem innych sponsorów i to stało się jej siłą napędową. Dzięki
temu była w stanie wstawać z łóżka każdego dnia. Kiedy poszła do nich po raz
pierwszy, była przerażona. Skoro ledwo mogła widywać się z dziećmi rodzeństwa,
to jak mogła stanąć oko w oko z tyloma dzieciakami? Jednak przemogła się i to –
co zrozumiała później – było jedną z najlepszych decyzji, jakie podjęła w
tamtym czasie. Pierwsze spotkanie było trudne, trochę niezręczne, bo patrzyły
na nią jak na kogoś, kto dał im pieniądze i sprawił, że nie zostały
rozdzielone. Wiele z nich, już niemal pełnoletnich było tam od maleńkości,
niekiedy z rodzeństwem. Gdyby zamknięto ten dom, zostaliby powysyłani do
ośrodków w całych Niemczech. To był impuls, nie mogła na to pozwolić. I tak
zaczęła się jej przygoda z nimi. Gdy odchodziła po pierwszej wizycie, poprosiły
ją, by zaśpiewała, więc umówiła się z nimi na następny raz, a potem na kolejny
i kolejny i tak niepostrzeżenie zaczęła czuć się wśród nich, jak wśród
bliskich. Nie były zdrowymi dziećmi szczęśliwych rodziców. Były dla niej
niesprawiedliwie potraktowanymi przez życie, skrzywdzonymi dzieciakami. Ona też
była skrzywdzona i tak narodziła się ich więź. A dzięki tej więzi lęk przed
dziećmi zniknął. Zupełnie jak kiedyś, zupełnie naturalnie zajmowała się
siostrzenicą i bratankami. Choć wciąż czuła lekki smutek, bawiąc się z nimi,
wręcz tęsknotę za tym, że jej dzieci mogłyby być prawie jak one, wciąż w niej
tkwiła. Jak drzazga.
Jednak przepaść, w
którą runęła przed rokiem, była już wspomnieniem, bo odeszła daleko od
krawędzi.
*
Odpiął pasy i
wysadził Davida z fotelika. Założył mu na plecy jego mały tornister, w którym
nosił swoje samochodziki i inne niezbędne przybory do wizyt u taty. Wyjął też z
bagażnika jego torbę i postawił ją na ziemi. Lena szła już w ich kierunku, a
David dostrzegłszy matkę, wyraźnie się rozpromienił. Tom ukląkł przed nim i
przytulił go.
- Cieszę się synku,
że spędziliśmy razem ten weekend. Za dwa tygodnie znów po ciebie przyjadę, tak?
Jak się umawialiśmy? – chłopiec odsunął się od niego i rezolutnie pokiwał
głową.
- Umowa jest umową –
odparł poważnie, co rozczuliło Toma, jak zawsze z resztą. David jak na sześciolatka
znał aż za dużo dorosłych odzywek.
- Interesy z tobą to
sama przyjemność – Tom poprawił mu czapkę i pocałował go w czoło. – Sprawuj się,
okej? Mam nadzieję, że jak się znów zobaczymy to usłyszę od ciebie nowe
piosenki z przedszkola. Wujek Bill będzie wniebowzięty i może wena go najdzie,
jak jakąś usłyszy – maluch najwyraźniej wziął to sobie do serca, bo przytaknął,
racząc tatę poważnym spojrzeniem.
- Będę się uczył.
- No ja myślę –
uśmiechnął się. – Daj buziaka – ucałował Davida w oba policzki i jeszcze raz
mocno go przytulił.
- Trzymaj się, tato –
powiedział uśmiechając się do Toma, ale w jego oczach zaczęły gromadzić się
łzy. Patrzył, jak synek wpadł w objęcia Leny i jak witają się rzewnie. Odstawił
kawałek dalej jego torbę i zatrąbiwszy, odjechał. Z Leną do tej pory rozmawiał
tylko służbowo, kiedy odbierał albo przywoził Davida. Mówili o tym, jak ma go
ubierać albo czy miał podać mu jakieś witaminy. Traktował ją jak zło konieczne
i nie zanosiło się na to, by miało stać się inaczej. Doktor Bähr radziła mu
rozmowę z nią, by wszystko sobie wyjaśnili i poukładali, ale on nie widział w
tym sensu. Przynajmniej na razie. Dzięki namowom Billa pod koniec ubiegłego
roku rozpoczął terapię. Koniec końców uznał, że to dobry pomysł, bo przecież
obiecał to dawno temu Scarlett. Rozmowy z terapeutą pomogły mu uporać się z
przeszłością, nie tylko tą dotyczącą Scarlett, ale też tą wcześniejszą. Chodził
do niej przez siedem miesięcy i to ona uznała, że jest gotów na zakończenie
terapii. Teraz czuł się prawie wolny. Nie był już emocjonalnie zależny od Leny,
ani od Scarlett. Poradził sobie sam ze sobą. Pierwszy raz w życiu. Największą pomoc
ofiarowali mu mama i Bill, a dzięki Davidowi skupiał myśli na czymś innym niż
on sam. Bawił się w rysowanki, śpiewał dziecinne piosenki i opowiadał bajki. Czasem
czuł się jak trzydziestolatek. Powiedział o tym doktor Bähr, a ona uznała, że
to minie, że nadejdzie czas, kiedy połączy życie ojca z życiem młodego
człowieka u progu życia. To jej słowa. Wierzył w to i miał nadzieję, że jeszcze
wiele przed nim, bo choć wciąż kochał Scarlett, potrafił już żyć bez niej. A kiedyś
wydawało mu się to niemożliwe. Chyba powoli dojrzewał do rozmowy z nią. Jednak był
pewien, że minie jeszcze sporo czasu, nim to się stanie. Postępy postępami, ale
wciąż nogi się pod nim uginały na jej widok. Kiedyś z tym walczył, ale teraz
czekał, aż się oswoi i nauczy się myśleć o niej, jak o dziewczynie, z która
kiedyś wiele go łączyło.
Wydali płytę,
zjeździli pół świata, a dalsza część promocji była przed nimi. Znów żył muzyką
i czerpał z niej. Była lekarstwem, bardzo skutecznym. Dzięki życiu w trasie, na
walizkach nie miał czasu na zadręczanie się. A w połączeniu z terapią czuł,
jakby wychodził z bardzo ciężkiej, przewlekłej choroby, którą zapoczątkowała śmierć
Liama. Czasem, aż trudno było mu uwierzyć, że jego synek miałby już 2 i pół
roku. Od dwóch i pół roku żył pół życiem, a teraz wreszcie zaczynał oddychać
pełną piersią. Miał wiele nadziei. Cały ten medialny szum i zaangażowanie Billa
przypomniało mu, dlaczego kiedyś tak bardzo kochał koncerty. Teraz, kiedy nie
zostawił już nic w domu, znów zaczął je kochać i muzyka brzmiała w nim jak
dawniej.
To nie było też tak,
że nie tęsknił, nie kochał, nie żałował, jak wtedy. Oczywiście, że kochał i
tęsknił. Oczywiście, że czuł żal, smutek, ale one nie dominowały już nad jego
życiem. Stanowiły część przeszłości, zamknięty rozdział, a on miał przed sobą
kolejny, czysty. Mógł z nim zrobić wszystko i za to był najbardziej wdzięczny
doktor Bähr. Za to, że uświadomiła mu, że to
nie był koniec, ani początek końca, to był jedynie koniec początku1.
A on był wolny. Prawie wolny, ale na najlepszej drodze ku wolności.
*
1 muszę sprostować, to słowa Winstona Churchill'a. W oryginale brzmią tak: To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku! Pomyliło mi się zupełnie, ale doznałam olśnienia i odnalazłam źródło.
To jest to ! W końcu dorośli . Byłe od teraz w ich życiu było więcej radości i nadziei na lepsze jutro : )
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Twinkie
Nareszcie,nareszcie, nareszcie optymizm! Przełamanie, brak smutku, nowy początek! Na to czekałam. Tyle tylko, że to w ich przypadku oznacza życie z dala od siebie. Jestem bardzo ciekawa co będzie dalej, jak to wszystko się potoczy!
OdpowiedzUsuńA, no i tej terapii w ogóle się nie spodziewałam, zwłaszcza ze strony Toma. Znów zaskakujesz, Dark. Ale z kolei to, że za namawianiem do terapii stoi Bill w ogóle mnie nie zaskoczyło ;)
Wracaj szybciutko z czymś nowym!
Mi się to skojarzyło z zagadką z labiryntu w HP4 ;). Choć podejrzewam, że nie o to Ci chodziło.
OdpowiedzUsuńo matko, HP? nie, nie. teraz, jak już napisałam pod notką, doznałam olśnienia. nie wiem, dlaczego wydawało mi się, że chodziło o wiersz.
UsuńZabrzmiało tak, jakbyś już zmierzała ku końcowi, jakby wszyscy wychodzili juz na prostą i mieli w planach żyć długo i szczęśliwie. Ale do tego to jeszcze trochę, prawda? W każdym razie przyjemnie się czyta kiedy u nich w końcu pojawia się chociaż odrobina nadziei, że będzie lepiej. Padło tu zdanie,ze Tom czuje się jak trzydziestolatek. Powiem Ci, że faktycznie momentami kiedy czytam to taki mi się wydaje, Scarlett zresztą też. No, ale nie ma się co dziwić, w końcu w swoim życiu przeszli więcej niż niejeden trzydziestolatek. A wciąż są tacy młodzi. Myślę, że pomysł z terapeutką był jak najbardziej trafiony. W końcu ktoś niezwiązany z ich wydarzeniami życiowymi, wysłucha ich i podpowie co robić. Widzę, że zanosi się na rozmowe S i T! Ciekawe co chcieliby sobie powiedzieć po tak długim czasie i rozmowach z panią psycholog! Podejrzewam, że nie będzie to pełna złości i nerwów rozmowa, bo z takimi emocjami poradziła sobie terapeutka. Kurcze no! Rozbudziłaś moją ciekawość i teraz koniecznie musisz opublikować coś więcej! :)
OdpowiedzUsuńKatalin
Rok przeskoku? Zaskoczyłaś mnie. Ale pozytywnie, mówiąc szczerze. Pominięcie całości terapii i skupienie się jedynie na jej efektach jest chyba zdecydowanie lepszym rozwiązaniem. No a ja jestem ciekawa czy jednym z jej efektów okaże się w końcu ta rozmowa. Oboje o niej myślą i oboje w pewien sposób się do niej szykują, więc mam nadzieję, że nie będziemy musieli na to czekać zbyt długo. Czuję, że ten moment zbliża się wielkimi krokami, a jestem strasznie ciekawa co też będą mieli sobie do powiedzenia, o czym będą rozmawiać. Bo, szczerze mówiąc, nie mam bladego pojęcia. To będzie trudna rozmowa. Po takim czasie, po tym wszystkim, co się wydarzyło. Ale dojść do niej musi. Czekam z niecierpliwością!
OdpowiedzUsuńZaskoczyłaś mnie tym króciutkim rozdziałem, nawet nie wiem co by tu napisać, więc szerzej może wypowiem się pod kolejnym :D
jeszcze nie umiem tu komentowac do konca ale jak sie naucze to wyraze zachwyt i ponarzekam, o.
OdpowiedzUsuńd.