Tego dnia, tego miesiąca, tego
roku, kiedy wszystko się zaczęło.
Tego listopada…
Mało
dyskretnie żując gumę, wpatrywała się w obraz za oknem. Smagane wiatrem,
ostatnie liście na drzewach były zdecydowanie bardziej interesujące, niż
monolog matematyczki, która nie mogła się nażalić na podejście klasy do nauki i
swoich obowiązków. Ostentacyjnie ignorując kobietę, bujała się lekko na
krześle. W duchu odliczała minuty do końca lekcji. Liv jak na złość musiała się
rozchorować, przez co niebotycznie jej się nudziło. Poprawiła nieistniejące
zakładki na czarnym, dopasowanym sweterku i jeszcze mocniej odchyliła się do tyłu. Oparcie krzesełka spoczywało na
stoliku za nią, więc mogła beztrosko przebierać nogami w powietrzu. Miała już
zupełnie dosyć skrzekliwego głosu kobiety w pierwszym stadium menopauzy, z
morzem kompleksów i całą masą innych nieszczęść, które skutecznie odreagowywała
na niektórych, ściśle wyselekcjonowanych jednostkach, wśród których ona
niewątpliwie się znajdowała. Denerwował ją każdy najmniejszy szczegół
osobowości, jak i wizualności nauczycielki, co było w zupełności, a nawet
bardziej, odwzajemnione przez matematyczkę. Kobieta ewidentnie robiła wszystko
żeby tylko uprzykrzyć życie dziewczynie i przy każdym możliwym teście
skutecznie jej się to udawało. Brunetka spoglądając kątem oka na plik kartek w
jej dłoniach, odruchowo zagryzła dolną wargę i nie przestając się bujać,
przeniosła swoje spojrzenie na nauczycielkę. Kobieta szybko czytała kolejne wyniki. Brunetka
zamarła, gdy usłyszała dwa ostatnie nazwiska. Miller dwa. O’Connor sześć. Zrobiło jej się nienaturalnie gorąco, a
ciało przeszyła fala nieprzyjemnych deszczy. Minęło może kilka sekund, wszystko
zdawało jej się zniknąć. Widziała tylko satysfakcję wymalowaną na twarzy
matematyczki, jej oddech stał się całkowicie nierównomierny, a serce mało, co
nie wyskoczyło z jej klatki piersiowej. Cały czas twardo wpatrywała się w
nauczycielkę, a ta z ironicznym uśmiechem odłożywszy testy na biurko, zasiadła
przy nim. Patrzyła jej prosto w oczy. Klatka piersiowa dziewczyny unosiła się i
opadała w takim tempie, za którym niemalże niemożliwym było nadążyć, choćby
spojrzeniem. Nie mogła uwierzyć, że poświęcona czas, zaangażowanie i to
wszystko co włożyła w wykucie się do testu, znów poszło na marne. Poczuła jak
zbiera się w niej złość. Miała ochotę wybuchnąć, zrobić niemałą krzywdę
nauczycielce i Mikeowi, który przecież ściągał od niej i wszystkiemu, co tylko
się ruszało w zasięgu jej wzroku. Ocknąwszy się, zacisnęła dłonie w piąstki i
opadłszy krzesłem na ziemię, z zimnym wyrazem twarzy, chwyciła swój plecak i
głośno wysuwając siedzisko do tyłu, energicznie wstała z miejsca. Długie włosy
zachybotały przy jej buzi, która pod wpływem emocji nabrała kolorytu. Jednym
ruchem głowy odrzuciła je do tyłu i miażdżąc spojrzeniem matematyczkę, ruszyła
przez klasę. Pośród panującej w klasie ciszy, zwróciła uwagę wszystkich
uczniów. Jej płynne ruchy przecinały powietrze, kiedy zalotnie kołysząc
biodrami przechodziła wzdłuż ławek. Była wyprostowana i pewna siebie. Swoją
postawą budziła wręcz respekt. Filigranowa dziewczynka na raz stała się oazą
siły i determinacji, a emanująca zeń siła zdawała się być, aż nader wyczuwalna.
Nie fizyczna, ale ta bardziej mentalna. Czarny sweterek podkreślał jej krągłe
piersi i zgrabną talię, a jeansy wpuszczone w kozaki kształtne biodra i długie
nogi. Zabierała za sobą spojrzenia wszystkich uczniów. Nie zwracała na to
najmniejszej uwagi. Ci wszyscy ludzie byli tylko częścią przystanku na jej
drodze, jaki stanowiła ta szkoła. Zbędną częścią. Nie lubiła ich, a oni nie
lubili jej, bo nie była bezbarwna. Nie godziła się na to co wszyscy i miała
swoje zdanie, którego nie omieszkała manifestować. Nie bała się mówić. Nie bała
się iść do przodu. Nie bała się słów. Nie bała się siebie. Mówiła co miała na
myśli i to im się nie podobało, bo większość nie miała na to odwagi. Miała to,
co oni mieć chcieli, a czego zdobyć nie potrafili. Była kimś, kim być chcieli i
dlatego nie potrafili jej zaakceptować. Była tam, bo musiała. Była tam, bo to
warunek ku spełnieniu marzeń. Dla nich gotowa była zrobić wszystko. Nawet
znieść wrogość matematyczki. Nawet nieustannie użerać się z głupawymi
komentarzami na swój temat. To akurat mało jej przeszkadzało, bo nie zważała na
nic nieznaczące słowa, spowodowane albo zazdrością, albo złością, bo stanowiła
twierdzę nie do zdobycia. Lubiła wprowadzać swoje zasady, ale nie
podporządkowywać się zasadom innych. Lubiła prowokować. Lubiła mieć władzę. Nie
lubiła przegrywać. Wszystko się w niej gotowało, bo ta bitwa należała do
matematyczki. Znów pokazała, że może decydować o jej losie. Jednak Brunetka nie
zwykła zostawiać niedokończonych spraw. Nie zamierzała pozwolić jej cieszyć się
z wygranej. Nie zamierzała tego tak zostawić. Wiedziała, że nie zaliczyła tylko
i wyłącznie przez jej złośliwość, bo zawsze obcinała jej punkty najbardziej jak
tylko mogła, za najdrobniejsze błędy. Wiedziała też doskonale, że matematyczka
zdawała sobie sprawę, dlaczego tak bardzo zależało jej na ocenach. Mike był jej
ulubieńcem, oceny miał fatalne, ale widziała w nim coś. Lubiła chłopców. Scarlett
reprezentowała sobą coś, co dla starej panny w średnim wieku było nie do
doścignięcia. Dlatego jej nienawidziła, bo miała przed sobą całe życie, otwartą
drogę pełną możliwości, a jej wybór ograniczał się do zera. Wyjście z klasy
było tylko pierwszym szczeblem drabiny prowadzącej do słodkiej wygranej. Nienawidziła
tej starej, zgorzkniałej choleryczki zdolnej jedynie do dołowania, poniżania
innych i pokazywania im swojej magisterskiej wyższości, która wyższością wcale
nie była. Najmniej chodziło jej o tą nauczycielkę. Chodziło jej o wygraną samej
siebie. Chodziło jej o wygraną swojego życia. Nie zamierzała pozwolić, by tamta,
przez głupią niechęć do niej, zabrała jej to wszystko. Wszystko, co w zasadzie
było jednym – marzeniami. Nie chciała pozwolić, by zabrała jej życie. Piorunując
ją spojrzeniem, zacisnęła swoje pełne wargi, tak że utworzyły prostą linię i
minęła jej biurko. Ze stoickim spokojem stawiała każdy krok, subtelnie kołysząc
biodrami. Czuła na sobie palące spojrzenia wszystkich. Oczami wyobraźni
widziała, jak matematyczka wgapiała się w nią i nie rozumiała jeszcze o co
chodziło. Widziała jej rozchylone usta i głupkowatą minę i miała ochotę
roześmiać się w głos. Nie zrobiła tego. Nie rozglądając się, nie zwracając
uwagi na nic, szła wzdłuż klasy, coraz bardziej zbliżając się do drzwi. Jej
twarz nie wyrażała niczego, zupełnie niczego. Turkusowe oczy zimno wpatrywały
się w jeden punkt, a karminowe wargi nawet nie zadrżały, choć wewnątrz niej
toczyła się zażarta woja wszystkich sprzecznych sobie emocji. Nie pozwoliła ani
krzcie ujrzeć światła dziennego. Czas nauczył ją, że nie warto. Czas nauczył
ją, że tylko słabi dają się im ponieść. Ona nie była słaba. Nie dawała za
wygraną. W klasie panowała absolutna cisza, którą nagle przerwał huk dziennika
uderzającego w blat biurka i krzyk nauczycielki.
-
O’Connor na miejsce! - Brunetka nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem, wyszła
z klasy ostentacyjnie trzaskając drzwiami.
-
Suka – warknęła i zatrzymała się
dopiero tuż za nimi, oddychając głęboko. Udało jej się. Matematyczka była
rozstrojona nerwowo i zła, bo nie udało się dopiąć swego, bo nie umiała
przewidzieć reakcji dziewczyny, bo nie umiała jej zagiąć, choć z pozoru udało
jej się. Z pozoru, a pozory mylą. Dopiero teraz rozluźniła dotąd niemożliwie
spięte mięśnie i rozciągnęła usta w cwanym uśmiechu. Zarzuciwszy plecak na
jedno ramię, powoli, acz rytmicznie ruszyła w stronę szatni, niosąc za sobą
głośne echo, burzące całkowitą ciszę panującą w budynku.
Gdy
wyszła przed szkołę uderzyła w nią fala zimnego wiatru, a skórę rosił deszcz.
Lubiła deszcz. Zasunąwszy zamek skórzanej kurki pod sama szyję, wsunęła ręce do
kieszeni. Deszcz coraz bardziej moczył jej włosy i ubranie, jednak nie
zamierzała przyspieszyć, ani jechać autobusem. Liczyła, że może podzieli los
Liv. Nie chciała tam wracać. Sztuczna popularność podsycana zazdrością nie była
jej potrzebna. Chciała prawdziwego życia. Współistnienie ze wszystkimi na
wpółświadomymi ludźmi męczyło ją. Chciała
wreszcie być tam, gdzie było jej miejsce. Tam, gdzie sen stawał się jawą.
Chciała robić to co było jej przeznaczone. Chciała dzielić swój los z ludźmi,
których ceniła, a nie z tymi, których jej narzucona. Chciała trafić do swojego
sacrum, w którym miała być Księżniczką..
Jednak póki co, wszystko składało się na to, by jej to sacrum odebrano.
Ocena z matematyki była jej być, albo nie być. A pani Lockermann robiła
wszystko, by nie być się urzeczywistniło. Na wspomnienie o tej feralnej
klasówce znów podniosło się jej ciśnienie. Kopnęła kamień leżący na chodniku.
Przez jej ciało przeszedł dreszcz, ale nie zwróciła na niego większej uwagi.
Nie przeszkadzało jej też przenikające na wskroś zimno, ani przylepiające się do buzi, mokre kosmyki
włosów. Musiała zrobić wszystko, żeby pokazać matematyczce, że nie jest w
stanie w żaden sposób jej przeszkodzić w dojściu do celu. Nikt nie był.
Wchodząc na podwórko, przyspieszyła i lekko wbiegła do domu. Trzasnąwszy
drzwiami, od razu wbiegała na górę, prosto do swojego pokoju. Dopiero, gdy
pozbyła się mokrej kurtki i butów i jej zmarznięte ciało zaczęło oswajać się z
ciepłem panującym w domu, poczuła jak bardzo zmarzła. Zdjęła mokre rzeczy i
założywszy dres, przeczesała palcami równie wilgotne włosy i usiadła na
szerokim parapecie. Przyjemne ciepło bijące od kaloryfera zgadującego się tuż
pod nim otulało jej ciało. Na moment poczuła się niebotycznie błogo.
Odchyliwszy głowę nieco do tyłu, oparła ją na ścianie i przymknęła powieki.
Dopiero teraz na spokojnie wszystko po kolei do niej docierało. Wszystkie te
wydarzenia jeszcze raz odgrywały się w jej umyśle, wszystkie te emocje i gesty.
Była zadowolona, bo pomimo banalnej głupoty tej sytuacji i tak wyszła na swoje.
Nie dała Lockermann poczuć satysfakcji. Choć piątka na tle trzech szóstek nie
rokowała zbyt dobrze, wiedziała, że wyjdzie na swoje. Musiało tak się stać.
Postanowiła, a przede wszystkim obiecała sobie i rodzicom, że matematyka nie
stanie na przeszkodzie, by spełnić marzenia. A ona obietnic dotrzymywała. Ciche
stąpanie skłoniło ją do otworzenia oczu. Ujrzała Liv siadającą na skrawku
parapetu naprzeciw niej. Spojrzała na nią badawczo i zaplotła ręce na
piersiach.
-
Coś tak wpadła, jak burza?
-
Matematyka. Locermann. Mike. To ostatnie nie klasyfikuje się do czegokolwiek,
więc poprzestańmy na dwóch pierwszych.
-
Przecież dobrze napisałaś.
-
Tak, aż na piątkę.
-
Suka.
- Ja
to wiem od dawna. – zaśmiała się gorzko. Choć zewnątrz zdawała się być twarda i
sprawiała wrażenie, że nic jej nie ruszało, to Liv i tak wiedziała, że wewnątrz
strasznie brała do siebie wszystko co wiązało się ze śpiewaniem. Lockermann od
zawsze uprzykrzała jej życie, zdawała mnóstwo dodatkowych prac, skrytykowała
wygląd i sposób bycia. Robiła wszystko, by umniejszyć Scarlett. Brunetka
broniła się jak mogła i nigdy nie pozostawała jej dłużna, przez co jeszcze
bardziej rozwścieczała matematyczkę i kółko się zamykało. Teraz, kiedy
dowiedziała się, że ocena z matematyki zaważy nad najbliższą przyszłością
Scarlett, jeszcze bardziej przyłożyła się do utrudniania jej wszystkiego.
-
Scarlett…
-
Nic nie mów. Wiem co będzie, co może być. Wiem i sama wystarczająco obawiam się
konsekwencji. Liv, ja nie pozwolę, żeby ta stara prukwa odebrała mi śpiewanie.
-
Wiem Scarlett, wiem. – Liv uśmiechnęła się niemrawo i pogłaskała siostrę po
nodze. Nie musiała mówić, by wiedzieć. Doskonale wiedziała, że Scarlett nie
potrzebowała słów. Doskonale wiedziała, że jej siostra gardziła pustymi
obietnicami. Doskonale wiedziała, że wolała, by po prostu była.– Ale jesteś
zmarznięta. Masz gęsią skórkę. Napijemy się kakao? Od razu na wszystko inaczej spojrzysz. – znów
się uśmiechnęła, tym razem bardziej pokrzepiająco. Scarlett odwzajemniła
uśmiech i chwyciwszy jej dłoń, zeszła z parapetu i wyszły z pokoju. Liv i
Scarlett były jak ogień i woda, ale pomimo tego łączyło je coś, czego słowami
opisać się nie da. Urodzone tego samego dnia, tego samego miesiąca, ale
Scarlett rok po Liv. Bliźniacze dusze w dwóch, różnych ciałach.
Wir
gehen zusammen in die Nacht.
*
Tego dnia, tego miesiąca, tego
roku, kiedy wszystko się zaczęło.
Tego listopada…
Siedział
na miękkim dywanie, opierając się plecami o łóżko. Garbił się lekko, a
rozpuszczone dredy spływały po jego plecach i ramionach. Na wpół wypalony papieros żarzył się w jego prawej dłoni, a w
drugiej kurczowo ściskał drewnianą ramkę, w której widniało zdjęcie czterech
nastolatków. Rozdanie Comet 2005,
pierwszy krok ku zatraceniu.
Byli
po prostu szczęśliwi, po prostu roześmiani, po prostu prawdziwi. W tym momencie
zdawało mu się, że byli sobie całkiem obcy. Jeden z nich nawet wyglądał jak on.
Był tylko troszkę młodszy, bardziej niewinny i nieskażony sławą. Ten chłopak
wydawał mu się nawet bliski, ale nie potrafił sobie przypomnieć, co mógł czuć. Jego
radość, jego emocje, jego satysfakcja zdawały mu się całkiem kosmicznymi. Było
mu tak jakoś obojętnie. Wszystko zdawało się nie mieć znaczenia. Chwycił
stojącą obok jego nogi szklaneczkę i jednym haustem wychylił jej zawartość.
Kropelka bursztynowego płynu spłynęła mu po brodzie. Wytarł ją rękawem i mocno
zaciągnął się papierosem. Czuł się pusty, wypalony, niezdolny do czegokolwiek. Zdało
mu się, że nie znał już siebie samego. Tak bardzo boleśnie panoszyło się w nim
uczucie samozatracenia. Tak bardzo boleśnie nie miał pojęcia, co się wokół
niego działo. Ta jedna fotografia uświadomiła mu, jak bardzo się pogubił. Już
dawno nie czuł tego, co tamtego wieczoru. Nie pamiętał nawet jak to było.
Nastawienie na mieć, niż na być zabrało mu to, czego tak usilnie szukał. Choć
dalej to robił, jego poszukiwania zawsze kończyły się nie tam gdzie powinny.
Jeśli nie w knajpach, to przy coraz to innych, piękniejszych kobietach, które
aż lgnęły do niego. Poczuł się jak śmieć. Wszyscy chcieli dać mu wszystko, a w
zasadzie nie miał już nic. Nawet samego siebie. Dostając to o czym wcześniej
nawet nie śmiał marzyć, pozwalał, by odebrano mu jeszcze więcej. Nie potrafił
powiedzieć nie, nie potrafił odmówić, nie potrafił postąpić tak jak powinien,
bo nie mógł pozwolić na to, by jego wizerunek upadł. Nie mógł pozwolić na to,
by ktokolwiek spostrzegł, że Tom Kaulitz upadał. Żyjąc pełnią życia przestał mieć czas na życie. Nie wiedział co
czuł i kim był. Nie wiedział nic i ta pustka wywiercała w jego umyślne ogromną
dziurę, która boleśnie przypominała mu o fakcie, że tamten Tom już nie istniał i nic nie było w stanie go wskrzesić.
Zabił sam siebie. Jego dobra passa, uśmiech losu i Ci wszyscy, którzy rzekomo
dawali mu wszystko, litry wypitego alkoholu, dziesiątki kobiet, które
przewinęły się przez jego łóżko i każde inne najmniejsze ogniwo zapomnienia
pchały go nieuchronnie w stronę przepaści, zabijały go. Ta świadomość odbierała
mu resztki czegoś co już w zasadzie nie istniało. Czuł się nikim. Czuł się
zużytą, niepotrzebną gwiazdką, która zdatna była tylko do tego, żeby ładnie
uśmiechać się do kamery, z pamięci uderzyć parę razy kostką w struny gitary,
poudawać, że wszystko go bawiło. Gwiazdką, która zabiwszy Toma panoszyła się na
jego miejscu. Kariera tak bardzo upragniona, ta stanowiąca najwyższy szczyt
marzeń, ta której poświęcił życie, odebrała mu je. Czuł się tak bardzo nijaki.
Będąc jednym z najbardziej rozpoznawalnych gitarzystów, czuł się nijaki. Ironia.
Zgasił niedopałek i znów napełnił do połowy szklaneczkę bursztynowym płynem.
Uniósł ją do góry i spoglądając na falujący weń płyn, uśmiechnął się ironicznie.
– Za
was chłopcy, śpijcie w pokoju. – Opróżnił szkło i zamachnąwszy się, z
całej siły uderzył nią w ścianę naprzeciw. Bo nie było tamtych ich. Nie było tamtego
jego. Byli tylko oni obecni. Oni zepsuci. Oni zgubieni. Szklanka z hukiem roztrząsnęła
się na tysiące drobniutkich kawałeczków, zupełnie jak jego życie. Też było w
zupełnej rozsypce. On był w zupełnej rozsypce. Wstał i wsunąwszy do kieszeni
obszernych spodni paczkę papierosów, wyszedł z mieszkania. Znów ku zapomnieniu.
Kolejny krok do przepaści.
Szedł
przed siebie. Padał deszcz. Lubił deszcz. Na ulicach prawie nie było ruchu, ani
tym bardziej ludzi. Szedł, a chłodne krople deszczu studziły jego rozgrzaną
skórę. Nie odczuwał chłodu, nie odczuwał niczego – prócz pustki. Nagle wszystko
stało się całkowicie bezsensu. Jedna fotografia odkryła przed nim prawdę, którą
dusił głęboko w sobie, która go przerażała i żaden sposób nie chciał jej
odkryć. Nie chciał pamiętać, że kiedyś był inny. Nie chciał pamiętać, że
prowadził się do autodestrukcji. Nie chciał czuć braku sił. Nie chciał czuć
zniewolenia samym sobą. Nie chciał wiedzieć, że robił źle. Nie chciał mieć
świadomości, że mógł coś zmieć. Nie chciał, bo nie miał sił, by coś zmienić.
Czuł całkowitą bezsilność wobec siebie, wobec życia jakie wiódł. Czuł się słaby wobec swoich słabości. Zatrzymał
się w miejscu i rozejrzał dookoła. Nie pamiętał tego miejsca. Wydawało mu się
całkiem obce, nieznane. Zdał sobie sprawę, że znów się zgubił.
Nie potrafił nawet odnaleźć się w mieście. Czuł się żałośnie. Czuł się
całkowicie przybity. Nie chciał się tak czuć. Nie chciał pamiętać. Zacisnął
dłonie w pięści i szybko ruszył przed siebie. Nie miał zamiaru pamiętać.
Przed
oczami ujrzał spory szyld ‘Vanilientraum’. Bez zastanowienia wszedł do środka,
by zabić resztki swego człowieczeństwa.
Utonąć
chcę, w morzu moich słabości.
Otulił
go zapach wanilii. Dawno nie czuł tak miłego zapachu. Pomimo, że był to dosyć
spokojny lokal, nie był tak całkiem zwyczajny. Połączenie jakiegoś pubu i
restauracji. Dziwnie niecodzienne, ale podobało mu się. Było dosyć dużo ludzi,
usiadł przy jednym z wolnych stolików, w rogu pomieszczenia, naprzeciw małej
sceny. Zamówił whisky. Czuł odrazę do samego siebie. Upadł, tak nieznacznie dla
świata, ale jakże druzgocąco dla siebie. Po raz kolejny powielił autodestrukcyjną
czynność. Będąc mistrzem w łamaniu zasad całego świata, niepostrzeżenie zaczął
łamać i swoje. Wszystko, co miało być jego, okazało się utopią. Ten piękny
świat, w którym miał być Księciem nie istniał. Stał sam
pośród łanów błędnych decyzji i nie miał pojęcia dokąd iść. Musiał zebrać plan.
Nie był Tomem. Nie wiedział kim był. Nie wiedział jaki był sens. Nie żył już
dla gry. Nie żył dla zespołu, bo one nie były już jego schronieniem. Stały się
pracą, obowiązkiem, złotodajnym interesem. Tonął w paranoi i nie widział ręki,
która mogłaby go uratować. Bał się samego siebie, a raczej tego, co z niego
zostało. A wszystko przez jedną fotografię. Opróżnił trzecią szklaneczkę.
Weszła
na mały podest, a delikatne światło reflektora oświetliło jej smukłą postać.
Chowając kilka długich kosmyków włosów za ucho, usiadła na stołku znajdującym
się przy fortepianie. Wygładziła zakładki na czarnej, lekko połyskującej,
sięgającej ziemi sukience i pewniej usadowiła się na miejscu.
Spojrzawszy
na muzyka dała mu znak, by zaczął grać. Gdy pierwsze takty dotarły do jej uszu
przymknęła powieki i ujęła w obie dłonie mikrofon. Pierwsze nuty spłynęły na
jej zmysły niczym deszcz na spragnione wody rośliny. Naraz poczuła się tak
bardzo inna. Tak bardzo lepsza. Tak bardzo piękna. Tak bardzo odległa od
wszystkiego czym żyła. Muzyka tuliła czule jej zmysły i nie liczyło się już
nic. Widziała tylko ją, swoją królową. W głowie miała pustkę będącą zarazem
kwintesencją każdej myśli. Skupiła się tylko na melodii, a słowa płynęły same. Każda
nuta przenikała jej ciało na wskroś. Wpadła w trans, słodki trans, który
pozwalał jej zapomnieć o wszystkim i wszystkich. Tak bardzo kochała śpiew.
Dzięki niemu mogła wykrzyczeć wszystko co dusiła w sobie. Wszystko co nie należało do świata Scarlett.
Każdy ból, każdą słabość, każdą chęć ucieczki. Nikt, absolutnie nikt nie zdawał
sobie sprawy, że nie dawała słuchaczom tylko pustych słów piosenki. Nikt nie
mógł pojąć, że oddawała temu całą siebie. Nikt nie rozumiał, bo nikt nie był w
stanie zrozumieć, że czuła, że pragnęła, że tęskniła, że marzyła. Nikt nie
mógł, a może nikt nie chciał wiedzieć, że pokazywała prawdziwą siebie? To było jej sacrum, to do którego zawsze
mogła uciec. To, którego nikt nie mógł jej odebrać. To, którego nikt nie
rozumiał. Nie unosiła powiek, by nie widzieć świata, by nie pamiętać, że była
jego częścią. Chciała tylko być.
I will
be s
trong on my own.
I will see through the rain.
I will find my way.
Till I finally reach my dream.
Till I'm living, and I'm breathing m
y destiny.
Delikatna
melodia i mocny, piękny głos wyrwały go z zadumy. Ujrzał dziewczynę. Tak bardzo
delikatną w sile jej głosu. Miała zamknięte oczy. Długie czarne włosy okalały
jej słodką, tak bardzo niewinną buzię. Była piękna. Czarna sukienka podkreślała
jej zgrabne ciało. Była tam ciałem, ale myślą lawirowała gdzieś zupełnie
indziej. Nawet nie zauważyła, jak rozsunęła jej się sukienka i przez długie
rozcięcie prezentowała się jej zgrabna noga. Była mu w dziwny sposób bliska, a
jednocześnie tak odległa. Zapragnął jej. Zapragnął tego smukłego ciała.
Zapragnął pieścić jej delikatną skórę i krągłe piersi. Zapragnął, by była jego.
Kolejna. Zamarł. Kolejna, kolejna,
kolejna. Była tak delikatna, tak piękna, znienawidził się po raz tysięczny tego
dnia, za kolejną. Żadnej nie
odpuścisz, Kaulitz? Zacisnął dłonie w pięści. Miał ochotę roznieść wszystko
dookoła, a na końcu samego siebie, by już nie skrzywdził nikogo więcej, by już
nie krzywdził siebie. Tak bardzo oddawała się muzyce. Zdawała się być słodką
nutą. Była tak bardzo prawdziwa, tak bardzo oddana temu co robiła. Przypominała
mu kogoś sprzed lat. Przypominała mu chłopaka, którego kiedyś znał. I znów
poczuł się jak śmieć, bo zatracił to, czym ona żyła. Zatracił sens swojej miłości.
Pozazdrościł jej. W każdym najmniejszym jej słowie wyczuwał oddanie. Wyczuwał
ulgę, wyczuwał pasję, którą była dla niej muzyka. I znów ta bolesna pustka
zawładnęła jego sercem. Ta piekąca, niebotycznie uciążliwa pustka, która
uświadamiała mu, że nie był, że już nie był…
Chcę
być, tak bardzo chcę być, ale nie umiem. Zgubiłem się.
Uniosła
powieki. Szybko, byle jak najszybciej powiodła wzrokiem po sali. Nie mogła
ignorować gości. Podobno dla nich tam była. W rogu, tuż pod sceną spostrzegła
jego. Zamyślony, zmęczony, szary. Tak bardzo nieczłowieczy. Pił i wpatrywał się
w nią. Bez swojej słynnej czapeczki. Obszerna bluza, wisiała na nim tak bardzo
nienaturalnie. Miał zapadnięte policzki. Wyglądał niczym cień człowieka. I
nagle miała wrażenie, że była świadkiem upadku Toma Kaulitza. Tego, którego
znała z gazet. Tego, który w morzu swoich błędów był człowiekiem bez skazy.
Tego, którego znali wszyscy, nie wiedząc o nim nic. Patrzył na nią. Takimi
ufnymi, smutnymi oczami. Patrzył, a w niej coś pękło.
And I wonder just where my place is.
Close my eyes and I remind myself this…
Uchwyciwszy jej spojrzenie uniósł do góry szklaneczkę na
znak toastu i uśmiechając się gorzko, wypił jej zawartość do dna. Tak jakby
rozumiała. Nie wiedział dlaczego, ale chciał, by tak było. Odwróciła wzrok. Nie
mogła patrzeć, jak zabijał sam siebie. Nie mogła patrzeć, jak ideał dotykał
dna. Nie mogła patrzeć, jak ginął w swoim człowieczeństwie. Chciała znów schować się w swoim świecie bez
skazy. Chciała, ale już nie umiała. Spojrzała znów.
Do jego stolika podeszła dziewczyna. Zgrabna szatynka,
uwodzicielsko zagryzała wargę, szeptała do niego i z uwagę wyczekiwała, aż jej
odpowie. Uśmiechała się i była tak nienaturalnie beztroska, tak nienaturalnie
czuła. Tak bardzo zaborcza na każde jego słowo, na każdy jego gest. I znów na
twarz Toma Kaulitza wpełzł ten znany, cwany uśmiech. Zdjął z ręki szeroką frotę
i związał nią dredy. Znów założył maskę. Dziewczyna była coraz bardziej odważna,
coraz bardziej go uwodziła, a jemu wcale to nie przeszkadzało. Jej dłoń
najpierw wędrowała ku jego dłoni, uśmiechała się zalotniej, przysuwała bliżej
szepcąc mu do ucha. Później jej ręka niepostrzeżenie znalazła się na jego
udzie. Oboje zdawali się być niecierpliwi. Wypił do dna ostatnią szklaneczkę bursztynowego
płynu. Wstając spojrzał w kierunku sceny, a w jego oczach rozlewało się jeszcze
głębsze morze smutku. Uśmiechną się szelmowsko. Przywdział maskę. Kiwnął jej na
pożegnanie. Szatynka chwyciła go za rękę i pozwolił jej się prowadzić. Pozwolił
prowadzić się słabościom.
Znów przegrałem. Przegrałem ze samym sobą.
Keiner mehr da, der mich wirklich kennt.
Meine Welt bricht grad zusammen und es läuft’n happy end.
Muzyka ucichła. Na kilka sekund na sali panowała głucha
cisza. Potem rozległy się głośne brawa. Jego już tam nie było. Uśmiechnęła się
niemrawo i zbiegła ze sceny. Coś
się zmieniło.
Well I gotta believe
there's something out there meant for me…
~Katalin
OdpowiedzUsuń10 listopada 2008 o 20:52
Young and sweet, only seventeen xD I to by było na tyle optymizmu ode mnie. W chwili obecnej nie potrafie wykrzesac z siebie ani połowy madrego zdania.Tom krzyczy o pomoc. To jego niemy krzyk. Czeka aż któs poda mu reke. Upadek Toma był tak realny, że az czekałam jak S zejdzie ze sceny do nigo lub odwrotnie. No niestety, na mizianie musze poczekać. Dobra, nie ebde psiac tu bezsensownych głupot. Jak ograne wszystko, wróce do pionu badz tez poziomu, to cos skrobne.Kocham i dziekuje za wszystko:**
~Traumfängerin
OdpowiedzUsuń10 listopada 2008 o 22:48
Powinnam robić notatki jak czytam, bo mam Ci tyle do powiedzenia, a obawiam się, że połowy już nie pamiętam, przede wszystkim kilku zdań, które zwróciły moją uwagę, które chciałam Ci wskazać jako te, które szczególnie mnie dotknęły (dotknęły w pozytywnym sensie, nie wiem czemu w języku polskim to słowo ma wydźwięk tylko negatywny). Ale lećmy od początku, wzdłuż tego, co pamiętam ^^.Przede wszystkim – cudowny album, świetnie zrobiony graficznie, bardzo ładny… No strasznie mi się podoba. Zdjęcia bohaterów też cudownie dobrane i wybrane :).Podoba mi się imię Scarlet, bardzo je lubię :).Gdy czytałam jej opis o szkole i tych ludziach jako przystanku w jej życiu, w drodze do marzeń, to się poczułam jakbym czytała o sobie, zupełnie. Tak idealnie to ujęłaś… Haha, nawet z matematyczką poniekąd trafiłaś ;).W ogóle ujęła mnie jej postać jak i również niezwykły siostrzany związek w jakim znajduje się z Liv.Tom, Tom, Tom… Mam nadzieję, że nie popadł w alkoholizm prawdziwy. No, ale to wcale nie była myśl, która mi się pojawiła podczas czytania. Dobrze opisałaś z tym zdjęciem, ale najbardziej mi się podobała sytuacja w restauracji (śliczna nazwa, by the way ;)) i to drobne połączenie jakie się nawiązało pomiędzy nim a Scarlett. O, i opis jej uczuć i emocji związanych z muzyką był cudowny… Ogólnie widzę, że będzie to związek z chemią, nie wiem tylko kto kogo pociągnie w jakim kierunku. Szkoda, że się poddał swoim słabościom i wyszedł z tamtą dziewczyną, ale to w końcu dopiero pierwszy odcinek :)). mam tylko jedną prośbę. Czy mogłabyś zwrócić większa uwagę na rozmieszczenie przecinków? Wiem, że to niełatwe, sama często zastanawiam się godzinami, czy dać w danym miejscu przecinek, czy nie, ale czasem zdarza Ci się go postawić w zupełnie niepotrzebnym miejscu i to mi się narzuca. W tym rozdziale miałaś tak bodajże dwa razy, w innych też bywa i już musiałam o tym powiedzieć :). Reasumując, wspaniale zaczęłaś opowiadanie i po raz kolejny podziwiałam Twoją umiejętność oddawania uczuć i przemyśleń bohaterów. Czarujesz dziewczyno, po prostu czarujesz.Całuję :*****
~Kaś.
OdpowiedzUsuń10 listopada 2008 o 23:31
Also, co się zmieniło? To, że zobaczyła jak ideał gubi się na samym dnie, jak przestaje walczyć, poddaje się, czy może zobaczyła w nim siebie, za parę lat? Może mimowolnie zaufała mu, założyła się z samą sobą, że Go zmieni, że może w końcu zrozumie… Że ON zrozumie. Gdy opisywałaś Tom’a, kiedy nie poznawał samego siebie, kiedy czuł, żę coś stracił itd. widziałam tam siebie na swój sposób. Bo ja też coś straciłam w stosunku do nich, straciłam tą radość, chęć tworzenia.Jak zwykle K. pod osłoną fabuły czegoś mnie nauczyłaś, coś mi pokazałaś. Robisz tak od wielu, wielu miesięcy, może już lat? I wiesz? Chcę wierzyć w to, że infantill był konkurencją. Chociaż nie… ja to wiem Schatz. Ja to wiem. :***Dziękuję Ci. Ch.olera dziękuję i za dedykacją i za kolejną lekcję życia. Tak bardzo. :* <3Jak zawsze, wyszło nieziemsko. ;)
~Anneliese.
OdpowiedzUsuń10 listopada 2008 o 23:59
Dziękuję Dark, za to, że pozwoliłaś mi to przeczytać. Dziękuję za to, że potrafisz robić to w taki sposób, w jaki nikt inny nigdy nie zrobi. Ten obraz Toma uderzył we mnie tak, jak przenigdy. Jestem w szoku. W dodatku ta piosenka, opisy, uczucia, myśli, zdania i słowa. Jesteś wielka, Dark i nikt nie zaprzeczy. Jesteś ogromem. Chciałabym tylko, żeby za parę lat nikt, ale to nikt, nie zobaczył takiego Toma. W takim stanie. Tak zatraconego we własnych marzeniach. Tak bliskiego już samiusieńkiego dna, tak bardzo odległego od naszego ideału. Było cudownie i Ty dobrze o tym wiesz. Dziękuję Ci za to, że jesteś.
~Dunst
OdpowiedzUsuń14 listopada 2008 o 22:13
Moje rano nazbyt się rozciągnęło. Zdecydowanie. Ale cóż mam poradzić, że jak wpadnę, żeby przeczytać, to słów mi brakuje, a później nie mam czasu? No nic, przejdę do sedna, tj. części właściwej komentarza.Scarlett. Jest cudowna. Może miałam nadzieję, że będzie odrobinę pokorniejsza, że twarda i nieustępliwa będzie nie w życiu codziennym, a w drodze na własny szczyt. Że będzie w pewien sposób dwupłaszczyznowa. Nieprzewidywalna, ale w tym, że wyłamuje się ze swojej przewidywalności. Ale pomimo to, pomimo, że jest po prostu twarda i walczy o swoje zawsze i wszędzie, to ją polubiłam. Bo ma swój charakter, wie kim jest i dąży do własnych marzeń. Krok po kroku wchodzi na szczyt, który kiedyś sama zbudowała. I dąży do spełnienia marzenia, na swój buntowniczy sposób. Nie wiem, czy to dobrze. Boję się, że właśnie tym odcina się od największych możliwości. Ostentacyjnie wychodzi trzaskając drzwiami, pokazuje swoją wyższość, prowokuje. I gdybym była na jej miejscu, w jej skórze, pewnie robiłabym to samo. Na pewno robiłabym to samo, jednocześnie wiedząc, że sama kopię pod sobą dołki. Świadoma tego, że potulnością osiągnęłabym o wiele, wiele więcej, nie potrafiłabym zagłuszyć w sobie tej cząstki siebie, która nakazuje mi walczyć. I choć sama postąpiłabym tak samo, to żal mi patrzeć na to, jak Scarlett sama zakopuje się we własne kłopoty. Zastanowić się trzeba ile można poświęcić dla własnych pragnień. Ile siebie można poświęcić, by spełnić największe marzenie. Bo czy zagłuszenie w sobie tej siebie, która prowokuje i walczy, zagłuszenie, nie zabicie, nie jest warte tego, czego najbardziej pragniemy? I tu Scarlett musi zadać sobie pytanie: ile jest w stanie poświęcić, by zdobyć szczyt?Liv. Mogłabym zawrzeć jej osobę w dwóch słowach: idealna siostra; jednak nie zrobię tego, ponieważ byłoby to w pewien sposób pominięciem jej osoby. Nie wiem jak ważna będzie w opowiadaniu, czy ile do niego wniesie, ale jej osoba przyciągnęła moją uwagę. Być może nie znam jej zbyt dobrze, być może zbyt mało jej było i przyjdzie mi zmienić zdanie, ale jej idealność, tak namacalna i widoczna, po części mnie odrzuca. Bo jest wsparciem dla Scarlett, bo jest, bo rozumie, i to wszystko jest cudowne, ale nie widzę w niej nic poza tym. Nic poza idealnością. A życie nauczyło mnie jednego: ludzie idealni w każdym calu, ludzie, którym zarzucić nie można nic, są zwyczajnie nudni i puści. Są ludźmi, a jednak brakuje im tego ludzkiego elementu: wad. Bo człowiek idealny, idealny w swej nie idealności to ten, który popełniając błędy, uczy się na nich. I mam wielką nadzieję, że Liv jednak nie będzie taka, jak sądzę. Oby pierwsze wrażenie było mylne.Tom. Kochany, wciąż infantylny Tom. Szczęśliwy i nieszczęśliwy. Słaby, a jednocześnie wiedzący dokładnie czego chce. Zagubiony, a jednak tkwiący w tym swoim półświatku, który sam stworzył; półświatku, który doskonale zna. Wie, co robi źle, dostrzega to, a jednak nie do końca przyjmuje do świadomości, bo z tym nie walczy. I czeka. Czeka za kogoś, kto pokaże mu właściwą drogę. Czeka na nią, na Scarlett, dziewczynę ambitną i silną, która mogłaby mu pomóc. Na pokrewną duszę, która będąc, tak blisko i namacalnie, pierwszy raz jednak duszą, nie ciałem, da mu wewnętrzny spokój. Myślę, że dzięki niej znikną w nim szarości; że rozpozna co jest białe, co czarne. Zobaczy, że to co pozornie go budowało, że sława i pieniądze, a nawet spełnione marzenie, zamiast dodawać mu sił, niszczy go. Bo taki jest Tom, prawda? Silny, kiedy wie, że ma dla kogo być silnym, a słaby, kiedy chce walczyć z samym sobą.I choć starałam się podsumować wszystkie osoby oddzielnie, to teraz, kiedy mam za sobą całą trójkę, jakoś nie mogę wymyślić niczego sensownego. Bo każde z nich jest inne, więc to chyba dlatego nie mogę znaleźć wspólnego punktu zaczepienia.Pozostaje mi tylko podziękować za dedykację. Zusammen in die Nacht jest we mnie zawsze, gdziekolwiek bym nie była, dlatego tak bardzo jestem Ci wdzięczna.Całuję,
~Schall.
OdpowiedzUsuń11 listopada 2008 o 11:09
Ślicznie. Nie mam słów. Ukazałaś tu Toma jako zagubionego we własnym świecie człowieka. Z takim przedstawieniem jego postaci jeszcze nigdy się nie spotkałam. Zawsze uważano go za gwałciciela, zboczeńca lub coś w tym stylu. A może on w cale taki nie jest? Spodobało mi się twoje opowiadanie, mimo że to dopiero początek. Liczę, że nie zmarnujesz swojej szansy i twoje umiejętności wkrótce doceni onet ;) Tego Ci życzę z całych sił. Takich pisarek nam brakuje w świecie FFTH.{vergessene-kinder}
~Green.
OdpowiedzUsuń13 listopada 2008 o 12:10
Boże jaka piękna notka. Słoneczko…A ta część kiedy śpiewała? No aż odpłynęłam. Ja nie chcę. Nie chce, żeby Tom zabijał siebie od środka. Chcę wciąż wierzyć, że on jest szczęśliwy. Szczęśliwy bo dosięgnął marzeń. Chcę wciąż wierzyć, ze jest tym samym beztroskim piętnastolatkiem, tylko troszkę…dojrzalszym. Chcę wciąż wierzyć w Niego.
~Lady B.
OdpowiedzUsuń15 listopada 2008 o 15:31
Och, ten rozdział była absolutnie cudowny! Szczególnie opis uczuć Toma i opis tej sytuacji w restauracji. Piszesz tak fantastyczne, w tak genialny sposób opisujesz uczucia, że aż głupo mi się w tym temacie wypowiadać. Mogę wychwalać pod niebiosa to jak opisałaś uczucia Toma, jego upadek, załamanie, ból i to jak nie może sobie poradzić z całą tą sławą i prasją. Wszystkiego dopełniła ta sytuacja w restauracji, to jak obserwował Scarlett, dla której muzyka jest niesamowicie ważna, ale jeszcze nie zatraciła w sławie i show biznesie, śpiewa z miłości ku muzyce. Potem ta sytuacja z tą dziewczyną, jakby spotęgowała upadek Toma. Och, napisałaś to cudownie, mnie pozostają tylko same „achy” i „ochy” nad twoim talentem. Uwielbiam!Pozdrawiam serdecznie[bitterhold-liebe]
~Agata
OdpowiedzUsuń16 listopada 2008 o 22:11
Matko. Po pierwsze: zaje.biste szablony masz, ale o tym poinformowałam na gadu:Dpo drugie: ten blog jest dla mnie idealny. Pod wzg wystroju, notek, tytułu, wszystkiego. Jestes moim guru.po trzecie: notka. Po prostu sama w sobie… ekstra:D Fajnie opisałaś jej uczucia. i Jego tez. perfekcja w kazdym milimetrze.Wnioski: Bomba! naprawde mi sie podoba i z niecierpliwoscią czekam na kolejną notkę.I oczywiscie dziekuje za dedykacje:*:*:*aaa! zapomnialabym. Chyba – moze mi sie wydawało, nie wiem – ale chyba waniliowe marzenia… tak jakos mi sie wydawało, ze nazwa tej knajpki… no… w sumie nieważne:D kocham:*<3
~Freiheit
OdpowiedzUsuń18 listopada 2008 o 16:23
Wydaje mi się, że ta część jest jak najbardziej adekwatną do adresu bloga…Chcę Ci tylko powiedzieć, że piszesz przeokropnie cudownie. Otwarcie się przyznaję, iż Ci zazdroszczę. Tak, zazdrość, to straszne uczucie… i brzydkie, i nie na miejscu, ale w tym wypadku, jak najbardziej właściwe. [Jakieś mało maślane mi wyszło. xd.]Oczarowałaś mnie.Robisz to tak chol.ernie niewinnie i nieświadomie, z każdym słowem.Ukochałam to opowiadanie. <3
~Katalin
OdpowiedzUsuń18 listopada 2008 o 18:43
Zabiłas mnie tym szablonem. Po prostu nie wiem sama xD Teraz to już nie masz wyjścia i musisz mi napisać tyyyyyyle miziania,ze wiesz…^^ Że bede usatysfakcjonowana, no! Ej, zeby mi tu nie wyszły jakies brzydkie rzeczy z moich słow. Bez zadnych (wiekszych)podtekstów! xDUwielbiam tego Twojego Prinza <3:****
~Majka:]
OdpowiedzUsuń19 listopada 2008 o 20:09
No Dark Queen nie będę słodzić bo sama pewnie wiesz jak pięknie piszesz :)Powiem jedno (albo i nie jedno xd):-będziesz miała rzesze czytelników-mase cudownych komentarzy-i z pewnością nie jeden raz zostaniesz poleconaMożesz powiadamiać? Jak nie to nie szkodzi :P Sama będę wpadać xdPozdrawiam ;***i dodaje do linków :)www.hard-for-grasp.blog.onet.pl
~K'Bill
OdpowiedzUsuń13 grudnia 2008 o 15:29
Gratuluje polecenia :)
~LadyxKate
OdpowiedzUsuń13 grudnia 2008 o 15:37
Gratuluję :* W pwłni zasłużona, bo odcinek cudny, o ;)
AliceW_
OdpowiedzUsuń27 marca 2009 o 18:12
I koniec. A tak się miło czytało, zwłaszcza przy tej piosence Christiny. Cóż mogę rzec, urzekłaś mnie. Mimo, że niby tak banalne, to jednocześnie tak niezwykłe to spotkanie, które jak śmiem myśleć odmieni ich dotychczasowe życia. Czeka mnie jeszcze parę rozdziałów ;)
~Kainka
OdpowiedzUsuń28 lipca 2009 o 23:18
Ajć… A ja głupia myślałam, że teraz się wyjaśni. A my wracamy wstecz. Ajć, głupia :D. Uwielbiam Twoje pisanie, naprawdę. Już z miejsca zdążyłam polubić. Wszystko tak dokładnie. To, jak Tom stacza się na dno. Jak zatraca siebie, jak siedzi na tej sali i patrzy na tę dziewczynę, a ona spogląda na niego ;]. Oj… Dobra, idę dalej, bo już nie mogę się doczekać kolejnego odcinka, a jeszcze mam do przeczytania 14. Chyba nie zdążę dzisiaj, bo długie są Twoje posty, ale jutro nadrobię :D.[immer-an-dich]
LadyxKate
OdpowiedzUsuń20 grudnia 2009 o 10:23
Faktycznie, straszna su.ka z tej matematyczki. Na myśl przychodzi mi od razu moja obecna. Normalnie straszna z niej wiedźma, Darky. I tak samo…Mnóstwo nauki, same dwóje. W gimnazjum było dużo lepiej, ale wina stoi tylko po jej stronie, bo nic nie tłumaczy, bo jej nie zależy na tym, by ktokolwiek dobrze zdał maturę.Bardzo ładny odcinek. Uwielbiam opisy, a u ciebie było ich mnóstwo, choć chwilami miałam ochotę na jakieś dialogi xD Szkoda mi Toma…On się wykończy. Niech ta dziewczyna go jakoś wyciągnie z dołka. Tutaj od razu na myśl przychodzi mi z Vergiss Ivonne i Tom, który także nie jest tym samym Tomem, przytłoczonym beznadziejnym życiem. No, ale dosyć tutaj o moich sprawach itede itepe.W ogóle to ładnie piszesz ;)
jesi194@op.pl
OdpowiedzUsuń4 stycznia 2012 o 19:28
Zatkało mnie :) oczywiście w dobrym tego słowa znaczeniu. Nie spotkałam się jeszcze z tak wciągającym blogiem :)